Nienawidzę mojej sąsiadki. Babsko ma ze sto dwadzieścia lat i jest z żelaza. Przeżyje nie tylko mnie - przeżyje moje dzieci, przeżyje moje wnuki, o ile te kiedykolwiek się pojawią. Kiedy wybuchła zaraza błysnęła iskierka nadziei. Minęło jednak pół roku – i nic. Starucha nawet nie zakasłała.
Nasyła na mnie Straż Miejską, Straż Pożarną, Policję, nadzór budowlany, ochronę środowiska, towarzystwo opieki nad zwierzętami, nasyłałaby i świętego Mikołaja, gdyby tylko miała takie chody. Oskarża mnie o próby otrucia. A także o to, że dym z mojego komina leci na jej posesję, moje jabłonki rzucają cień na jej grządki, a liście z moich drzew i krzewów trafiają na jej działkę (serio!). Nigdy nie wiem, z której strony nastąpi atak, musiałem więc obkuć się w prawie budowlanym, środowiskowym, administracyjnym, cywilnym oraz karnym. Chyba jeszcze w którymś, ale już zapomniałem którym.
Wydałem majątek na rzeczoznawców, ekspertów, fachowców, byle tylko mieć wszelkie możliwe poświadczenia na wszelkie możliwe okoliczności: że drzewa zdrowe i nikomu nie zagrażają, że płot odpowiedniej właściwości i konstrukcji, że granice posesji nieprzekroczone, że komin spełnia wymogi, że podjazd zgodny z prawem, a odprowadzenie wody odpowiada europejskim normom. Zrobiłem wszelkie możliwe przeglądy, w tym takie, o których istnieniu – jak się wydaje – nikt poza mną nie ma pojęcia.
Babsko podrzuca odpadki na moje grunta, jej psy obsrywają mój trawnik, czujnie obserwuje zza firan każdy mój ruch. Nie płaci za wywóz śmieci (nie ma kubłów przed domem, nigdy nie wystawiła żadnego z owych kolorowych worów z Remondisu), kradnie prąd, nieomal jawnie spuszcza szambo do strumyka, który kończy się kilkaset metrów dalej wpadając do jeziora. Jest bezkarna, jazgotliwa i pełna żalu do całego świata. Nigdy do nikogo nie odezwała się inaczej jak świdrującym uszy wrzaskiem.
Nikt jej nie lubi. W całej wsi nie ma ani jednego życzliwego znajomego. Nie lubią jej nawet własne dzieci. Ich wizyty są rzadkie, krótkie, zawsze pełne krzyków, głośnych, gniewnych pretensji przerywanych okresami ponurego milczenia.
Ona też nikogo nie lubi. Nienawidzi zieleni – zamieniła działkę w betonowy plac; nienawidzi zwierząt – wyjątkiem są dwa parszywe psy, z którymi mieszka, które karmi gotowaną wątróbką i białą kiełbasą; nienawidzi Kościoła – wszyscy duchowni to złodziejskie klechy; nienawidzi Polaków – w każdym temacie ma dowód na to, że Niemcy są lepsi; nienawidzi sąsiadów – czyli mnie; nienawidzi ludzi – bo istnieją. Itede.
Nienawidzę mojej sąsiadki. I to jest moje niezbywalne prawo człowieka i obywatela. Mam prawo do spokojnego życia, prawo do nieoglądania tej wiedźmy, prawo do pozbycia się jej, do jej usunięcia, do uwolnienia świata od jej niecnej postaci.
Żądam poszanowania moich praw, mojej godności i mojej wolności osobistej. Precz z faszyzmem.
Narysowałem na płocie czerwoną błyskawicę. Nabyłem zestaw drucianych, haczykowatych wieszaków – no, wiecie jakich. Niech babsztyl wie, co ją czeka. W końcu: moja sąsiadka – moja sprawa.
Kolega Melchiora
Skomentuj
Komentuj jako gość