Ferdynand Goetel należał do najbardziej poczytnych pisarzy okresu dwudziestolecia międzywojennego. Jego książki ukazywały się w wielotysięcznych nakładach zarówno w Polsce, jak i za granicą. Niezwykła osobowość, z niezwyczajną, wręcz pasjonującą biografią, z której czerpał pisząc reportaże, powieści. Antykomunista, piłsudczyk, człowiek bezkompromisowy, nie ulegający modom.
fot: rzeczpospolita
Wyjazd w roku 1943 do lasu katyńskiego w niemieckiej misji ekshumacji grobów polskich oficerów zamordowanych przez sowietów, stał się przyczyną jego cywilnej śmierci. Został wielkim wyklętym polskiego życia publicznego, polskiej literatury. Komuniści zażądali od niego po wojnie, w roku 1945, oświadczenia, że zbrodni w Katyniu dopuścili się Niemcy; Goetel nie godząc się na poświadczenie kłamstwa, zmuszony został na poniewierkę i skazany na pohańbienie.
Urodził się w Suchej Beskidzkiej w roku 1890. Jego rodzina posiadała niemieckie korzenie, ale w czasie II wojny światowej Goetel odmówił podpisania volkslisty. W okresie studiów na wydziale architektury politechniki w Wiedniu jego wielką namiętnością stały się wspinaczki górskie, taternictwo. Polskim Tatrom poświęcił wiele wierszy, reportaży. Nic dziwnego, że kiedy w roku 2003 sprowadzono z Londynu prochy pisarza do Polski, znalazły poczesne miejsce na zakopiańskim Pęksowym Brzyzku, u podnóża ukochanych gór.
Charakter Ferdynanda Goetla kształtowały góry i przedziwne, egzotyczne, często nie planowane podróże. W czasie I wojny światowej został internowany przez żandarmerię rosyjską jako obywatel Austro-Węgierskiego Cesarstwa. W Turkiestanie zastała go lutowa i październikowa rewolucja. Swoje przeżycia zawarł m.in. w reporterskiej książce „Przez płonący Wschód” (1923) – niezwykle interesującej, choćby z tego punktu widzenia, że ukazuje obraz rewolucji oddalonej od jej jądra w Petersburgu czy Moskwie o kilka tysięcy kilometrów. Goetel na własnej skórze, i to wcześnie, u zarania rewolucji, odczuł czym jest bolszewia, zapaść cywilizacyjna, czerezwyczajka, opisał pierwsze miesiące sowieckiej „gospodarki” – powstawanie kołchozów, szerzącej się korupcji, bandytyzmu. Długa była droga do kraju z rozpalonej rewolucją Rosji – przez Persję, Indie, Anglię. O przeżyciach w Turkiestanie napisał też kilka innych książek – „Kar Chan” (1923), tomy opowiadań „Pątnik Karapeta” (1923), „Ludzkość” (1930).
Ferdynand Goetel nigdy później nie miał złudzeń czym jest system komunistyczny, nie miał wątpliwości do czego są zdolni komuniści sowieccy. Na pewno w dużym stopniu doświadczenia zdobyte w Turkiestanie, w czasie rewolucji sowieckiej, zdecydowały o wyjeździe do Katynia. Wielu Polaków odmówiło zgody Niemcom na wyjazd. Wielu też oficerów z Komendy Głównej AK twierdziło w 1943 r., że to niemożliwe aby sowieci wymordowali polskich oficerów, że to „typowa prowokacja hitlerowska”.
Goetel w okresie międzywojennym zdobywał popularność czytelników głównie dzięki reporterskim książkom z podróży do Islandii, Egiptu, Indii. Był autorem też kilku romansów. O jego pisarskiej popularności może świadczyć fakt, że w r. 1926 został wybrany prezesem polskiego PEN-Clubu, a w 1933 Związku Zawodowego Literatów Polskich (funkcję tę pełnił do wojny).
