Według Franka Zappy Polityka to jedna z gałęzi przemysłu rozrywkowego. Winston Churchill ostrzegał, że Polityka to nie zabawa, to całkiem dochodowy interes. Paul Johnson uważał, że Parlament to elekcyjna dyktatura. Każdy z tych panów widział to z innej, zawodowej perspektywy, ale widzowie, którzy 11 sierpnia poświęcili swój czas na oglądanie obrad polskiego Sejmu, mieli rzadką okazję zobaczyć wszystko w pakiecie.
Jak na ironię rozrywki dostarczył, i to chyba na długo, kolega z branży Franka Zappy, niezawodny Paweł Kukiz. Nie wiadomo dlaczego poseł Kukiz, wraz z dwoma kolegami, nagle się zawiesił i zapomniał, że jest ugadany z prezesem Jarosławem Kaczyńskim. Może był wczorajszy? Albo nagle nawiedziły go właściwe dla twórcy egzystencjalne bóle? Dość, że pan prezes potrzebował chwili, aby przypomnieć sejmowemu „artyście” o jego twardych założeniach programowych, które PiS chce koniecznie zrealizować. I pani marszałek Elżbieta Witek, niezawodnie konieczny czas prezesowi zapewniła. Później już poszło gładko. Kukiz wrócił do sejmowego realu, przypomniał sobie, gdzie jest właściwy przycisk do głosowania, i po sprawie.
Ostatecznie zwyciężyła demokracja, choć opozycja krzyczy, że było odwrotnie. Że jej reguły zostały podeptane. I nie wiadomo, kto ma rację. Czy nie Jarosław Kaczyński i jemu politycznie bliscy? Bo czy ważne dla losu państwa sprawy mają zależeć od tego czy ktoś zaspał, przejechał tramwajem właściwy przystanek, albo znów zamknął się w kiblu? Mogło się zdarzyć wszystko. Ale wyrażonej raz na cztery lata przez „lud” wyborczej większości to nie zmienia. Choćby jej część chwilowo przebywała poza Sejmem. Zwłaszcza, jeśli szkodę można naprawić od razu, na tym samym posiedzeniu.
Drugi raz tego wieczora ubawiłem się z powodu lamentów opozycji nad upadkiem parlamentaryzmu i jej świętym oburzeniem z powodu politycznej korupcji posłów.
Oczywiście można na użytek publiczny zakłamywać rzeczywistość i twierdzić, że skoro mamy parlament, to mieliśmy (na przykład za rządów Platformy Obywatelskiej), parlamentaryzm.
Ale tak nie jest i Winston Churchill, syn ziemi będącej kolebką współczesnego parlamentaryzmu, wie co mówi. Otóż parlamentaryzm skończył się wraz nastaniem demokracji i masowego prawa wyborczego. Wcześniej, choćby w Anglii, kandydatów na parlamentarzystów wysuwały wielkie rodziny szlacheckie oraz kręgi ludzi „wykształconych i majętnych”: duchownych, adwokatów, lekarzy, profesorów, nauczycieli, fabrykantów, posiadaczy rolnych. Gentelmenów, których Max Weber nazywa „notablami”. To oni decydowali o wystawieniu kandydatów do parlamentu, ale nie tworzyli nad nimi partyjnej czapy. Tak wybrani parlamentarzyści, będący ludźmi niezależnymi finansowo i wypełniającymi swój mandat za darmo, budowali swoją siłę w parlamencie i poza nim. Tworzyli parlament, a w nim parlamentaryzm.
Umasowienie prawa wyborczego zmieniło wszystko. Zastąpiło parlamentaryzm demokracją. Powstały scentralizowane, partyjne machiny, będące fabrykami konformistów, spośród których deleguje się głodnych karier i apanaży parlamentarzystów, oraz nowy rodzaj przywódcy, zdolnego panować nad ich finansowymi i politycznymi ambicjami. Dopóty, dopóki jego siła samca alfa nie osłabnie i nie pojawią się korzystniejsze oferty. Czy to korupcja, czy może „całkiem dochodowy interes”? Dla parlamentarzystów i reszty krewnych królika, o czym boleśnie przekonał się tym razem Jarosław Gowin.
