Obyś żył w ciekawych czasach – mówi chińskie przekleństwo i idealnie wpasowuje się ono do politycznej rzeczywistości wokół nas. Większość z nas wolałaby się zapewne nudzić aż do końca świata i jeden dzień dłużej, ale wielka geopolityczna gra rządzi się swoimi prawami. Zwykły szary człowiek wpada w machiny dziejowych zdarzeń, które dzieją się, co prawda, na jego oczach, ale on sam niewiele może z nimi zrobić. Dopiero po latach historycy nadadzą paktom lub sporom swoje nazwy i określą rangę ich znaczenia. Na naszych oczach wzmocniona medialnym przekazem dzieje się historia. W rozumieniu jej wagi najczęściej skupiamy się na opiniach ekspertów, ale przecież historia lubi się powtarzać i z naszej perspektywy możemy porównać, jakie przełożenie na dzisiejsze realia ma coś, co zdarzyło się dawno temu. Opowieści z tamtych lat i tamtych ludzi grają na inną nutę i próżno szukać w nich obecnego punktu widzenia. Wtedy wojna była wojną i wróg mierzył do nas z karabinu. Współczesny konflikt to najczęściej nie bomby i rakiety, ale niszczące działania w dziedzinie gospodarki i propagandowa młócka medialna. Wygrywa nie ten, kto ma rację, ale ten, który głośniej krzyczy.
Zanim media zaczęły kreować nasze spojrzenie na świat, wcześniej robiły to opowieści. Wspomnienia rodzinne, pamiętniki i gawędy snute przy ogniskach. Mądrości przekazywane z pokolenia na pokolenie. Siłą rzeczy miały mniejsze pole oddziaływania, ale pozbawione były z góry założonej tezy i nie podlane sosem politycznej poprawności. Z dzieciństwa pamiętam swojego Dziadka, który brał nas w podróż po przeszłości po swoim mieszkaniu. Dziadek był architektem, malarzem, a przede wszystkim byłym AK-owcem o pseudonimie Szczupak, który walczył jeszcze z Niemcami, zanim zastąpili ich tajemniczy naziści. Jego mieszkanie było istnym labiryntem, po którym błądziło się wśród porozwieszanych mundurów, odznaczeń, przeróżnego rodzaju szpargałów i obrazów. Obrazy wisiały dosłownie wszędzie, zarówno reprodukcje wielkich mistrzów, jak i te namalowane ręką Dziadka. A Dziadek opowiadał: Wilki na płótnie Wierusza Kowalskiego, które ścigały uciekające sanie, nagle nabierały życia. Niemal słychać było ich ujadanie, rżenie przerażonych koni i świst popędzającego je bata. Na drugim obrazie polski król przybywał z odsieczą Wiedniowi, w zimowej scenerii kolejnego malowidła Kozacy aresztowali styczniowego powstańca, a w kącie swym posągowym uśmiechem witała egipska Neferetiti.
Dziadku, czy wiedziałeś, że wybuchnie wojna? – padało najczęstsze pytanie w samym środku wciąż przywoływanych do życia wojennych opowieści. A Dziadek przyznawał, że w atmosferze tamtych wydarzeń wszyscy tylko przypuszczali, domyślali się, ale pewności nie miał nikt. Wojna zastała go w litewskiej Lidzie, gdzie pracował razem z ojcem i skąd obaj rozpaczliwie próbowali wrócić do domu. Trzy razy próbowali nocami przekradać się przez granicę i ryzykowali życiem, bo Niemcy otwierali ogień do każdego, kto tylko się tego podejmował. Potem na własne oczy oglądał, jak okupant rozwiązywał „problem ludności żydowskiej”. Niemcy spędzili pracowników fabryki w jedno miejsce i pod lufami karabinów kazali się przyglądać, jak wilczury zagryzają kilku złapanych Żydów i Polaka, który ich ukrywał. To miało być ostrzeżenie dla wszystkich, żeby nie udzielać Żydom więcej już żadnej pomocy. Okoliczna ludność przestrogę przyjęła do wiadomości, ale mimo ogromnego ryzyka dalej wspierała swoich starszych braci w wierze, bo przecież „tak było trzeba”. Nikomu nie przyszło na myśl, że parędziesiąt lat po wojnie potomkowie tych, których ocalono, oskarżą Polskę i Polaków o współudział w Holocauście, a świat będzie przekonany o słuszności określenia „polskie obozy śmierci”. Izraelski premier Benjamin Netanjahu dziś publicznie głosi przekonanie, że Hitler nie chciał mordować Żydów, on ich chciał tylko wygnać i świadomie kłamie dla osiągnięcia swoich doraźnych interesów.