Na rok przed wojną, w roku 1938, Goetel opublikował zbiór artykułów zamieszczanych wcześniej w prasie pt. „Pod znakiem faszyzmu”. Pisarz widział we włoskim faszyzmie jakąś drogę polityczną dla naszego kraju. Nie tyle to była jednak gloryfikacja faszyzmu, choć dość powszechnego w ówczesnej Europie, co przede wszystkim krytyka totalitaryzmu komunistycznego. W faszyzmie Goetel widział możliwość przeciwstawienia się szerzącemu od wschodu komunizmowi. Pisarz nie był zwolennikiem demokracji. Posądzanie Goetla, w związku ze wspomnianą publikacją, o sympatie hitlerowskie jest wierutną bzdurą. Warto zauważyć, że książka „Pod znakiem faszyzmu” znalazła się na pierwszej liście książek polskich podlegających konfiskacie przez okupacyjne władze niemieckie w październiku 1939 r.
We wrześniu 1939 r. Goetel stał się jednym z najbliższych współpracowników prezydenta Warszawy, Stefana Starzyńskiego. To on pisał Starzyńskiemu przemówienia, które przez wiele dni podtrzymywały na duchu mieszkańców stolicy. Kierował sekcją propagandy Obywatelskiego Komitetu Pomocy Ludności Warszawy. Redagował odezwy dla radia.
Goetel szybko nawiązał współpracę ze Związkiem Walki Zbrojnej i AK. Cieszył się dużym zaufaniem w środowisku kulturalnym Warszawy. W czasie okupacji uczestniczył w humanitarnych działaniach Rady Głównej Opiekuńczej, koncesjonowanej przez Niemców. Wspólnie z Adolfem Nowaczyńskim i Władysławem Zyglerskim organizował pomoc pisarzom w formie darmowej Kuchni Literackiej, a także pożyczek pieniężnych. Od marca 1943 r. do maja 1944 r. współredagował z Wilamem Horzycą podziemne pismo społeczno-kulturalne „Nurt”.
Lata okupacji opisał Ferdynand Goetel w „Czasach wojny”. Jest to jedno z najlepszych świadectw tamtych czasów – przede wszystkim pozbawione patosu. Goetel pisze o Warszawie takiej, jaką wtedy była. Mieszkańcy stolicy zachowywali się różnie – nie brakowało prawdziwych bohaterów, ale też tchórzy, cwaniaków. Pisarz nie lukruje, nie dramatyzuje – stara się pokazać prawdę – a to niestety jest tak rzadkie w polskim piśmiennictwie.
Wiosną 1943 roku Goetel otrzymał propozycję od władz niemieckich wyjazdu do Katynia – miejsca zbrodni sowieckiej na polskich jeńcach wojennych. Komenda Główna AK udzieliła pisarzowi wszelkich pełnomocnictw w tym wyjeździe. 10 kwietnia samolot odleciał z Krakowa do Smoleńska, po drodze zabrał w Warszawie m.in. Jana Emila Skiwskiego, pisarza, krytyka literackiego, dr. Edmunda Seyfrieda, dyrektora Rady Głównej Opiekuńczej, dr. Konrada Orzechowskiego, przedstawiciela burmistrza Juliana Kulskiego, dr. Edwarda Grodzkiego, kierownika Działu Sanitarnego Polskiego Komitetu Opiekuńczego Warszawa – Miasto, a także Ferdynanda Goetla.
Delegacja wróciła do Warszawy wieczorem 11 kwietnia. „Wykopalisko jest autentyczne ponad wszelką wątpliwość – pisał Goetel w raporcie – jeżeli ilość zwłok określona przez rzeczoznawców niemieckich na 10 000 jest może wygórowana, można już przyjąć bez wahania, na podstawie dotychczasowych badań, iż w grobach w Kozich Górach [Las Katyński] leżą wszyscy jeńcy z Kozielska, o których od wiosny 1940 r. nie ma żadnych wiadomości. (...) Zbadanie ich z punktu widzenia polskiego nie może być dla historycznej prawdy obojętne".
