Przyjmowanie odpadów spoza województwa, czyli złamanie zasady bliskości, brak wymaganych dokumentów i przekroczony czas pracy instalacji – to zarzuty, jakie Wojewódzki Inspektor Ochrony Środowiska w Białymstoku stawia tamtejszej spalarni i zarządzającej nią spółce Lech. Instalacji grozi cofnięcie pozwolenia zintegrowanego, utrata dofinansowania unijnego, a być może także zamknięcie. Spółka odpiera zarzuty. Sprawa trafiła już do sądu. - Najdziwniejsze w tej sprawie jest to, że białostocki WIOŚ podnosi drugorzędne zarzuty - powiedział Piotr Rymarowicz, prezes Towarzystwa na rzecz Ziemi, - w ogóle nie badał, co spalarnia robi z trującymi popiołami?
Białostockie media rozpisują się o problemach ze spalarnia białostocką. Przypomnijmy, że zawieziono tam olsztyńskich radnych, by ich przekonać do budowy spalarni w Olsztynie. Wówczas radny Jarosław Babalski zadał prezesowi spółki LECH, prowadzącej spalarnię szereg pytań, na które nie uzyskał odpowiedzi.
Kontrola podlaskiego WIOŚ trwała pół roku i objęła lata 2015 – 2019. Wystąpiły o nią firmy odbierające odpady z Białegostoku i dziewięciu okolicznych gmin, którym spalarnia odmawiała przyjęcia odpadów, gdy tymczasem do instalacji miały trafiać odpady spoza województwa, m.in. z Warszawy.
Trzy zarzuty dla spalarni w Białymstoku
Jak informuje Mirosław Michalczuk, zastępca Wojewódzkiego Inspektora Ochrony Środowiska w Białymstoku, rocznie mogło być ich nawet 10 tys. ton (instalacja może przyjąć 120 tys. ton rocznie).
– A proceder trwał na długo przed lipcem 2019 r., kiedy ustawodawca zmienił ustawę o utrzymaniu czystości i porządku w gminach znosząc tym samym tzw. regionalizację – mówi.
Michalczuk dodaje przy tym, że nawet po zniesieniu regionalizacji tzw. zasada bliskości nadal obowiązuje. – Spalarnia została bowiem zbudowana po to (i jest to potwierdzone w dokumentach), by przyjmowała zmieszane odpady komunalne z miasta Białystok i dziewięciu gmin (a są to: Choroszcz, Czarna Białostocka, Dobrzyniewo Duże, Gródek, Michałowo, Juchnowiec Kościelny, Supraśl, Wasilków i Zabłudów – przyp. red.) oraz odpady z tzw. frakcji kalorycznej (czyli np. zanieczyszczona makulatura czy zabrudzone plastiki, które są odsiewane z odpadów zmieszanych, które trafiają do sortowni – przyp. red.) z obszaru objętego projektem – podkreśla Mirosław Michalczuk.
Kontrolerzy stwierdzili także, że w latach 2017 i 2018 instalacja przekroczyła (odpowiednio o 437 i 508 godzin) dopuszczalny czasu pracy określony w pozwoleniu zintegrowanym. Oznaczać to miało brak wymaganej przerwy technologicznej.
W dokumentacji z 2019 r. brakowało również kart przekazania ponad 4 tys. ton odpadów. – A to że odpady te przejechały, mamy potwierdzone w innych dokumentach – informuje zastępca wojewódzkiego inspektora.
Dodaje także, że przedstawiciele spółki „Lech” wyjaśniali podczas kontroli, że nie mieli świadomości skąd trafiały odpady. WIOŚ odrzucił to wyjaśnienie, uznając je za mało wiarygodne.
O wynikach kontroli powiadomiono już marszałka województwa, który wszczął procedurę cofnięcia pozwolenia zintegrowanego, co może grozić zamknięciem instalacji, oraz NFOŚiGW – ten może ze kolei wszcząć postępowanie dotyczące dofinansowania unijnego.
Operator skierował sprawę do sądu
Spółka zaskarżyła zarządzenia pokontrolne do wojewódzkiego sądu administracyjnego. Jak przekazali przedstawiciele WIOŚ, do inspektoratu trafiło jednak pismo, w którym przedstawiciele spółki „Lech” stwierdzają, że „dostosowała się do wszystkich wymogów prawa”. – Widać stąd, że spółce zaczęło zależeć na prowadzeniu działalności w sposób zgodny z obowiązującymi przepisami prawa – uważa zastępca wojewódzkiego inspektora.
Rzecznik „Lecha” Zbigniew Gołębiewski przekazał, że spółka nie zgadza się ze stawianymi zarzutami i mówi, że do spalarni mogły trafiać odpady wysokokaloryczne. – Te działania były też weryfikowane podczas kolejnych kontroli instytucji finansującej i nadzorującej inwestycję, czyli Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej – mówi Zbigniew Gołębiewski.
