Piszę ten tekst z prostej przyczyny. Z szacunku dla mojego miasta. A żywić go coraz trudniej – bo nie wygląda na to, żeby szanowało się samo. Do trzech razy sztuka. W roku 2008. odwołanie Czesława Jerzego Małkowskiego ze stanowiska prezydenta miasta dokonało się większością 57% głosów – nie była to przewaga miażdżąca. Dwa lata później byliśmy o włos od jego powrotu do władzy. W tym roku może się już tak nie poszczęścić.
Ktoś zapyta: o co rozdzierać szaty? W końcu wybór dokona się demokratycznie. Ależ jak najbardziej, wcale temu nie zaprzeczam! Mam jednak nieodparte wrażenie, że imponderabilia są dużo starsze od demokracji i nie jest dobrze, gdy są obiektem głosowania. A tak właśnie jest w sprawie Małkowskiego. Człowieka – dodajmy – z pozoru pewnego siebie i przebojowego. Ale osoby pewne siebie nie uciekają się do matactw, nie traktują instrumentalnie przekonań swoich wyborców. Nie mają powodu, bo znają swoje atuty. CJM to w istocie człowiek zagubiony, za którego w pierwszym rzędzie należy się pomodlić. Ale też powstrzymać, bo jego zwycięstwo będzie oznaczało po prostu zgorszenie na forum publicznym. Tylko dlaczego prawie 40% społecznej tkanki miasta nie zdaje albo nie chce zdawać sobie z tego sprawy? Na czym polega fenomen ich poparcia dla człowieka skompromitowanego? To najważniejsze pytanie. Porównanie go przez red. Bogdana Bachmurę kilka dni temu do szatana czy Hitlera jest moim zdaniem chybione. Po pierwsze przydaje mu wielkiego formatu, którego tak naprawdę nie ma. Małkowski w żadnym razie nie jest kimś wyjątkowym jakimś diabolicznym self made manem. Małkowskich jest pełno na wszystkich szczeblach władzy w Polsce. Spryt i umiejętność odczytywania nastrojów wyborców to ich jedyne mocne strony. Ale nic by nie zdziałali, gdyby głosujący nie byli podatni na ich kuglarskie sztuczki. Bo tak naprawdę nie tworzą swojej kariery sami – umożliwiają im ją zewnętrzne warunki – i to im trzeba poświęcić analizę głębszą niż samej osobie CJM. Poza tym zarówno książę ciemności, jak i fuhrer to figury autodestrukcyjne. A immanentną cechą Małkowskiego jest zdolność do adaptacji i przetrwania. Knajacki spryt połączony z nieśmiertelnym Barejowskim „i co mi pan zrobi?".
Małkowski jest trochę jak wirus, który po wyleczeniu pierwotnej choroby wcale nie opuszcza organizmu gospodarza. Utaja się w tkankach i uaktywnia ponownie, gdy odporność organizmu spada. Takim mechanizmem spustowym powodującym reinfekcję niewątpliwie były rządy Piotra Grzymowicza. Tak, bez dwóch zdań – wiele można zarzucić urzędującemu prezydentowi. Przede wszystkim chaos komunikacyjny. Przewlekająca się budowa ulicy Obiegowej, rozkopanie głównych arterii miasta w celu położenia torów tramwajowych, wcześniej potężne korki przy wyjeździe z Zatorza. Mówi się też o braku przejrzystości przy przetargach publicznych. To fakty. Mój głos wrzucony do urny będzie więc bardziej przeciw Małkowskiemu niż za Grzymowiczem. Ale jest jedna zasadnicza różnica – Grzymowicz nie jest idealny, ale nie toczy się przeciw niemu postępowanie sądowe pod zarzutem molestowania podległych sobie pracownic. Nieudolność a świadome przekroczenie norm moralnych i wypieranie się tego – to zupełnie różny kaliber. Grzymowicza należy łajać, korygować jego błędy (choć zauważmy – część problemów odziedziczył po Małkowskim, który udając niewiniątko nie chce mieć na przykład nic wspólnego z utratą przez Olsztyn dotacji unijnych na budowę obwodnicy – choć ma sporo). Małkowskiego należy wykluczyć z przestrzeni publicznej. Permanentnie. Tymczasem wyniki sondaży wskazują, że ma się świetnie. Dlaczego? Bo rządy Grzymowicza rozregulowały organizm, którego odporność już i tak była wcześniej obniżona. Olsztyn, podobnie jak cała Polska, jest chory na relatywizm i przyzwolenie społeczne na rzeczy, które dawniej automatycznie skazywały na publiczną anatemę.
