„Słowa ulatują, zapis pozostaje" – tak należałoby przetłumaczyć na polski to piętnastowieczne przysłowie, które znakomicie oddaje aferę taśmową. Niegdyś wypowiedziane słowa pozostały w postaci zapisu wielogodzinnych rozmów czołowych polskich polityków i urzędników państwowych. Jaką kulturę języka obnażyły te słowa? Jaki rodzaj mentalności odkryły?
Od najmłodszych lat byłam przekonana, że tak zwane brzydkie słowa są domeną ludzi z niższych warstw, niecieszących się prestiżem społecznych, osób niewykształconych, nieobytych, nieokrzesanych, czy nawet z marginesu. Potem nieco zmodyfikowałam to zdanie, ale to było dość późno – dopiero wtedy, gdy zetknęłam się ze światem polityki. Okazało się bowiem, że niektórym politykom zdarza się publicznie lub w towarzystwie soczyście zakląć. Najpierw mnie to raziło, potem przywykłam, zwłaszcza że byli to zwykle ci, z którymi niekoniecznie mi było po drodze. Ci znaczący, których osobiście znałam i ceniłam, nie przeklinali nigdy lub przynajmniej w towarzystwie kobiet. Moi zaś najbliżsi znajomi i przyjaciele po prostu nie używali ani nie używają takiego języka. Jeśli natomiast padały kiedykolwiek słowa w ramach tak zwanej „podwórkowej łaciny", to były to raczej cytaty niż własne sformułowane myśli. Owszem, w ostatnich latach, nastąpił wysyp filmów, gdzie nie stroni się od wulgaryzmów, choćby w filmach Smarzowskiego czy Pasikowskiego, od czasu do czasu też i osoby publiczne czy ludzie kultury lub nauki „chlapną" coś publicznie, jak na przykład pewna dyrektor teatru, nazywając papieża Franciszka ch..., ale mimo wszystko, jest to moim zdaniem margines.
Z takim przeświadczeniem żyłabym prawdopodobnie nadal, gdyby nie „odkrycie" słynnych już taśm. Okazuje się, że rzeczywistość w tej materii jest zupełnie inna. Oto ministrowie najważniejszych resortów w państwie, nobliwi politycy w eleganckich garniturach i bynajmniej nigdy nienoszący białych skarpetek, posługują się między sobą tak plugawym językiem i z taką częstotliwością, z jaką nigdzie dotąd nie zetknęłam się. Czasami w jednym prostym zdaniu można było doliczyć się trzech wulgarnych słów, co stanowiło ponad 50% wypowiedzi. To, co ciekawe, to fakt, iż niektóre z tych osób rozmawiających ze sobą, nie były zaprzyjaźnione, nie mówiły sobie po imieniu. Belka z Sienkiewiczem dopiero w trakcie owej „sławnej" kolacji przeszli ze sobą na ty. Jednak w trakcie spotkania, w końcu obcych sobie ludzi, zupełnie nie krępowali się używania słów, które nazywam „obleśnymi". Dystans nie miał znaczenia. Oznacza to, że ten język nie jest tylko incydentalny, przypadkowy, emocjonalny, przeznaczony dla grona „wtajemniczonych", lecz jest to pewien sposób komunikacji, a co za tym idzie bycia i wyrażania myśli. Słusznie zauważył Antoni Macierewicz, że „ich język, sposób myślenia o świecie, o sobie samym i o Polakach jest przerażający", dodając, że „mafia przy nich to kółko dobroczynne". Podobnie zauważył Jarosław Kaczyński, gdy podkreślił, iż Polską rządzi dziś „grupa lumpenproletariacka, patrząc na język, którym się posługuje".
Na pewno nie są to, jak mawiał abp Życiński, „arystokraci ducha". Ich język nie tylko wskazuje na to, że nie wstydzą się używania słów, powszechnie uznawanych za nomen omen „nieparlamentarne", lecz obnaża pewien rodzaj mentalności, której najbliżej właśnie do ciągłych skojarzeń z seksem i z brudnymi określeniami, które wiążą z tą sferą ludzie marginesu społecznego. Czytając stenogramy rozmów opublikowanych przez „Wprost" miałam nieodparte wrażenie, że wszyscy rozmówcy są zafiksowani na temacie seksu w prymitywnym wydaniu, który okazał się najbardziej bogatym i płodnym źródłem skojarzeń. Zdziwiło mnie tylko, że w tym gronie znalazł się i potomek noblisty Sienkiewicza, i dyplomata, i profesor, wreszcie nobliwy starszy pan, podobno z arystokratycznym pochodzeniem. Wszyscy nienagannie ubrani, chciałoby się powiedzieć, dżentelmeni, koneserzy dobrego jadła i najznakomitszych roczników wina. Elita – dodajmy – „polska elita".
Tymczasem, jak powiedział mi mój kuzyn – „znam wiele osób z najrozmaitszych środowisk – kolejarzy, robotników, pijaków, a nawet meneli, ale nigdy nie słyszałem, aby aż tak przeklinali, bo każdy czuje, że mimo wszystko tak nie wypada". A jednak wypada....Co ciekawe, aby post factum oczyścić się z tego języka, próbowano nam wmówić, że prywatnie każdy klnie. „A któż nie przeklina?" „Wszyscy klną, to normalne" – tłumaczono. A to nieprawda! Nie wszyscy! Przynajmniej dotąd tak było. Bo miejmy nadzieję, że te słowa nie nauczą innych wyrażania swoich myśli, a przykład nie pociągnie do naśladowania, choć mądre przysłowie poucza – verba docent, exempla trahunt (słowa uczą, przykłady pociągają).
O czy świadczy ten rodzaj kultury języka à rebours? Przede wszystkim o niskim standardzie życia moralnego, o braku etosu w sprawowaniu swej funkcji bycia funkcjonariuszem życia publicznego, o braku szacunku dla piastowanego urzędu. Po drugie o braku respektu do samego siebie i dla swojego rozmówcy. No i oczywiście o niskim poziomie osobistej kultury. Nie mówiąc już o głupocie, która w tym wypadku przejawiła się brakiem czujności, rozwagi, i elementarnego wyczucia standardów bezpieczeństwa. Skoro Sienkiewicz, który jest odpowiedzialny za służby, sam dał się podsłuchać, powinien natychmiast być zdymisjonowany. Te wszystkie elementy pokazują jedno – mega pychę, rozrośnięte ego, a także nieliczenie się z nikim i z niczym. Pycha jednak zawsze prowadzi do zguby, o czym nagrani politycy albo nie wiedzieli, albo nie chcieli pamiętać – stąd ich upadek jest tak wielki i tak żenujący.
A jaka prawda płynie dla nas – obywateli – biorąc w nawias najistotniejsze wątki tych rozmów? Dla mnie osobiście taka, że już sam język zdyskwalifikował głównych aktorów nagrań do reprezentowania Polski i brania za nią jakiejkolwiek odpowiedzialności. Panowie ci, co najwyżej, mają kwalifikacje do rządzenia w domu publicznym, gdyż zakres uruchamianych przez nich skojarzeń, najlepiej sytuuje ich wokół tego typu klimatów i miejsc.
Dlatego nie tyle ważne jest kto ich nagrywał (na co rządzący chcą przenieść akcent), ale to, co kto mówił i jak mówił, gdyż jak powiada inna znana maksyma verba sunt indices animi (słowa są odzwierciedleniem umysłu). A chyba nikt z nas nie chciałby, aby rządziły nami chore umysły!
Zdzisława Kobylińska
Skomentuj
Komentuj jako gość