Jarosław Kaczyński doskonale wyczuwa ducha i mechanizmy demokracji. Wie, że rzeczywiste miejsce władzy, przeznaczone formalnie dla „ludu”, jest puste. Że ten symbolicznie wykreowany poprzez powszechne prawo wyborcze, „suweren”, to systemowa fikcja. Mit, który wypełnił pustkę po dawnej, transcendentnej legitymizacji monarszej władzy. Nie miejsce tu na przypominanie fascynującego skądinąd, trwającego przynajmniej od XVI wieku, równoległego procesu sekularyzacji, indywidualizacji jednostki oraz narodzin „człowieka masowego”. Ten ostatni, będąc w zdecydowanej przewadze, udziela zwycięskiej partii i jej przywódcy „mandatu” do rządzenia. Ale to kolejny pozór. W rzeczywistości rządzący przedstawiciele nie otrzymują od masowego suwerena żadnej instrukcji do rządzenia (tak, jak to miało miejsce w poprzedzającym demokrację parlamentaryzmie), bo jest on do tego zwyczajnie niezdolny. Jest dokładnie odwrotnie, to wybrani przedstawiciele wypełniają uzyskany mandat własną treścią, uwalniając „suwerena” nie tylko od decyzji, ale od jakiejkolwiek odpowiedzialności.
Taka zależność ma swoje, brzemienne w skutki konsekwencje, zależne od tego jak dalece idące prerogatywy przyznają sobie wybrani przedstawiciele.
11 sierpnia marszałek Elżbieta Witek na polecenie partyjnego bossa unieważniła prawidłowo przeprowadzone głosowanie dotyczące odroczenia obrad Sejmu, dając próbkę parlamentarnej, elekcyjnej dyktatury. Nie dla siebie, i nie w interesie swojej partii, ale z „woli ludu” przekazanej im w akcie wyborczym.
Takie metody ma usprawiedliwiać lista trzech ważnych spraw, które ostatnio poróżniły Kaczyńskiego i Jarosława Gowina. Na pozór różnych, ale mających jeden, wspólny mianownik. Uderzenie w przedsiębiorców, samorządy czy TVN, to cios w ludzi samodzielnych, których charakter określają wymagania i obowiązki, a nie przywileje. Pozostających poza opiekuńczymi skrzydłami państwa. A tacy ludzie są dla Kaczyńskiego co najmniej podejrzani. Wobec przedsiębiorców obóz rządzący niejednokrotnie okazywał z trudem tłumioną niechęć, żeby nie powiedzieć, pogardę, czego świeżym przykładem jest obecny projekt podwyżek podatków. W przypadku TVN dodatkowym elementem jest walka o rząd dusz, która w demokratycznym modelu plemiennej konfrontacji stanowi śmiertelne pole konfliktu.
Jarosław Kaczyński nie tylko świetnie zrozumiał istotę demokracji, ale wyciągnął z tej lekcji praktyczne wnioski. Celem i obiektem jego troski jest „człowiek masowy”, którego głównym atutem jest arytmetyczna większość. Michael Oakeshot, wielki filozof polityki, pisał o nim tak: Jest niebezpieczny; nie z powodu poglądów i pragnień, nie ma bowiem żadnych; jest niebezpieczny z powodu poddańczości. Skłonny jest przyznawać władzy politycznej zakres i siłę, jakich nigdy przedtem nie miała (…). Krótko mówiąc, skłonność do bycia „antyjednostką” jest dyspozycją tkwiącą w każdym Europejczyku; „człowiek masowy” jest po prostu kimś, w kim ta skłonność zwyciężyła.
Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta
Skomentuj
Komentuj jako gość