Małkowski jest beneficjentem powszechnej amnestii dla aparatczyków PZPR – nie spisanej w akcie prawnym, ale w praktyce wdrożonej na każdym polu i utrwalonej w głowach społeczeństwa przez środki masowego przekazu (zauważmy: „przekaz" nie zawsze oznacza „rzetelną informację"). Dzięki „grubej kresce" tacy jak on mogli nadal istnieć w publicznym krajobrazie, czasem w formie wręcz kuriozalnej. CJM po 1989 roku przez chwilę pracował w wyuczonym zawodzie – były cenzor nauczał olsztyńską młodzież historii i wiedzy o społeczeństwie! Tyle, że pamięć jest ulotna, a i solidarnościowcy potrafili tylko się ze sobą kłócić, więc różni Millerowie, Kwaśniewscy, Czarzaści i Małkowscy wrócili do władzy – już bez obciążenia społecznym odium. A może lepiej powiedzieć: z odium porównywalnym z resztą sceny politycznej. Każdy rządzący zużywa swoje poparcie w trakcie kadencji (wykorzystał to Lepper w swoim sławetnym haśle „tylko my jeszcze nie rządziliśmy"). Ale ten mechanizm powszechnego zohydzenia polityki wywołał też przyzwolenie społeczne na rozmaite świństwa. Gruba krecha zamiast siekiery i drzew, na których „zamiast liści będą wisieć komuniści" z jednej, a przekręty na prawicy z drugiej strony spowodowały, że Polak, i tak już usposobiony przez PRL-owskie warunki do kombinowania na lewo, poczuł się usprawiedliwiony ze swojej nieuczciwości, bo skoro kradną u góry, to na dole też tylko frajerzy nie kradliby, gdy jest okazja.
Zakaz pełnienia funkcji publicznych dla PZPR-owskiego „betonu" mógłby zapobiec degrengoladzie na prawicy (nie byłoby partnerów do szemranych interesów) i dałby społeczeństwu jasny sygnał, ze naprawdę rozpoczyna się nowa Polska. A tak... Powrót partyjnych cwaniaczków był kwestią czasu. Wyższość Małkowskiego nad resztą „betonu" polegała na tym, że wiedział kiedy zdradzić i jaką nową skórę przybrać. Kiedy w 2005 opuszczał SLD, jego dotychczasowy postkomunistyczny matecznik był cieniem samego siebie, rozbity ujawnień afer: Rywina, starachowickiej i pomniejszej. Prezydent Olsztyna przewidział klęskę swojego ugrupowania i uratował własną skórę dzięki ostentacyjnemu manifestowaniu przywiązania do kościoła. Sojusz ratusza z kruchtą był za jego czasów faktem – pokazywał się z księżmi, łożył z kasy miasta spore sumy na remonty świątyń. W efekcie wśród najkarniejszych (czyli najstarszych) szeregów olsztyńskich katolików zyskał opinię człowieka religijnego. Nie moją rzeczą jest wnikać w szczerość zaangażowania (by nie rzec: dewocji) Małkowskiego, ale nie da się zaprzeczyć, że zyskał dzięki niemu nowe grono zwolenników.
A co do młodszego pokolenia, już nie żyjącego za PRL – to wbrew pozorom wcale nie musiało ono jednogłośnie i „na hurra" popierać byłego cenzora. Dowodem tego jest referendum o usunięcie go ze stanowiska w 2008. roku. Jego wyniki zastanawiająco kłócą się z dużym poparciem, jakie Małkowski miał w poprzednich i – niestety – obecnych wyborach samorządowych. A jeśli wysunąć śmiałą, ale skazaną na niepopularność hipotezę, że sześć lat temu prezydent został odwołany właśnie głosami najlepiej wykształconej części młodzieży, która potem wybrała zmywak w Anglii albo choć przeprowadzkę do stolicy? Może w 2010. I teraz brakuje właśnie tej grupy osób, które wykształcenie predestynuje do głębszej refleksji i które rozumieją, że Małkowski PR-em, pielgrzymkami do Rzymu i masowymi imprezami przykrywał swoje mierne osiągnięcia w zakresie infrastruktury i gospodarki? Do Starej Unii wyemigrowały jednostki najbardziej przedsiębiorcze. Rzutkość nie musi iść w parze z kwalifikacjami moralnymi, ale na pewno łączy się z większą przenikliwością myślenia. Ta akurat grupa społeczna rozumiała, że pozostanie Małkowskiego na stanowisku to nieodwołalny blamaż dla miasta, z którym łączyli osobiste plany i marzenia. Niestety, marzenia pojechały umierać za granicę, tyle że za większe pieniądze. A razem z odpływem młodych zdolnych negatywny elektorat Małkowskiego osłabł.
Nie bez znaczenia dla powstawania CJM jak wampir z trumny co 4 lata pozostaje jego cichy, ale wciąż aktualny sojusz z częścią duchowieństwa. Głosy zdezorientowanych katolików są bezcenne – w Polsce nadal głosuje się wszak „w niedzielę po kościele". Uważam, ze ta kwestia wymaga szerszego opisania po wyborach – niezależnie od ich wyniku. Teraz zaś przyjrzałbym się jeszcze leitmotivom, jakie powtarzają jego wyborcy.
