„Gomułka zaprowadził swego rodzaju miękki totalitaryzm: należy pamiętać, że to właśnie jemu, a nie Stalinowi, czy Bierutowi, udało się ostatecznie usunąć naukę religii i krzyże ze szkół.[...] Dychotomia zachowań obu stron jest tak oczywista, że aż kontrapunktowa. Z jednej strony mundurowi, wzmacniający szeregi kolejnymi plutonami, widzą wściekły i pijany tłum fanatyków religijnych. Z drugiej – bezsilni rolnicy, którzy w obliczu nagłej i tajemniczej śmierci jednego z nich, mogą tylko złorzeczyć i szukać oparcia w wierze”- pisze Mariusz Korejwo.
W maju 1947 r. Przewodniczący Miejskiej Rady Narodowej w Suszu oraz Burmistrz tego miasta wystosowali zawiadomienie do prokuratury olsztyńskiej: „W dniach ok. 17-18 stycznia 1947 r. o godzinie 12.00 w nocy komendant MO posterunku Susz Bodek Antoni i sekretarz miejscowego komitetu PPR Rybnicki Franciszek dopuścili się zbrodni profanacji na figurze Chrystusa Króla w Suszu przy zbiegu ul. Olsztyńskiej i Prabuckiej, wzniesionej staraniem i z funduszów osiedlonych na terenie gminy Susz przesiedleńców i osadników.
Dokonana przez Bodka i Rybickiego zbrodnia profanacji figury Chrystusa Króla wyraziła się w tym, że Rybicki i Bodek po wyjściu z domu Rybickiego po libacji [...] zatrzymali się na chodniku ul. Prabuckiej od wschodniej strony naprzeciw figury Chrystusa Króla i poczęli strzelać. Przestrzelili głowę i koronę na głowie Chrystusa Króla”. Zawiadomienie kończy się gorącym zapewnieniem, że społeczność miasteczka „została do głębi duszy i serca wzburzona”, które to uczucie w pełni podzielił skład Zarządu Miejskiego. Rajcy byli zresztą na tyle zapobiegliwi, że sami dokonali wstępnych czynności śledczych, m.in. zabezpieczając dowody występku.
Nie wiadomo, jaki finał miała opisana sprawa, ważny jest jednak dowód klimatu, który pozwolił wierzyć w możliwość obrony uczuć wierzących przez Państwo – to samo, którego liderzy bynajmniej nie ukrywali swojego światopoglądu. Istotne jest też, że autorem zawiadomienia były oficjalne władze administracyjne – ludzie ci nie występowali najwyraźniej z pozycji antysystemowych; działali w sposób, który uważali za normalny. I nic dziwnego, wszak mowa o okresie, w którym zdarzało się Bolesławowi Bierutowi uczestniczyć we mszach i klękać przed ołtarzem najzupełniej dosłownie.
Tempo zmiany owego klimatu było doprawdy oszałamiające. Już półtorej roku później członek olsztyńskiego KW PZPR tłumaczył sens zaangażowania się Partii w tak banalną sprawę jak wybory komitetów rodzicielskich w szkołach: „musimy być czujni, by w nasze szeregi nie wkradły się wrogie elementy. My musimy być czujni by wrogie elementy nie miały wpływu wstecznictwa na dzieci naszych. My nie walczymy z klerem, ale nie pozwolimy by katecheta bił po twarzy dzieci, których ojcowie są socjalistami”. Ów program minimum, przekazany nieświadomym zapewnie cytatem z Roty („nie będzie Niemiec bił nas w twarz”), potrafił przybierać postać groźną – jak wtedy, kiedy odbierano Kościołowi majątek i więziono hierarchów, albo karykaturalną. Jak w Purdzie, gdzie miejscowy sekretarz PZPR powierzył miejscowemu łobuzowi (za butelkę wódki) misję likwidacji przydrożnego krzyża. Wykonawca zupełnie się nie sprawdził, wódkę wprawdzie wypił, miast jednak dokonać dzieła, opowiedział każdemu, kto chciał słuchać, o pomyśle włodarza.
