- Powiedzcie no, student – zapytał kiedyś mojego znajomego pewien major na egzaminie z taktyki wojennej kończącym roczne Studium Wojskowe, przez które przechodzili wszyscy bez wyjątku studenci UMK – czym się różni żołnierz NATO od żołnierza Układu Warszawskiego?
Dla dodania dramaturgii tej scenie trzeba dopowiedzieć, że było to pytanie ostatniej szansy, gdyż wcześniej student nie potrafił podać promienia rażenia bomby o sile 1 megatony rzuconej na „mniasto B", jak mówił major, ani też znał liczbę oczek ( WC rzecz jasna ) przypadających na szczelinę przeciwlotniczą. Widmo oblanej, a tym samym nie zaliczenia roku zawisło nad studentem niczym miecz Damoklesa, więc nie bez desperacji rzucił krótko: - Świadomością, panie majorze! –
Major zadumał się przez chwilę, może wietrząc jakiś podstęp, ale że odpowiedź mieściła się jak najbardziej w kanonie ówczesnej nowomowy, po chwili twarz mu pojaśniała, obrzucił nieboraka łaskawym spojrzeniem i odpowiedział – Dobrze, student, dobrze. Dostateczny.
Dzięki tej odpowiedzi mój znajomy mógł spokojnie kontynuować studiowanie sztuk pięknych.
Były to czasy, kiedy niezaliczenie W-F czy Studium Wojskowego kończyło nie jedną dobrze zapowiadającą się karierę studencką. Na długo przed tym, nim w roku 1988 NZS UMK zaczął domagać się zreformowania Studium Wojskowego poprzez prowadzenie zajęć przez pracowników cywilnych, usunięcia z programu zajęć takich jak podstawa polityki obronnej, informacja polityczna oraz zniesienia egazminów ze szkolenia wojskowego. Po roku 1990 szkolnictwo wyższe zostało na tyle zreformowane, że Studia Wojskowości wraz z czeredą oficerów LWP o bardzo różnych dokonaniach i życiorysach w ogóle zniknęły z pejzażu polskich uczelni. W ich miejsce, tu i ówdzie pojawiły się kierunki z zakresu wojskowości w duchu zupełnie innej doktryny.
To już historia. Zniknęły studia, po których została kupa anegdot o różnych nierozgarniętych majorach. Rozpłynął się Układ Warszawski, który miał trzymać w szachu NATO broniąc bratnich krajów przed zagrożeniem imperialistycznym. Przestał obowiązywać w roku 1991. A jednak pytanie, w nieco zmodyfikowanej wersji, czym się różni żołnierz NATO od żołnierza wiodącego kraju dawnego układu nadal jest aktualne i być może riposta studenta w dalszym ciągu oddaje głęboki sens istniejących różnic.
Nie tę wszakże subtelną kwestię zamierzam rozszczepiać na czworo w tym felietonie. Stojąc na progu nowego roku człowiek odruchowo szuka prognoz na przyszłość. Dzisiaj trudno się ograniczać wyłącznie do siebie, czy swoich najbliższych. Świat, codziennie pulsujący mnogością faktów i wydarzeń prawdziwych i wykreowanych, pokazuje nam, że nie daje się żyć wyłącznie w prywatnej enklawie. Nie są to czasy na zaciszne beczki Diogenesa. Osobiście nie znam kogokolwiek, kto by żył w stanie permanentnej szczęśliwości niezależnie od warunków zewnętrznych. Choć najczęściej poszukiwaną wartością jest pokój i spokój, bo w takich warunkach żyje się komfortowo i bezstresowo, nie można jednak za wszelką cenę żyć w iluzji nieustającego pikniku i sielanki.
