Do Janusza Korwina-Mikke i jego sposobu uprawiania polityki można mieć wiele zastrzeżeń i uwag. Zwłaszcza dotyczących kabaretowo-cyrkowej formy do jakiej ucieka się ten konserwatywny polityk, próbując przyciągnąć uwagę masowego odbiorcy. Jego słynne bon moty, zamiast uczucia zazdrości politycznej konkurencji, budzą raczej strach i popłoch we własnych szeregach.
Jednak ten sam Korwin, w takim starciu jak wtorkowa telewizyjna debata, gdzie bronią jest błyskotliwość i jasność formułowanych tez, to zupełnie inna jakość. Słuchając jej uczestników odniosłem wrażenie, że Korwin (przy wsparciu Kukiza) mówi o Polsce jakiej bym sobie życzył i jakiej nigdy nie zobaczę, zaś pozostali, pomimo wszystkich różnic, to perspektywa pewności dotychczasowego dryfowania z ewentualną zmianą składu w pierwszych rzędach państwowego koryta.
Miejsce i rola państwa w naszym życiu oraz stosunek do zagrażającej nam rewolucji światopoglądowej to dwie zasadnicze linie podziału w polskiej polityce. Zostawmy kwestie światopoglądowe. Co do roli państwa, to zasadniczy podział podczas debaty przebiegał na linii Korwin-Mikke (z pomocą Kukiza), kontra reszta debatowiczów. Wydaje się, że po „25 latach wolności” powinniśmy wyciągnąć wnioski z możliwości rozwiązywania przez państwo wielu naszych problemów. Przecież tak samo jak za komuny, gdzie państwo z wiadomym skutkiem zajmowało się wszystkim, teraz także trudno wskazać dziedzinę w której robi to dobrze. Zresztą taką ocenę, za wyjątkiem (z oczywistych względów) premier Kopacz, reprezentowali zgodnie pozostali uczestnicy debaty. Różnica jest taka, że to samo państwo właśnie pod ich sterami ma zmienić się w organizm sprawny i efektywny, zapewniający Polakom godne emerytury, leczenie szybsze od rozwoju choroby i nauczanie zrównujące wartość wieńczącego je dyplomu z faktyczną wiedzą. Wydaje się, że Korwin – Mikke nie mówi nic nowego. Chodzi mu przecież o państwo, które zajmuje się tylko tym, w czym nikt go nie może wyręczyć. Reszta pozostaje w rękach prywatnych lub strukturach niższego szczebla – z natury bardziej efektywnych i tańszych. To przecież nic innego, jak inspirowana katolicką nauką społeczną zasada pomocniczości, którą w roku 1989, na początku naszej drogi ku wolności, zgodnie uznawaliśmy za właściwy fundament nowego, demokratycznego państwa. Osamotnienie Korwina – Mikke pokazuje w jakim miejscu się znaleźliśmy po ćwierćwieczu przyzwolenia na wpychanie się państwa we wszystkie pory życia gospodarczego i społecznego. Proporcje te to nie tylko nadreprezentacja kolejnych zastępów uzależnionych od państwowego koryta polityków. To obraz prawdziwego stanu świadomości znakomitej większości głosujących Polaków, których deklarowana odporność na obietnice polityków jest tak samo pozorna, jak obojętność na telewizyjne reklamy. Różnice między nimi to głównie „kwestia smaku” i podatności na pijarowskie oddziaływanie różnych kandydatów na sowicie opłacanych z państwowej kasy opiekunów. Najlepiej świadczy o tym nagła popularność Adriana Zandberga, „nowej gwiazdy” polskiej polityki, którego świeży w formie, ale stary jak socjalizm bełkot ujął tak wielu, niestety często młodych Polaków.
Największym paradoksem tej sytuacji jest to, że oszustwo jakiemu poddawani są wyborcy nie polega na deklarowanych obietnicach, lecz na braku realnych możliwości ich spełnienia. I nie chodzi głównie o podnoszoną zwykle kwestię pieniędzy, ale brak realnej władzy wybranych demokratycznie polityków. Ta prawdziwa, systematycznie rosnąca władza jest po stronie budowanego przez polityków solidarnie i konsekwentnie od ćwierćwiecza państwa biurokratycznego, które nie tylko odbiera wolność obywatelom, ale także w konsekwencji pozbawia polityków rzeczywistych narzędzi władzy. Zapewniając im synekury, tworzy ułudę i pozory panowania, które może cokolwiek istotnego zmienić. Dobitnie przekonał się o tym Donald Tusk, którego niewątpliwie szczere dążenia do ograniczenia biurokracji zakończyły się kompletną klapą, ponieważ rzeczywisty wpływ na jej rozmiary wymknął się czyjejkolwiek kontroli. Oczywiście biurokracja sama w sobie nie jest ani dobra, ani zła. Jest to normalna i konieczna metoda zarządzania różnymi sferami ludzkiej działalności, także instytucjami państwowymi. Zło polega na rozszerzeniu sfery zarządzania kosztem wolności indywidualnej i zastąpieniu inicjatywy prywatnej kontrolą rządową. To oczywiście tendencja obecna od dawna w całej, tracącej dynamikę i wolność Europie. Władza biurokracji nie rośnie rzecz jasna na kamieniu. Produkcją nawozu pod jej nieustanny rozrost zajmuje się u nas państwowa firma przy ulicy Wiejskiej 4. Tylko w III kwartale tego roku wyprodukowano tam 6548 stron aktów prawnych. O 13,2 proc. więcej niż rok temu! Tylko we wrześniu wyrobiono się z uchwaleniem 65 ustaw! Z analizy firmy audytorsko-doradczej Grant Thornton wynika, że na samo czytanie wszystkich nowych aktów prawnych obywatel lub przedsiębiorca musiałby poświęcić codziennie prawie cztery godziny. Całe pół etatu! A gorzej nie będzie, ponieważ, jak widzieliśmy w telewizji, pani Szczygło ma całą teczkę nowych propozycji.
Oczywiście chciałbym wierzyć, że wraz z absolutnym zwycięstwem Prawa i Sprawiedliwości w poniedziałek obudzę się w innej Polsce. Ale jak to pragnienie wiary pogodzić ze świadomością, że np. pomyślność polskiej służby zdrowia ma zagwarantować recydywa finansowania z budżetu państwa?
Irytując się na powtarzające się medialne ekscesy w wykonaniu Janusza Korwin – Mikke warto pamiętać, ile nas dzisiaj kosztuje i będzie kosztowało przyszłe pokolenia ignorowanie jego pomysłów sprzed z początku III RP. System emerytalny to tylko jeden, choć bardzo istotny przykład. Dlatego, pomimo wrażenia beznadziejności, życzę Korwinowi zdrowia i wytrwałości. Bo, jak to określił Jan Werich: walka przeciwko głupocie rządzących jest jedyną daremną ludzką walką, ale nie wolno jej zaprzestać.
Bogdan Bachmura
Skomentuj
Komentuj jako gość