Potem było już tylko gorzej. Aresztowaniu Prymasa nie towarzyszyły żadne protesty. Jedynym hierarchą, który zdobył się na sprzeciw był administrator Diecezji Warmińskiej ks. Wojciech Zink. Poza nim, obrońcą głowy polskiego Kościoła był pies Baca, który pokąsał funkcjonariusza UB. Sam Wyszyński podsumował całą sytuację mówiąc, ż e w 1953 r. bronili go tylko jeden pies i jeden Niemiec.
Rewolucyjny Październik ’56 r. wydawał się początkowo przełomem również i w sposobie traktowania katolików przez władze państwowe. Nowy rząd, nowy I sekretarz, potrzebowali wsparcia instytucji Kościoła i otrzymali je: prymas Wyszyński zaapelował o udział w wyborach ze stycznia 1957 r. Na horyzoncie politycznym pojawili się ludzie osobiście uczciwi, tacy jak Jerzy Zawieyski, którzy uwierzyli w możliwość koegzystencji Kościoła i Państwa (na innych zasadach niż wcześniej proponował to „Bolcio” Piasecki i PAX); zrównywali Gomułkę i Wyszyńskiego, nazywając ich „dwoma wielkimi Polakami”.
Zmiana rzeczywiście nastąpiła, ale raczej w technice niż celu. Gomułka zaprowadził swego rodzaju miękki totalitaryzm: należy pamiętać, że to właśnie jemu, a nie Stalinowi, czy Bierutowi, udało się ostatecznie usunąć naukę religii i krzyże ze szkół.Fundamentalna „Ustawa o rozwoju systemu oświaty i wychowania” nadająca szkole „charakter instytucji świeckiej” pochodziła z 1961 r., ale duch którym operowała uaktywnił się dużo wcześniej i jako żywo przypominał powyżej opisane działania z końca lat 40.
Potrafił też wpędzić w prawdziwą traumę ludzi, których historia zapisana w mikroskali mówi dużo więcej niż niejedna synteza dziejowa. Pewien młody nauczyciel z Olsztyna został w 1954 r. skierowany do objęcia szkoły w Dywitach. Pech chciał, że na samym początku urzędowania gościł u siebie któregoś z pracowników miejscowego KP PZPR. Gość nakłonił nauczyciela do usunięcia z sal lekcyjnych „emblematów religijnych”, czego natychmiastowym skutkiem był totalny ostracyzm jakim społeczność lokalna poddała jego samego i jego rodzinę. Nic dziwnego, że nauczony doświadczeniem pedagog wpadł w popłoch, kiedy dowiedział się w sierpniu 1958 r. o nowym zarządzeniu władz oświatowych nakazujących likwidację krzyży w szkołach. Stanowczo odmówił swojego udziału w przedsięwzięciu, tłumacząc władzom wojewódzkim, że ledwie co nawiązał kontakt z sąsiadami, że zamierza się w Dywitach osiedlić na stałe, że walka z religijnością mieszkańców wsi ponownie postawi go na marginesie społecznym.
Próbując uratować posadę, postanowił zrzucić obowiązek na kogo innego. Proboszcz odmówił, przewodniczący GRN wykpił się zdaniem o braku kompetencji, przewodniczący Komitetu Rodzicielskiego oznajmił, że raczej uczyni wszystko, aby krzyże uchować, a od szkolnej woźnej usłyszał, „że za Hitlera i Stalina nie zdjęłam, nie zdejmę i teraz, prędzej do Niemiec wyjadę”. Nie pomogła nawet nauczycielka – ewangeliczka, na której pomoc liczono w specjalny sposób.
Odważnego należało szukać szczebel wyżej. Od początku września poczęły zjeżdżać do Dywit coraz liczniejsze delegacje z udziałem członków PPRN i władz oświatowych. Rozmowy, namowy i przekonywanie nic nie dało – wreszcie któryś z inspektorów szkolnych (przy współudziale samego Przewodniczącego PPRN) krzyże zdjął i zamknął je w szkolnej szafie. We wsi zawrzało. Pod drzwi nauczyciela, członków Komitetu Rodzicielskiego i GRN schodziły się istne pielgrzymki. Na odpustach nie mówiono o niczym innym.
