Mamy niewiele miesięcy w roku, o których nie mówimy, że są polskie. Polska historia obfituje w liczne wydarzenia, niestety najczęściej dramatyczne. Do tych polskich miesięcy dołączył już na pewno tegoroczny kwiecień z tragedią smoleńską.
W sierpniu 1920 roku Polacy w bitwie na przedpolach Warszawy odrzucili bolszewicką nawałnicę. Uratowali nie tylko niepodległość Ojczyzny, ale też i Europę przed pożarem rewolucji. O kilkadziesiąt lat nastąpiło opóźnienie sowieckiej okupacji Polski, krajów Europy Środkowo – Wschodniej, do której doszło w wyniku II wojny światowej, po roku 1944. Gwoli ścisłości historycznej, bolszewicy zagarnęli już we wrześniu 1939 roku, po zawarciu paktu Ribbentrop – Mołotow, jedną trzecią Rzeczypospolitej – nasze Kresy Wschodnie.
W sierpniu 1944 roku wybuchło w Warszawie powstanie. Przelana krew powstańców miała być argumentem w rozmowach przywódców polskiego państwa podziemnego ze Stalinem. Powstanie zakończyło się potworną klęską – stolica Polski została zrównana z ziemią, zginęło 120 tysięcy ludzi. Ludobójstwo najwybitniejszych przedstawicieli polskiej inteligencji, elity narodu, dokonane na nieludzkiej ziemi w Katyniu, zostało dopełnione w Warszawie. Elita narodu nie odradza się w ciągu kilkudziesięciu lat, tym bardziej w warunkach politycznych, jakie mieliśmy po roku 1944, a przecież to elita tworzy naród. Jeszcze długo będziemy odczuwali skutki katyńskiego ludobójstwa, ale i Powstania Warszawskiego – została przerwana ciągłość tradycji, myśli intelektualnej, politycznej.
I nadszedł sierpień 1980 roku. Po strajkach lipcowych na Lubelszczyźnie, po tragicznym grudniu 1970 roku, kiedy komuniści nie zawahali się strzelać do Bogu ducha winnych ludzi, po październiku 1956 roku, kiedy do poznańskich robotników domagających się chleba władza „ludowa” otworzyła ogień. To, co stało się w sierpniu 1980 roku w Stoczni Gdańskiej – to było marzenie wielu milionów Polaków - złamanie komunistów, zmuszenie władzy do ustępstw. Polacy podnieśli się z kolan, upomnieli się o należną im godność. Nigdy już później nie przeżyliśmy takiej euforii, jak w dniach zwycięstwa nad znienawidzoną komuną. Nigdy już później nie byliśmy tak bardzo razem, solidarni. Wydawało się, że razem potrafimy przenieść góry. I przenosiliśmy je, mimo wielu przeciwności. Początek końca zwycięstwa zaczął się w marcu 1981 roku, po tzw. kryzysie bydgoskim, kiedy władze Solidarności ustąpiły komunistom. Ostatecznie w grudniu 1981 roku komuniści wypowiedzieli wojnę narodowi.
Nie sposób nie wspomnieć o tegorocznym sierpniu. Smutnym, rozedrganym od kłótni, niepokojów. Polacy są narodem niezwykle wrażliwym na znaki, symbole - tak nas ukształtowała historia – a ci, którzy nie rozumieją tej prawdy, nie rozumieją Polski. Powtarza się niestety już pewien rytuał – kiedyś komuniści nie pozwalali czcić pamięci powstańców warszawskich, dzisiaj nie pozwala się czcić pamięci ludzi zmarłych tragicznie w katastrofie pod Smoleńskiem. Politycy rządzącej partii boją się nowego mitu narodowego. A ten mit już żyje swoim życiem. Ponadto – gdyby rządząca partia rzeczywiście chciała modernizować Polskę, przeprowadzać niezbędne reformy, a ma ku temu wszystkie już niezbędne instrumenty - nie absorbowałaby uwagi Polaków tym, co dzieje się koło Pałacu Prezydenckiego. Potrafiłaby rozwiązać problem, a on nie wymaga Bóg wie jakich umiejętności. Jeszcze w tej chwili wystarczy odrobina dobrej woli. Chyba, że rządy w Polsce objął poseł z Lublina.
Dariusz Jarosiński, publicysta, redaktor naczelny miesięcznika Debata.
Skomentuj
Komentuj jako gość