Wicepremier Jarosław Gowin zapowiedział, że w przypadku zwycięstwa Zjednoczonej Prawicy w jesiennych wyborach parlamentarnych jednym z zadań rządu w kolejnej kadencji będzie repolonizacja mediów. Ta deklaracja szefa Porozumienia zwróciła moją uwagę, ponieważ Jarosław Gowin, były dziennikarz i szef wydawnictwa Znak, jako koalicjant niejednokrotnie dystansował się od wielu kontrowersyjnych pomysłów Prawa i Sprawiedliwości.
Repolonizacja mediów to idea nie nowa i wielokrotnie odkładana. Uzasadnienie jakie padło z ust wicepremiera Gowina także nie wnosi do sprawy niczego nowego. Codzienna praca polskich dziennikarzy w mediach kupionych przez Niemca czy Francuza nie stanowi dla polskiego rządu problemu, bo koncentruje się, jak pozostałych mediów, na nakładzie sprzedawanych gazet. Zagrożenie powstaje w sytuacji międzypaństwowego konfliktu, kiedy to polscy dziennikarze staną się przymusowymi rzecznikami interesów wrogiego nam państwa.
Wicepremier Jarosław Gowin podkreśla, że rząd nie ma obsesji wobec kapitału zagranicznego w mediach. Chodzi jedynie o potencjalny konflikt dwóch (zagranicznego i polskiego) patriotyzmów. Takie uzasadnienie repolonizacji mediów może być w teorii oczywiste i pociągające. Ale choćby pobieżna znajomość realiów funkcjonowania mediów w Polsce i roli polityków w tym mechanizmie każe powątpiewać, czy naprawdę chodzi o repolonizację. Polski rząd, a jeszcze konkretniej rządząca Polską partia, to żaden gwarant dziennikarskiej wolności i medialnego pluralizmu. To czynny uczestnik medialnego rynku, który, władając niepodzielnie mediami publicznymi, stał się reprezentantem i promotorem konkretnego modelu dziennikarstwa.
Wszak od czasów telewizji Jerzego Urbana tyle jadu i pomyj przy pomocy tak prymitywnej propagandy nie wlewano do głów Polakom. Usprawiedliwiając to, jak wtedy, wyższymi racjami. Człowiek, taki jak ja, pamiętający tamtą telewizję, nie wie, gdzie podziać oczy ze wstydu i upokorzenia. Bo miała być dobra zmiana. Politycznie konserwatywna i aksjologicznie chrześcijańska.
Dlatego nie da się rozważać prawdziwego sensu repolonizacji mediów zapominając o postkomunistycznej ciągłości upartyjnienia mediów publicznych. A także o ciągłych utyskiwaniach na temat braku życzliwości większości mediów dla rządzącej partii. Czy w tym kontekście nie jest uzasadnione pytanie o polityczny kierunek zapowiadanej repolonizacji? Wszak właśnie ostatnio Radio Zet zostało zrepolonizowane. Zagraniczny koncern sprzedał je polskiej Agorze bez słyszalnego entuzjazmu ze strony chcącego repolonizować media polskiego rządu.
Temat repolonizacji mediów pilotowała w PiS Barbara Bubula, która w kontekście repolonizacji mediów mówiła nie tylko o ograniczeniu zagranicznego kapitału, ale także odwróceniu nierównowagi ideowej w mediach, gdyż antypolskie mogą być także media, których właściciele są obywatelami RP. Jak widać, obok wspomnianego przez wicepremiera Gowina konfliktu interesów narodowych patriotyzmów, polskie media podzielone są na dwie wewnątrz polskie ojczyzny i dwa rodzime patriotyzmy. Ten podział od wielu lat wyznacza standardy polskiego dziennikarstwa, pozbawiając wielu dziennikarzy zawodowej podmiotowości i wyznaczając im rolę partyjnych propagandzistów zwierających szyki po jednej lub drugiej stronie politycznej barykady. Ukształtowani w duchu partyjnego konformizmu dziennikarze zawsze znajdą sobie jakiegoś pana. Przekonani o tym, że prawdziwy wróg czai się wewnątrz i tylko formalnie nazywany jest Polakiem, w sytuacji konfliktu interesów z obcym państwem (nie tylko dziennikarze zresztą) będą rozgrywani niczym dzieci. To nie jest kwestia wyobraźni. Naród, który utracił Rzeczpospolitą Obojga Narodów i zniknął z mapy Europy powinien o tej lekcji pamiętać. Zresztą, po co tak daleko szukać. Od dekady przywódca obcego mocarstwa przetrzymuje szczątki samolotu, który pogrzebał w Smoleńsku elitę polskiego narodu. To wystarczy, aby dwie partyjne hordy, nie oglądając się na interes państwa, wciągnęły Polaków w niekończący się, bratobójczy spór. Bez dyspozycyjnych dziennikarzy, wymyślających kolejne teorie spiskowe, nic by z tego nie wyszło. Czy prezydent Rosji, aby osiągnąć swój polityczny cel, musiał inwestować w polskie media?
To nie obcy, ale nasze wewnętrzne podziały czyniły nas zawsze bezbronnymi wobec ich wpływów oraz interesów. To myśl mało odkrywcza, ale zawsze trudna w zastosowaniu dla ludzi owładniętych bieżącą grą o wpływy i władzę.
W ostatecznym bowiem rozrachunku siła mediów w Polsce i odporności polskich dziennikarzy na obce wpływy może kształtować się jedynie w warunkach wolności. W inny sposób niezbędnej do uprawiania tego zawodu godności inaczej nie da się zachować. Tak to sobie przynajmniej 30 lat temu wyobrażaliśmy. Że po dekadach totalnego podporządkowania wszystkich sfer życia polityce, zbieżność wolności i polityki zostanie przywrócona. Dzisiejsza rzeczywistość nakazuje w to wątpić. Oczekiwanie, że polityka zagwarantuje dziennikarzom wolność od polityki okazała się idealistyczną mrzonką. Liberalne credo: „im mniej polityki, tym więcej wolności” ostatecznie wzięło górę.
Karol Marks twierdził, że media są wolne dla tych, którzy je posiadają. Dla autora Kapitału to kapitał właśnie był jedynym beneficjentem wolności mediów. Późniejsi marksiści-praktycy, pomni tych ostrzeżeń, z partii uczynili jedynego właściciela mediów. Od trzydziestu lat duch takiego myślenia nie opuszcza kolejnych, partyjnych właścicieli mediów „publicznych” III RP. I choć czasy się zmieniły, to kapitał, zwłaszcza niemiecki, znów podniósł głowę. Jeśli – jak twierdzi Jarosław Gowin - to nie obsesja, lecz chłodna kalkulacja na wypadek konfliktu, to czy obsesją jest obawa, że media bez Niemców, ale z partyjnym apetytem na wszystko będą lepsze?
Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta
Skomentuj
Komentuj jako gość