Relację z wyjazdu Goetel złożył też na spotkaniu w obecności gen. Stefana Roweckiego „Grota”, dowódcy AK. Nadane zostały pierwsze meldunki do Londynu. W styczniu 1945 r., wkrótce po wkroczeniu sowietów do Krakowa, zostali aresztowani członkowie komisji prof. Jana Robla, komisji badającj dokumenty katyńskie znalezione w czasie ekshumacji zwłok oficerów w kwietniu 1943 r. W niedługim czasie w krakowskim mieszkaniu, ówczesnym miejscu schronienia Goetla, zjawili się sowieccy żołnierze w asyście Adama Ważyka, poety, oficera politycznego Ludowego Wojska Polskiego. Ważyk miał za zadanie rozpoznać pisarza, uczestnika wyjazdu do Katynia. Żona skłamała, że wyjechał do Warszawy. Dzięki pomocy przyjaciół, a przede wszystkim ks. Machaja, udało się ukryć pisarza w klasztorze karmelitów. Przebywał w murach klasztornych prawie rok. Do pisarza dotarła propozycja prokuratury, aby podpisał się pod oświadczeniem, że zbrodni w Katyniu dopuścili się Niemcy, a uzyska wolność i rozgrzeszenie komunistycznej władzy. Oczywiście Goetel odmówił poświadczenia kłamstwa. 15 lipca 1945 r. pojawił się w prasie list gończy oskarżający pisarza o wyimaginowane przestępstwo wobec narodu polskiego.
W grudniu 1945 r. powiódł się Goetlowi plan wyjazdu z Polski, wyjechał na fałszywym paszporcie, wystawionym na nazwisko holenderskiego obywatela. Dotarł do Włoch, do armii gen. Andersa. Życie na emigracji bardzo mu doskwierało, tym bardziej że w kraju pozostawił rodzinę. Był człowiekiem samotnym. Nie brakowało też kąśliwych uwag pod jego adresem, podejrzeń ze strony emigracyjnych towarzyszy niedoli. Nadal pisał, nadal cieszył się dużą popularnością wśród czytelników na obczyźnie. Publikował w paryskiej „Kulturze”, londyńskich „Wiadomościach”. Wielkim dramatem dla pisarza była utrata wzroku pod koniec życia. Zmarł w roku 1960, pochowany został na londyńskim cmentarzu „North Sheen”.
„Zgromadziliśmy się tu, by oddać hołd ostatniej ofierze Katynia” – tymi słowy żegnał pisarza nad grobem Sergiusz Piasecki. Władze PRL dopiero po interwencji Jarosława Iwaszkiewicza żonie Ferdynanda Goetla na wyjazd z Polski i uczestnictwo w pogrzebie.W PRL istniał zakaz nawet wymieniania nazwiska pisarza, cenzor zalecał: „Nie należy dopuszczać do popularyzacji jego twórczości, a zwłaszcza przedstawiania jej w pochlebnym świetle. Wszelka krytyka dozwolona, ale najlepiej przemilczać”.
13 grudnia 2003 roku prochy Ferdynanda Goetla spoczęły na cmentarzu na Pęksowym Brzysku w Zakopanem. Ostatnią wolą pisarza był pochówek w pobliżu ukochanych Tatr.
Dariusz Jarosiński, publicysta, redaktor naczelny miesięcznika Debata.
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
Rok 1943
„Nazajutrz rankiem wyjeżdżamy samochodami do katyńskiego lasu. Dobrze utrzymana droga wiedzie nas zrazu dorodną i bujną dość okolicą. Później gleba staje się widocznie czcza. Las katyński, gdy do niego dojeżdżamy, jest to niewyrosły, „głodny” las, złożony z rachitycznych sosen i drobnych brzóz. Falistość gruntu i skąpa roślinność spowodowała zapewne, że ludność nazwała część lasu najbliższą Smoleńskowi Kozie Góry. Sąsiadujący z nią obszar nazywa się bardziej już obrazowo: Razbojniczy Kałodiec. Nazwa to dawna i, jeśli kto chce, tchnąca romantyką fantastyczną. Bardziej nowocześnie i rzeczowo brzmi już tabliczka u wjazdu do Kozich Gór z napisem: >>Miejsce wywczasów dla pracowników NKWD<<. Nie dojechawszy do mogilnego wykopaliska, wysiadamy w obliczu bariery oficerów niemieckich stojących na drodze. Panowie oficerzy witają nas salutem. Odpowiadamy uchyleniem kapeluszy i wysłuchujemy w milczeniu powitalnego przemówienia wyższego oficera o barbarzyństwie azjatyckim, pogwałceniu praw przysługujących wziętych do niewoli żołnierzom, o rycerskości wobec pokonanego. Spoglądam na paradną sylwetę mówcy i w oczy towarzyszy wpatrzone w nas z niepokojem i zaciekawieniem. Czyżby oczekiwali, że usłyszą odpowiedź w tym samym duchu? Po przemówieniu następuje jednak tylko kłopotliwe dla wszystkich milczenie. Przedstawiamy się i wchodzimy na teren mogił. Etykiecie zachodniej stało się zadość. Ogarnia nas jadowity i ciężki cuch trupiego rozkładu.