Niedawno ktoś z moich znajomych ze zgrozą skonstatował, że tuż za miedzą, w obwodzie kaliningradzkim, na początku grudnia, 9 tysięcy Rosjan, uzbrojonych w czołgi, wyrzutnie rakietowe, samoloty i okręty przeprowadziło ćwiczenia, według oficjalnego komunikatu, mające wykazać gotowość Zachodniego Okręgu Wojskowego FR do obrony regionu. Podobny był cel wszystkich poprzednich manewrów, które Rosjanie odbyli w minionym roku na tym terenie. W marcu ćwiczyła defensywne i ofensywne operacje gwardia przybrzeżna testując transportery opancerzone oraz czołgi. W sierpniu z kolei odbyły się manewry Floty Bałtyckiej. Największy zasięg i siły miały jednak ćwiczenia grudniowe. Tzw. obronne.
Przed kim mieliby się Rosjanie bronić? Ano przed NATO, których częścią składową są również polskie siły zbrojne, cokolwiek by o nich nie myśleć. Pewnie „Ruscy" poczuli się zagrożeni informacją z początków listopada, że z bazy w Mierosławcu wystartowało sześć helikopterów, które następnie osiadło awaryjnie na polu rzepaku w okolicach Choszczna. We wrześniu podobne lądowanie zaliczyło kilka śmigłowców USA na pograniczu województwa kujawsko-pomorskiego i warmińsko-mazurskiego. Nie wiem, czy były to lądowania rzeczywiście awaryjne, czy celowe, ale tubylcy witający chlebem i solą przedstawicieli bratniej armii wyrażali ogromne ukontentowanie, że na ich polach przysiadły Black Hawki i Chinooki, a nie na przykład Mi 8 lub 35 made by Rosoboronexport.
Dzień wcześniej samam się nieźle udziwowała gdy mi, podczas spaceru skrajem śródleśnej łąki nieopodal Trękuska, przeleciały, prawie nad głową, dwuwirnikowy Chinook w towarzystwie dwóch pomniejszych jednostek amerykańskiej kawalerii powietrznej. Przyznam, że widok ten mnie i wkurzył i ucieszył – straszą, ale dają namiastkę poczucia bezpieczeństwa. Bądźmy jednak szczerzy. Zestawienie tych faktów z informacją o grudniowych manewrach w obwodzie, gdzie odnotowano 40 samolotów i śmigłowców, nie mówiąc o innych składnikach zgrupowania, pokazuje, że siły NATO w Polsce wydają się nieco wątłe.
Jakkolwiek dzisiaj wojen nie wygrywa się na polach bitew (vide Grunwald), ale poczułabym się bezpieczniej gdyby nasze opustoszałe i często zamienione w mieszkalne rezydencje koszary na nowo zapełniły się raźno maszerującą o poranku młodzieżą żołnierską, ćwiczącą pod okiem kadry, niekoniecznie najwyższych lotów intelektualnych, ale za to rzetelnie znającej się na wojskowości. A gdybym miała jeszcze pewność, że naszej północno-wschodniej granicy pilnują polskie czołgi i transportery opancerzone, mogłabym wieczorem spokojniej przykładać głowę do poduszki. A tak po dawnych garnizonach hula wiatr pobrzmiewający szyderczo prastarą pieśnią o grupie rezerwy, co szła do cywila. Poszła. Zostali cywile.
Si vis pacem para bellum ( chcesz pokoju, gotuj wojnę ) – tak krótko określali swoją doktrynę wojenną Rzymianie, i trudno odmówić słuszności temu powiedzeniu. Kiedy wiemy, że na terenie obwodu kaliningradzkiego stale stacjonuje kilkanaście tysięcy żołnierzy, w tym kilka brygad: wojsk zmechanizowanych, rakietowych i artylerii i skonfrontuje z bliżej nieokreślonymi zasobami Wojska Polskiego w województwie warmińsko-mazurskim, można poczuć się jak rybka akwariowa, której połknięcia nawet nie zauważy przepływający w pobliżu rekin. Nie dajmy się zjeść.
Bożena Ulewicz
Artykuł ukazał się w styczniowym numerze miesięcznika "Debata"
zdjęcie: koledzyzwojska.pl
Skomentuj
Komentuj jako gość