Małkowski to „swój chłop" i „dobry gospodarz". Skąd ten wniosek? Stąd, że zawsze jest „blisko zwykłych ludzi". Poza masą spotkań wyborczych były cenzor wynalazł własny modus operandi – zagadywanie przechodniów na Starym Mieście, jeżdżenie autobusem itp.. To tricki skuteczne pod warunkiem, ze wyborcy odczuwają resentyment, że są obecną władzą, obecnym Olsztynem i Polską przytłoczeni. Jak przeniesione z XVII wieku ciotki Kulwiecówne, którym marzy się ludzki pan, więc samo zbliżenie z jaśnie księciem Małkowskim uważają za dowód jego cnót, wyższości nad resztą lokalnych polityków. Co zaś w istocie robi Czesław Małkowski? Zagospodarowuje społeczny resentyment, niskie poczucie wartości olsztyniaków - tyle że nie demonstracjami i paleniem opon, a słodkimi słówkami i uściskami dłoni. To Lepper a rebours.
Refren drugi, równie częsty, dotyczący udokumentowanych przecież w nagraniach rozmów telefonicznych kontaktów seksualnych z podwładnymi, rozbija się na polifonię. Pobrzmiewają w niej następujące zdania: „Nie wierzę!" (klasyczne wyparcie – ciotka Kulwiecówna jako szlachcianka szaraczkowa bardzo potrzebuje uczciwego, a możnego protektora), „Wrobili go w te baby!" (trywializacja – nikogo, poza okolicznościami gwałtu, nie można zmusić do uprawiana seksu, decyzję każdorazowo podjął sam Małkowski.) i moje ulubione „Jak same dawały to co miał robić – w końcu chłop!". W tym momencie powracam do opisywanego już wyżej permisywizmu – wypowiadający to zdanie, jeśli zastosować redukcję do absurdu, uznaliby, że człowiek uczciwy to ten, któremu nie dano nigdy okazji popełnić niegodziwości, bo gdyby takowa była, zeświniłby się jak każdy inny. Wszystkim, którzy umniejszają znaczenie zarzutów, które ciążą na Małkowskim, albo sprowadzają je do kwestii czysto prywatnych, umyka znaczący szczegół – człowiek jest integralny, całościowy. Nieuczciwość na jednym polu może być przesłanką, że jest skłonny do nieuczciwości także w innych sferach. W TVN-owskim „Czarno na białym" wypowiada się zagadnięty przed Aurą starszy mężczyzna, na oko powyżej siedemdziesiątki: „W USA był kiedyś taki prezydent – Clinton, który miał zarzuty bardzo podobne do Małkowskiego. Społeczeństwo usprawiedliwiło go i wybrało na drugą kadencję". No cóż, nie do końca tak było. Owszem, najlepszy saksofonista wśród prezydentów już w pierwszej swojej kadencji miał wizerunkowe problemy za sprawą Pauli Jones i słynnego cygara, ale o impeachment otarł się już po ponownym wyborze. I bynajmniej nie oznacza to, że poza seks-akrobacjami w Gabinecie Owalnym był kryształowo czysty. Do dziś ciągnie się za Clintonem smród afery Whitewater, jeszcze z czasów gubernatorstwa stanu Arkansas. To tyle odnośnie integralności jednostki...
Wiele lat temu Włodzimierz Czarzasty, SLD-owski sekretarz Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, zwykł był mawiać do Jarosława Sellina z PiS, stanowiącego w KRRiT wewnętrzną opozycję: „Panie Jarku, pan może i ma rację, ale pan nie ma większości!". Dziś Czarzasty nadal ma się nieźle, choć odium współudziału w aferze Rywina trwale do niego przylgnęło. Dobre i to, kropla drąży skałę. Kto wie czy w Olsztynie nie będziemy mieli za kilka dni podobnej sytuacji. Przegłosować można bowiem wszystko – poza słusznością. Nawet, gdyby CJM wygrał głosowanie 30 listopada – nie można złożyć broni, trzeba rozmawiać do znudzenia z jego poplecznikami, przekonywać ich, cierpliwie przedstawiać logiczne argumenty, dodawać dwa do dwóch. Nie zasypywać tego tematu w popiele w rozmowach z najbliższymi: z synem, szwagierką, teściem, koleżanką z pracy... Obliguje nas do tego jeden prosty fakt: racja nadal jest po naszej stronie. Ona nie podlega negocjacjom i plebiscytom. Póki co zaś – mamy jeszcze wybór. Jak między lekkim przeziębieniem a Ebolą.
Paweł Tryba
Skomentuj
Komentuj jako gość