Rzeczywiście, osiemnaście lat temu daliśmy się wciągnąć w jeden z najbardziej absurdalnych sporów III RP. Chodziło o odkrycie przez Adama Michnika, na użytek kampanii prezydenckiej Tadeusza Mazowieckiego, krążącego nad młodą polską demokracją widma dyktatury Lecha Wałęsy. Nie oglądając się na jego autorytet, wytoczono najcięższe propagandowe armaty. Dzisiaj ten sam diabeł, wtedy dyktaturę Wałęsy wieszczący, w ornat przebrany w obronie jego zagrożonego autorytetu na mszę ogonem dzwoni.
Można dyskutować, czy w tej wojnie kiedykolwiek chodziło o to jak ma wyglądać Polska, ale na pewno nie o historyczną prawdę, a tym bardziej autorytet Lecha Wałęsy.
W żywiole, który nazywamy demokracją, gdzie toczy się nieustanna wojna wszystkich ze wszystkimi, a prawda jest jedynie instrumentem w grach politycznych, miejsca na prawdę ani autorytety po prostu nie ma
Na starcie III RP Wałęsa wykazał się wielką wyobraźnią, tocząc skuteczną batalię o odebranie logo „Solidarności” „Gazecie Wyborczej”. Podobnie, choć bezskutecznie próbował ratować autorytet Związku, postulując zakończenie jego historii i wyprowadzenie sztandaru do muzeum chwalebnych symboli i narodowych mitów.
Niestety, zabrakło Wałęsie dalekowzroczności i daru samoograniczenia, aby siebie samego, jako istotną część historycznej pamięci Polaków, chronić przed demokratycznymi zagrożeniami.
Będąc częścią tego wyniszczającego mechanizmu, teatru pozorów i skrzętnie skrywanych interesów, sam stał się największym wrogiem tamtego, wielkiego Lecha Wałęsy. Utracjuszem ciężko zgromadzonego kapitału społecznego zaufania, rozdanego aż do 1 procenta wyborczego poparcia.
Falandyzacja prawa, mało tajemnicze zniknięcie archiwalnych dokumentów, okazywane przy każdej okazji pycha, buta, chamstwo i łatwość konfabulacji, to fakty kłopotliwe nawet dla jego najbardziej zagorzałych zwolenników.
Polsce potrzebny był Wałęsa – arbiter, człowiek – instytucja, stojący ponad demokratycznym potopem autorytetów. Wsparcie dla tych Polaków, którzy wierzyli, że prawda to wartość sama w sobie. Że chęć jej poznania nie musi oznaczać przeciągania na jakąkolwiek partyjną, bądź koteryjną stronę przez sformatowane do takiego myślenia umysły rodaków. Że dawne „kto nie z nami, ten przeciwko nam”, to już przeszłość.
Takiemu Wałęsie nie zaszkodziłaby żadna prawda o jego kontaktach z SB z lat 70. Jej szczere wyznanie, wobec krętactw jakie dzisiaj słyszymy z ust większości byłych tajnych współpracowników, przydałoby jego autorytetowi nowego blasku, jako człowiekowi wskazującemu właściwy kierunek dla dzisiejszych moralnych wyborów.
Lech Wałęsa wybrał inaczej i dlatego nieustannie, razem z nim, płacimy rachunek, który był wpisany w logikę tego wyboru. Musimy z goryczą połykać takie żaby jak zamieszczony w „Gazecie Olsztyńskiej” wywiad Ewy Mazgal z emerytowanym pułkownikiem olsztyńskiej SB Wiesławem Poczmańskim. Dowiadywać się, co taki ciemny typ, kiedyś przy pomocy knuta broniący autorytetu takich „Polaków” jak Świerczewski, Nowotko czy Bierut, ma dzisiaj do powiedzenia w obronie Lecha Wałęsy!! Że ma poczucie wstydu, „bo świat się z nas śmieje”. Że Wałęsa współpracował z SB z pobudek „antyzłodziejskich”, a usunięcie obciążających go dokumentów to zwykła „niezręczność”. A wszystko okraszone szczerym wyznaniem, że „prawda to pojęcie relatywne”. Wypada tylko czekać, co w obronie Wałęsy będzie miał do powiedzenia inny, wykreowany przez „Gazetę Olsztyńską” autorytet, pochodzący z tej samej co Poczmański bajki i podobnie przywiązany do prawdy, pozostający chwilowo na więziennym wychodźstwie były cenzor i towarzysz J.Cz. Małkowski.
