"W olsztyńskiej Platformie ludzi przyzwoitych, którzy dali sobie ostatnią szansę na uczciwą politykę, zabrakło już na starcie. Większość wycofała się już w 2001 roku, gdy zobaczyli wyborcze autobusy z Gołdapi. Później było już coraz gorzej. Gdy wysoki patronat nad dopływem martwych dusz przejął Grzegorz Schetyna, demokracja sterowana stała się obowiązującą normą".
Jeżeli były jeszcze jakieś wątpliwości, to ostatni zjazd i wybory w powiatowych strukturach Platformy Obywatelskiej w Olsztynie zamknęły usta ostatnim malkontentom.Kreatywność, z jaką wybrano Jana Tandyraka na szefa struktur powiatowych udowodniła po raz kolejny, że na trudnym rynku demokracji sterowanej olsztyńska PO to już uznana marka, mogąca w przyszłości gwarantować sukces każdemu w wyścigu po wybieralny stołek.
Owszem, w stosowaniu wyborczego dopingu występują jeszcze, jak u biegaczki Kornelii Marek, pewne niedociągnięcia, wykorzystywane przez wewnętrznych wrogów PO, ale kierunek jest generalnie słuszny. Zawrócenie olsztyńskiej Platformy z raz obranej w 2001 roku., przy okazji pamiętnych prawyborów, drogi, byłoby niewybaczalnym błędem. Demokracja sterowana w tutejszym wydaniu to znak firmowy, wizytówka olsztyńskiej Platformy na który ciężko zapracowały całe rzesze lokalnych manipulatorów. Dorobek i repertuar metod jest przecież imponujący: wożenie elektoratu autobusami, pompowanie przed wyborczym wyścigiem kół nowymi członkami, wyborcze instrukcje i ściągi dla nieprawidłowo zorientowanych, jawność tajnego głosowania, rozwaga i umiar w dzieleniu się informacją o terminie zjazdu.
Nikt, chociaż informacje na temat kolejnych wyborczych ustawek w PO pojawiły się 1 kwietnia, nie potraktował ich jako żart primaaprylisowy. Tak mogłaby zostać odebrana tylko wiadomość odwrotna, że wyborcza maszynka się zacięła, coś poszło uczciwie i ktoś się prześlizgnął poza demokratyczną kontrolą. To, że tak się nie stało, dowodzi siły lokalnej, wyborczej tradycji, ale i wyczucia kierunku w którym podąża demokratyczny świat. Olsztyńscy działacze PO szybko pojęli, że w postępowym świecie stare republikańskie zasady traktujące głosowanie jak świętość to uciążliwy anachronizm. Tradycyjny sposób głosowania to dla nich lód i łyżwy. Są przekonani do własnych racji, mają plan działania, ale są zbyt racjonalni, aby zdać się na niezbadane wyroki tajnych głosowań. Obserwują otaczającą, demokratyczną rzeczywistość i szybko się uczą. Widzą, że wobec repertuaru współczesnych medialnych magików jedyną naprawdę niezależną decyzją bywa pozostanie w dniu wyborów w domu. Dla tych, którzy zdecydują inaczej, ale zagłosują nie tak jak trzeba, jak Irlandczycy w sprawie Traktatu Lizbońskiego, można powtarzać wybory, po uprzednim praniu mózgów, aż do pożądanego skutku. Albo rugać bez pamięci, jak Szwajcarów za głosowanie w sprawie budowy minaretów, choć po naukę demokracji powinny do nich z Brukseli pielgrzymki jeździć.
Płynący z góry przykład instrumentalnego traktowania demokratycznych procedur trafia wszędzie na podatny grunt. Współczesną, skomercjalizowaną partyjną rzeczywistość opanowali ludzie żywcem wyjęci z późnego PZPR. Młode wilczki, bez cienia idei i skrupułów, dla których kasa i śmierć frajerom to dewiza podstawowa. Tacy nie będą głosować w prawyborach ani na Radka, ani na Bronka, bo najlepiej wiedzą, że to zwykła lipa. Niestety, wspierają ich często ciągle pełni wiary w demokratyczne ideały „pożyteczni idioci”, tłumaczący swoje dryfowanie w tej mętnej wodzie wyższą koniecznością. W olsztyńskiej Platformie ludzi przyzwoitych, którzy dali sobie ostatnią szansę na uczciwą politykę, zabrakło już na starcie. Większość wycofała się już w 2001 roku, gdy zobaczyli wyborcze autobusy z Gołdapi. Później było już coraz gorzej.
Gdy wysoki patronat nad dopływem martwych dusz przejął Grzegorz Schetyna, demokracja sterowana stała się obowiązującą normą. Haniebny sposób w jaki potraktowano ówczesną wiceprezydent Annę Wasilewską, który rozwiał nadzieję na wyrównaną walkę o prezydenturę z Piotrem Grzymowiczem, był logiczną konsekwencją układu sił w olsztyńskiej Platformie. Podobną sytuację mamy dzisiaj. Próbująca zrobić porządek w Platformie Lidia Staroń jest tam od początku obcym ciałem, którą organizm Platformy próbuje wszelkimi sposobami odrzucić. Choć cieszy się osobistym poparciem Donalda Tuska, to nie zbudowała zaplecza politycznego zdolnego postawić sprawy olsztyńskiej PO z głowy na nogi. Choć na dzień dzisiejszy tylko ona może realnie zagrozić reelekcji prezydenta Grzymowicza, jej wygrana byłaby równocześnie porażką tych, którzy w Platformie rozdają fałszywe karty. Ale próbować trzeba. „Kto nie wierzy w cuda, nie jest realistą”.
Skomentuj
Komentuj jako gość