Ale w opowieściach i działaniach Dziadka nie było świadomości dzisiejszej polityki, dlatego Niemiec był tam Niemcem, Żyd Żydem, a Powstanie Warszawskie celowe i potrzebne i konieczność walki o stolicę nie budziła kontrowersji i tygodniowej dyskusji w mediach, „czy aby na pewno było to słuszne posunięcie?”. Dziadek i jego partyzanccy towarzysze ruszyli „na ratunek” i w pamięci zapisały się dni przedzierania się przez okupowaną Polskę w stronę walczącej Warszawy. Długi marsz po lasach i brodzenie korytarzami rzeki, rozpadające się buty, pęcherze na stopach i ból, gdy do ran dostał się piasek. I tylko karabin trzymało się mocno, bo symboliczna pomoc – nawet jeśli nie miała rozstrzygnąć losu Powstania – była niezbędna. Powstanie upadło, zanim zdążyli dotrzeć na czas, oddział rozwiązano i rozkazano wrócić do domu, Dziadek zakopał karabin, a stolicę zobaczył dopiero po wojnie i w gruzach dookoła nie rozpoznał już miasta, do którego wcześniej przyjeżdżał w odwiedziny.
Przeżycia Dziadka skłoniły rodzinę do dalszych wspominek i z jej opowiadań rysuje się prawdziwy obraz wojny. Miejscami pełen anegdot, jak wtedy gdy Pradziadek od strony Babci sprawił sobie owczarka, którego wedle dzisiejszej politpoprawnej mody nazwalibyśmy owczarkiem nazistowskim. Pies był ostry, nieufny wobec obcych i całe dnie ujadał pod płotem. Pradziadek lubił często słuchać radia, „żeby wiedzieć, co się na szerokim świecie dzieje” i napastliwe przemówienia przywódcy III Rzeszy zlewały mu się z jazgotem za oknem. Pies został ochrzczony imieniem Hitler i pewnie długo nosiłby to imię, gdyby nie wybuchła wojna. Oddziały niemieckie weszły do Polski, z czasem dotarły do Kalinowa i w osobie aroganckiego żołnierza wkroczyły na podwórko. Pies rzucił się na intruza, żołnierz wycelował karabin, kazał odwołać owczarka i wtedy spłoszona rodzina popadła w konsternację. Nie mogli nic nie zrobić, bo finał był wszystkim wiadomy, ale też nikt nie odważyłby się zawołać „Hitler, do nogi!”. W przypływie rozpaczy Babcia ochrzciła pupila Zbójem, pies okazał się być nie w ciemię bity i tym samym pomógł rodzinie przetrwać wojenną zawieruchę.
W rodzinnych wspomnieniach bardziej jednak przebija się melancholia, zwłaszcza gdy Babcia opisywała, że jako młoda dziewczyna z ramienia Polskiego Czerwonego Krzyża pisała listy do więźniów obozów koncentracyjnych. Jeden z nich poprosił ją kiedyś, żeby przesłała mu swoją fotografię. Dalszych losów adwersarza Babci nie znamy, ale już po wojnie zdjęcie wróciło w postaci namalowanego jej portretu, który do dzisiaj wisi w domu, w salonie.