Wniosła także skargę, bo WIOŚ nie uwzględnił zastrzeżeń spółki do protokołu z kontroli. – Wierzymy, że decyzja sądu będzie dla nas korzystna. Gdyby było inaczej, sparaliżowałoby to wszystkie zakłady energetyczne zajmujące się termicznym przekształcaniem odpadów komunalnych w Polsce i byłoby niezgodne z praktyką stosowaną w całej Unii Europejskiej – podkreśla rzecznik w rozmowie z Poranny.pl.
Spółka „Lech” twierdzi też, że zasada regionalizacji którą rzekomo złamano dotyczyła zmieszanych odpadów komunalnych i surowców, a nie frakcji kalorycznej pozostającej po sortowaniu.
Odpiera też zarzut ewentualnego braku kart przekazania odpadów. Twierdzi, że spółka cały czas je posiadała, a kontrolerzy ich nie skopiowali.
Jedyną karę jaką nałożył WIOŚ był mandat na 300 zł za przekroczenie limitu rocznej pracy instalacji. Rzecznik „Lecha” Zbigniew Gołębiewski stwierdził, że spółka informowała o przekroczeniu informując „odpowiednie instytucje” i wnioskując o wydłużeniu czasu pracy.
– Już pierwszy rok funkcjonowania spalarni pokazał, że nie jest potrzebny tak długi okres wyłączenia spalarni przeznaczony na przeglądy instalacji. Praktyka pokazała, że wystarczą trzy tygodnie przestoju w ciągu roku, by w tym czasie wykonać wszystkie prace eksploatacyjne – mówi rzecznik.
Dłuższy przestój miałby być działaniem na szkodę spółki.
Źródło: poranny.pl
Dlaczego WIOŚ nie skontrolował, co spalarnia robi z toksycznymi odpadami?
Piotr Rymarowicz, prezes Towarzystwa na rzecz Ziemi, wyraża wątpliwości, czy sfinansowany ze środków publicznych zakład termicznego przekształcania odpadów w Białymstoku osiąga zakładany w projekcie i decyzjach efekt ekologiczny. - W tej sprawie podnosi się w sumie drugorzędne zarzuty, podczas gdy ani słowo nie padło na temat kwestii najistotniejszej. Mianowicie, czy spalarnia w Białymstoku użytkuje instalację do stabilizacji i zestalania pozostałości z oczyszczania spalin? Mamy co do tego poważne wątpliwości, bo na liście zamówień publicznych operatora spalarni nie znaleźliśmy cementu, a zapytany o to rzecznik prasowy spółki Lech nie potrafił wskazać takiego zamówienia. Zresztą ta wątpliwość nie dotyczy tylko spalarni w Białymstoku, ale też Krakowie, Bydgoszczy czy Szczecinie – wskazuje Piotr Rymarowicz. - W Krakowie wybudowana kosztem milionów euro instalacja nie tylko nie jest użytkowana, ale dziennikarskie śledztwo pozwoliło na ustalenie, że toksyczne pyły trafiały do Będzina na budowę zbiornika rekreacyjnego - podaje przykład. Podkreśla przy tym, żenajbardziej problematyczną pozostałością po spaleniu odpadów komunalnych są właśnie pyły po oczyszczaniu spalin. Znajdują się w nich metale ciężkie, takie jak rtęć, ołów i kadm, dioksyny i inne niebezpieczne związki, dlatego ten finalny odpad powinien zostać ustabilizowany, zestalony i w bezpieczny sposób składowany, zgodnie z zapisami raportów oceny oddziaływania na środowisko (OOŚ) i decyzji środowiskowych. - Tymczasem w Polsce te odpady to widmo, ciężko ustalić co się z nimi dzieje. Znaleziono je np. na terenie nieczynnej żwirowni w Dąbrówce k. Zgierza – dodaje.
Przypomnijmy, iż w Olsztynie ma powstać spalarnia odpadów za 650 mln złotych. Kwota dotacji z NFOŚiGW wynosi 172 405 tys. złotych. Na brakującą kwotę 477.595.000 złotych zostanie zaciągnięty kredyt. Spalarnia ma spalać 100 tys. ton odpadów kalorycznych z 37 gmin wokół Olsztyna i z Olsztyna. Ma też produkować ciepło i prąd. Właścicielem spalarni przez 25 lat będzie konsorcjum francusko-hiszpańskie. Jego zysk netto to ok. 10%. Spalarnia ma być gotowa w połowie 2023r.
Już kilka lat temu eksperci na zamówienie MPEC-u zrobili ekstrapolację, z której wynikało, że cena za przyjęcie odpadów do spalania wyniesie co najmniej 500 zł za tonę, jeśli nie więcej. Prezydent Olsztyna zapewnia, że będzie to 200 zł za tonę odpadów. Jeśli tak, to więcej będą musieli zapłacić odbiorcy ciepła.
(pw)
Skomentuj
Komentuj jako gość