Momentem kulminacyjnym stało się zebranie Komitetu Rodzicielskiego, na którym pojawiła się cała wieś, przedstawiciele wszelkich miejscowych władz oraz jedyny we wsi milicjant. Zebranie szybko przerodziło się w hałaśliwą masówkę. Nie pomogły groźby milicjanta, że wszystkich aresztuje i że ściągnie z miasta pluton specjalny. Kiedy tubylcy z pieśnią „My chcemy Boga” zerwali się z miejsc, aby uwolnić aresztowane krzyże i rozwiesić je po klasach, milicjant po prostu uciekł. Prowadzone następnie przez niego dochodzenie nic nie dało – każdy kolejny przesłuchiwany sobie samemu przypisywał zdobycie kluczy, otwarcie szafy i wieszanie krzyży.
Nie znamy zakończenia tej historii: nauczyciel stracił pracę i trafił pod sąd dyscyplinarny. Wiadomo jednakże, że podobne do dywickiej, historie miały miejsce i wielu innych wsiach (dokumentacja z tego samego roku wspomina o konfliktach w 23 na 75 szkół powiatu olsztyńskiego). Istotne pozostaje spostrzeżenie, że ingerencja Państwa w sprawy kultu potrafiła automatycznie wykrystalizować ostry podział na linii władza – społeczeństwo. Mechanizm działał zresztą w obie strony: konflikty na tej linii nieodmiennie powodowały odwoływanie się do symboliki religijnej.
W czerwcu 1972 r. milicjant zatrzymał do kontroli drogowej 50-letniego rolnika, który właśnie wracał z targu w Janowcu Kościelnym wozem zaprzęgniętym w konie. Ponieważ woźnica odmówił poddaniu się badaniu „probierzem trzeźwości”, został aresztowany. Trzy godziny później zmarł. Nie pomogli mu ani posterunkowi, ani miejscowy ośrodek zdrowia, a lekarz którego wreszcie ściągnięto z odległej o 15 km Nidzicy nie był w stanie podać przyczyny zgonu.Tajemniczym sposobem wieść o wydarzeniu błyskawicznie rozniosła się po okolicy i wkrótce posterunek został otoczony przez pięćset osobowy tłum (sam Janowiec dzisiaj liczy ok. 300 mieszkańców!). Ludzie żądali wydania zwłok, wyzywali milicjantów od „gestapowców”, obrzucali ich kamieniami. Przez tłum poszła plotka o biciu aresztowanego pałkami, o morderstwie. Przerażeni milicjanci zapewniali zwierzchnictwo, że tłum jest pijany („dzień targowy”) i ściągali kolejne oddziały posiłkowe – najpierw z Nidzicy, potem również z Olsztyna. Poważnie obawiano się szturmu na posterunek. W pewnym momencie bezładne okrzyki nienawiści przerodziły się w głośne żądania przeniesienia zwłok do miejscowego kościoła, a potem w intonowane do północy pieśni religijne.
Dychotomia zachowań obu stron jest tak oczywista, że aż kontrapunktowa. Z jednej strony mundurowi, wzmacniający szeregi kolejnymi plutonami, widzą wściekły i pijany tłum fanatyków religijnych. Z drugiej – bezsilni rolnicy, którzy w obliczu nagłej i tajemniczej śmierci jednego z nich, mogą tylko złorzeczyć i szukać oparcia w wierze.
Nic nie wiadomo na temat tego, aby zrewoltowani studenci Kortowa, idący tłumnie na sławetne Październikowe plenum KW (które celowo zlokalizowano w odległym WDK) nieśli ze sobą „emblematy religijne”. Ale już – dużo lepiej znane – strajki w OZOS-ie i OZGraf-ie 1980 i 1981 roku nie mogły obejść się bez krzyża. Nierozpoznana historia współczesna Warmii i Mazur sugeruje obezwładniającą bezwolność mieszkańców regionu. Być może jednak uważniejsza kwerenda wydobędzie na światło dzienne więcej podobnych, jak te opisane wyżej, incydentów i pozwoli w przyszłości zrewidować obraz bezkonfliktowego kawałka Polski, a także roli krzyża w jego współczesnej historii.
Mariusz Korejwo
Tekst oparto na podstawie źródeł ze zbiorów Archiwum Państwowego w Olsztynie i własnych.
Skomentuj
Komentuj jako gość