Już w czasach, w których blask wielkiej przyjaźni polsko – radzieckiej rozświetlał całą Żelazną Kurtynę, w ręce rodziny trafił niezwykły pamiętnik. Ciocia przywiozła z Łomży pamiętnik Aleksandra Andrzejewskiego, żołnierza Korpusu Ochrony Pogranicza, który walczył w armii gen. Władysława Andersa. Babcia, pomna głębokiej przyjaźni między narodami i atencji ze strony NKWD, nocami ten pamiętnik po kryjomu przepisywała. Pracowali razem z Wujkiem tylko przy świeczce i przy oknach zasłoniętych grubym kocem. Dziennik pisany był niewprawną do pisania ręką szeregowego żołnierza, który z ortografią był na bakier, z interpunkcją nie chciał się przeprosić, ale posiadał dar opowieści.
[...] 24 go Sierpnia 1939 roku Doręczono mi karte mobylizacyjną wtym wezwaniu tak było pisane natychmiastowe stawienie się w 24 tym Bataljonie Kop miejsce postoju Dederkały ostatnia stacyja kolejowa Krzemieniec. – Tak zaczyna się jego historia nie okraszona żadnym znakiem przestankowym. – zabrać zesobo łyrzke nurz widelec ręcznik i mydło więc pomyślałem sobie take wezwanie to tylko przychodzi podczas wojny ale wojny jeszcze niema chociarz niemcy jurz od Marca nam grożo wojno bo od Polski żądajo korytarza arzeby połączyly niemcy z prusamy ale na razie jeszcze niema wojny więc pomyślałem sobie przecierz przedemno jeszcze jest durzo roczników młodszych i zostajo w domu a ja jurz mam 34 lata i mam troje dzieci i żone najstarsze dziecko ma lat 7 a najmłodsze dwa lata ale nic mi to niepomorze musze jść do wojska więc porzegnałem z dzieciamy i z żono i poszedłem na stacje kolejowo Żyźniewo ale niewiedziałem wjako strone jechać bo niewiedziałem wjakiej Stronie Polski jest ten Krzemieniec ale przy pociągu jurz było około 20 chłopów tak samo do wojska jechaly ale do rurznych pułków ale byly i tacy co jechaly i tam co i ja i terz nie wiedzialy w jako strone jechać bo ruwnierz nie wiedzialy gdzie jest ten Krzemieniec więc postanowiliśmy jechać do Warszawy a tam nas skierujo gdzie jechać […]
Dalej Andrzejewski opisuje wejście Armii Czerwonej do Polski i krwawą potyczkę z Sowietami o strażnicę, w której podczas wycofywania się Polacy zostawili niechcący żonę komendanta z KOP. Wrócili po nią pod gradem świszczących kul i uciekali z nią, niosąc ją na plecach, bo szok odebrał jej chwilowo władzę w nogach. W wyniku walk Andrzejewski dostał się do niewoli, gdzie w sowieckim łagrze polscy żołnierze żuli własne buty, żeby nie umrzeć z głodu. Przetrwał niekończące się przesłuchania NKWD, które wciąż i wciąż dopytywało się o to samo: kazali wszystkim kłaść ręce na stole wierzchem do góry kto nie miał nagniotków to odsyłali oddzielnie. W dzienniku nie pada słowo Katyń, ale możemy się domyślać, co spotkało ludzi, których Andrzejewski więcej już nie zobaczył. Nie pada także sformułowanie „układ Sikorski – Majski”, który wyciągnął polskich jeńców z niewoli, bo oficjalna nomenklatura w wojennej rzeczywistości ludzi niewiele interesowała. Andrzejewski trafił do Armii Andersa, z którą przemierzył szlak przez Rosję, Iran aż do Włoch i pod klasztor na Monte Cassino. Czerwone maki piły polską krew, a gdy Niemiec z karabinem się pojawiał to go bilim i rżnęlim. [...] Siedemnaście maja 1947 r. po załadowaniu się na okręt generał Angielski w imieniu żądu Angielskiego dziękował nam za udział naszego wojska w tej wojnie com wspólnie walczyli przeciwko Niemcom. Po przemówieniu orkiestra Angielska zagrała chymn Angielski i Polski. Na drugi dzień odjechalim z portu Angielskiego do Polski. Przyjechalim do portu Gdańsk 21 maja 1947 r. wyjechalim z Gdańska do domu 23 maja 1947 zakończyłem tułaczkę po świecie i nikomu nierzycze takiej drogi przechodzić [...].