Kierownikiem ekshumacyjnych prac jest pułkownik rezerwy doktor Buhtz, profesor medycyny sądowej uniwersytetu we Wrocławiu. Twarz jego i sposób bycia wskazują na człowieka dawniejszych Niemiec, dawnej szkoły, kiedy to zawód lekarski był zobowiązaniem wobec wiedzy, a nie wobec doktryn społecznych jakiegokolwiek rodzaju. Prowizoryczny warsztacik profesora jest bardzo skromny. Stanowi otwarty baraczek, gdzie dokonuje się obdukcji zwłok na stole sklepanym z desek. Dokoła baraku leżą w niejakim nieładzie zwłoki świeżo wydobyte. W głębi, na leśnej łysinie, rozłożono dwie setki już obdukowanych sinawobiałych mumii czy lalek woskowych z numerem porządkowym u głowy. Przed nami ciągnie się główna mogiła. Przeszywa ją wąwóz wykopany wzdłuż pokładu trupów, leżących zwartą i zlepioną masą jeden na drugim. Tu wychyla się ze ściany ręka bezwładna, ówdzie zwisają nogi. W miejscu, gdzie odkryta jest wierzchnia warstwa zwłok, jest postać związana sznurem. Ta zdaje się żyć jeszcze dramatem przedśmiertnej walki. Na dnie opadającej ku dołowi mogiły czernieje woda zmieszana z krwią.
Profesor zwraca się do nas, abyśmy wskazali jakiekolwiek zwłoki w grobie, gdyż chce dokonać przy nas na nich obdukcji. Przekona nas wówczas naocznie, że zwłoki będą miały przestrzeloną czaszkę. Wynoszą wskazanego przez nas trupa. Rosły, barczysty człowiek z emblematami rotmistrza. Mundur niezniszczony. Buty prześliczne, «warszawskie». Twarz: woskowa maska. Coś kurczy się w nas i drży, gdyż profesor paru ruchami noża odłącza głowę od ciała i skalpuje ją, aby wskazać na wlot kuli w tyle głowy i wylot jej ponad czołem. A teraz nożyczki tną mundur i poszukują papierów. Są. Poklejone i nadżarte jadem, mało czytelne. Wśród nich kartka z częściowo czytelnym adresem wysyłającego: «Zielińska... powiat Grodziec... wieś...» – już nie pomnę jaka. I dalej: «Drogi mężu...»
– Jeszcze kogoś? – pyta profesor.
Nie, nie, wystarczy!
– A oto zwłoki generała Bohatyrowicza – słyszę, przystanąwszy nad postacią, leżącą
na uboczu. Nie mogę dłuższy czas oderwać od niej wzroku, gdyż więzi mnie wstążką Virtuti Militari na krawędzi płaszcza... Z tamtej wojny – biegnę myślą wstecz – Bohatyrowicz... Bohatyrowicz... Skąd znam to nazwisko? Ach, prawda! To z powieści Orzeszkowej «Nad Niemnem». Wzruszam się. W duszy burzy się gniew. Proszę profesora, aby odjął wstążkę Virtuti, gdyż chcę ją zabrać ze sobą do Warszawy. Biorę jeszcze szlifę leżącego obok generała Smorawińskiego, parę guzików z Orłem Polskim i garść ziemi z grobu”. (...)
„Czasy wojny”
Skomentuj
Komentuj jako gość