Ich sąsiedztwo budziło niepokój. Coraz częściej wpadały do sieni, do kuchni. Głośne buczenie nad głową. Wielki owad na szybie, na parapecie, na zasłonach. Otwierałem okna na rozcież. Machałem ścierką lub ręcznikiem. Patrzyłem jak odlatują – żółto – brązowo – czarne. Znikały za płotem, jak zdmuchnięte przez wiatr. Ale inne siedziały na śliwkach opadłych z drzewa. Obok os i motyli. Przez okno w pokoju widziałem rozłożone skrzydła rusałek: pawich oczek i żałobników. Poruszały się lekko. Czasem szerszenie atakowały motyle – kolorowe skrzydła drżały później długo obok nadgniłej śliwki. Pod pożółkłym krzakiem czarnych porzeczek, w trawie.
Trzeba było uważać, wchodząc do ogrodu – zwłaszcza kiedy szło się boso, w południe, po natkę pietruszki lub po koperek. Sąsiad przypadkiem nadepnął na szerszenia. Opowiadał, że zaczął odczuwać duszności, kołatanie serca. Noga spuchła i poczerwieniała.
Przed przyjazdem córki z wnukiem postanowiłem pozbyć się szerszeni. Gniazdo odkryłem na strychu – wielką gruszkę przyklejoną do deski, u szczytu dachowej więźby. Przyglądałem się z daleka jak wlatują szparą w nieszczelnym oknie z żelazną ramą. Przez mały otwór wchodziły do gniazda, inne wylatywały ze środka. Wydało mi się, że słyszę szelest, przerywane buczenie, szum, szmery. Na podłodze leżały szare okruchy – pewno nadkruszone kawałki gniazda.
Pamiętam, jak ustawiałem pod oknem na strychu stary stół kiedyś tu przyniesiony. W kurtce od deszczu, owinięty szalikiem, w rękawiczkach – trzymając okopcony rondelek i kawałek blachy – wszedłem na blat po chybotliwym stołku. Przez chwilę pozostałem skulony, nim powoli wyprostowałem się. Gniazdo było tuż nad głową. Odczekałem chwilę. Potem szybko przykryłem wielką gruszkę rondelkiem i przycisnąłem do deski. Pod spód wsunąłem kawałek blachy. Ostrożnie, po chybotliwym stołku, zszedłem na podłogę.
Dzień był słoneczny. Za leszczyną, na rozstaju dróg, obsypały mnie żółte liście brzozy. Szedłem powoli, środkiem drogi, w głąb lasu. Nad głową przesuwał się wąski pas nieba. Niosłem gniazdo przed sobą – w garnku, na kawałku blachy. W pewnym miejscu zatrzymałem się i pochyliłem nad rondelkiem. Nie słychać było żadnego brzęczenia ani szelestu. Nic. Szerszenie milczały.
Po kilku minutach doszedłem do znajomej przecinki w zagajniku. Tu postanowiłem zostawić gniazdo. Wszedłem między młode sosny i świerki. Zapachniało mchem. Trochę dalej od drogi, obok krzewów jałowca, kucnąłem i postawiłem garnek na ziemi. Wysunąłem kawałek blachy spod spodu, potem szybko uniosłem rondelek i odskoczyłem na kilka kroków. Szara gruszka została w trawie. Obejrzałem się odchodząc. Kilka szerszeni krążyło nad porzuconym gniazdem.
Kiedy wyszedłem z lasu, koło domu już stał znajomy samochód. Joanna z Mikołajem szli drogą na spotkanie.
Mówimy czasem: „zostaje w oczach”. W oczach mam małego chłopca, jak biegnie – trzyletni, roześmiany, podskakuje i potykając się na wyboistej drodze, pod szpalerem modrzewi, wzdłuż łąki sąsiadów. „Dziadek!” – słyszę z daleka. Wieje wiatr i z brzozy za mną sypią się żółte liście.
Kazimierz Orłoś
Pierwodruk opowiadania: „Gazeta Polska” (14.04.2004)
Skomentuj
Komentuj jako gość