Chciałoby się zapytać, gdzie się podziały tamte opowieści. Wyjmuje się je raz do roku z szafy, odkurza i medialna maszynka je przemiele. Próba upamiętnienia ważnych rocznic kończy się wrzaskiem lewicowych, prasowych klakierów o podnoszącym łeb faszyzmie. Narodową dumę obrzuca się błotem, a polską flagę coraz częściej próbuje zastąpić się unijną. Nasze historyczne doświadczenia różnią się od przeżyć dziadków. Coraz częściej historię oglądamy po prostu w telewizji i dzięki magii szklanego ekranu mamy wrażenie, że możemy jej dotknąć. Wieże World Trade Center waliły się na naszych oczach, z amerykańskim wojskiem ścigaliśmy Saddama Husajna, przeżywaliśmy Arabską Wiosnę, nieudany pucz w Turcji wydał nam się podejrzany i inspirowany przez samego Recepa Tayyip Erdogana. Czasami wydarzenia dzieją się tak nagle, że nawet media muszą przyznać, że w pełnym emocji dniu mamy problem przyznać, co jest wiadomością dnia. W 2014 r. trwały protesty w Kijowie, szykowałam się rano do pracy, a dziennikarze donosili, że na Majdanie trwa atmosfera wyczekiwania. Wyszłam wtedy z domu, do pracy miałam bardzo blisko i po niespełna piętnastu minutach weszłam w internet i przeżyłam szok, gdy zobaczyłam efekt bitwy z siłami prezydenta Wiktora Janukowycza. Czasem wystarczy spuścić wzrok i stracić tylko na chwilę świat z pola widzenia, żeby ten świat zmienił się wręcz nie do poznania. Można się też pomylić, jak wtedy, gdy rodzice wzdychali ze smutkiem, że upadku komuny to oni raczej nie doczekają, a ledwie trzy lata później runął mur berliński.
Dziadek umarł dwa lata temu w wieku dziewięćdziesięciu sześciu lat. Za jego życia wybuchła wojna, nastał komunizm, święciła triumfy obyczajowa rewolucja i człowiek pierwszy raz postawił stopę na księżycu. Rozpadł się ZSRR, a zjednoczyły Niemcy, natomiast Polska weszła do NATO i UE. Kiedy myślimy o historii, wydaje nam się, że to było strasznie długo. Tysiąc lat wydaje nam się nie do ogarnięcia rozumem, a to przecież tylko życie takich dziesięciu naszych dziadków. Wtedy z tej perspektywy wydaje nam się już nie tak odległe i mamy wrażenie, że możemy wszystko kontrolować. Internet daje nam iluzję, że od nas zależy wszystko. Mamy kontrolę, możemy rozliczać polityków, widzimy świat takim, jakim wydaje się nam, że może być, możemy dyskutować o zmianach i jednoczyć się we wspólnych działaniach. W mediach społecznościowych wpadamy na trop politycznych afer, odkrywamy tajne bazy USA na podstawie aplikacji dostępnych na smartfonach i bronimy dobrego imienia Polski w sprawie „wojny o Holocaust”. Widzimy, jak zmienia się świat i łudzimy się, że jeśli tylko będziemy go pilnować, nie ma prawa stać się nic złego.
Odważysz się spuścić świat z oka?
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego
Obraz Józefa Szermentowskiego - Stary żołnierz i dziecko w parku
Skomentuj
Komentuj jako gość