Dzięki wieloletnim, uporczywym staraniom salonowych Europejczyków udało się przekonać wielu Polaków, że gwałtowne topnienie i marnienie, z każdym rokiem, z każdymi wyborami, autorytetu naszych spiżowych niegdyś przewodników, to przypadek chorobowy. Że jak kiedyś do socjalizmu, tak teraz do demokracji też nie dorośliśmy. Że winne polskie piekło, anarchia i narodowe przywary.
*
Odbyte ostatnio referendum w Irlandii, dotyczące ratyfikacji traktatu lizbońskiego, a szczególnie stan poreferendalnego rozgorączkowania, skierowały nieco więcej światła na zasoby autorytetów tzw. rozwiniętych demokracji. Okazało się, że rzucane na szalę autorytety europejskich przywódców, wsparte zmasowaną prounijną propagandą połączoną z rozdawnictwem tzw. unijnych funduszy już nie wystarczają, aby w krajach UE ryzykować narodowe referenda. Wystarczyły stosunkowo niewielkie prywatne środki, aby w jedynym kraju, gdzie demokracja bezpośrednia musiała być zastosowana, rozsądne argumenty przeciwko budowaniu kolejnej europejskiej utopii trafiły do większości Irlandczyków.
Aby zrozumiały tylko dla najbardziej wtajemniczonych traktat narody Europy przyjęły w drodze krajowych referendów, potrzeba wiary w autorytet przywódców. Nadzieja, że można tego dokonać korumpując ludzi zabranymi wcześniej podatnikom pieniędzmi jest wyrazem głupoty i naiwności. Rozdawane przez polityków nie swoje pieniądze nie tylko nie są źródłem ich autorytetu, ale na dłuższą metę zawsze rodzą niewdzięczność i postawy roszczeniowe, które są godną zapłatą za instrumentalne traktowanie ludzi. Zarzucanie Irlandczykom czarnej niewdzięczności tylko sytuację pogarsza. Podobnie jak nie trzeba mówić wprost, że głosujący przeciwko traktatowi Irlandczycy to gamonie. Wystarczy wyrazić oczekiwanie, że nieudane dla Brukseli referendum będzie powtórzone.
Jeżeli wierzyć, że demokracja to ustrój postępowy, to ten „postęp” nieuchronnie zmierza do zaniku autorytetów. Merkel, Bush, Berlusconi, Chirac, Sarkozy, Blair, Brown, to korowód zmieniających się wraz z wyborami plastikowych postaci. Bez charyzmy i wyrazistych poglądów, za to skoncentrowanych na sobie i swoim wizerunku.
Poszukiwanie wśród nich winnych takiego stanu rzeczy to oczywiście zajęcie jałowe. Jeżeli współczesny demokratyczny wyborca kiedykolwiek potrzebuje prawdziwych przywódców, to tylko w okresach wielkich zawirowań i w sytuacjach kryzysowych. Stąd R. Raegan w Ameryce, w Wielkiej Brytanii W. Churchill i M. Thatcher oraz gen. de Gaulle we Francji.
W zsekularyzowanym świecie, w którym przywódcy za cenę głosu muszą przed ludem – suwerenem odgrywać rolę błaznów, a dążenie do równości i mamony zastępuje naturalną hierarchię i wartości, polityczne autorytety muszą wyginąć niczym dinozaury.
**
Zdesperowany walką o ratowanie swojego autorytetu Lech Wałęsa zagroził podaniem do sądu tych, którzy jego zdaniem temu narodowemu skarbowi zagrażają. Być może jest to właściwa droga. Skoro dzisiaj sądy rozstrzygają, co jest prawdą historyczną, a co nie, to może na uwagę zasługuje ten nowy, twórczy sposób zastosowania państwa prawa do obrony demokratycznych autorytetów. Można też ich istnienie demokratycznie przegłosować. Każdy swoich, w zależności od aktualnej większości. A najważniejsze, światowej rangi autorytety wpisać na listę skarbów UNESCO. Żebyśmy nareszcie wiedzieli jaka jest prawda i czego się trzymać.
Bogdan Bachmura
Skomentuj
Komentuj jako gość