To nie jest tekst o posłance Lidii Staroń, ale spektakularne pozbawienie tej popularnej i ogromnie pracowitej parlamentarzystki miejsca na listach wyborczych PO, to wymarzona, praktyczna ilustracja problemu, przed którym staną Polacy 6 września w referendum dotyczącym Jednomandatowych Okręgów Wyborczych.
Rzeczywiście, Lidia Staroń, z jej skłonnością do chadzania własnymi ścieżkami i głosowania zgodnego z własnym sumieniem, do obecnego, proporcjonalnego systemu wyborczego nie pasuje. Dla takich jak ona na dłuższą metę nie ma miejsca nie tylko w PO, ale wszędzie tam, gdzie mamy do czynienia ze zjawiskiem, które już Józef Piłsudski nazwał „partyjnictwem", a które szczególnie mocno ukorzenia się na gruncie wyborów proporcjonalnych.
Osią sporu o wyższości jednego systemu nad drugim jest słowo odpowiedzialność. W obecnym systemie, zarówno odpowiedzialność, jak i lojalność parlamentarzysty, dotyczy przede wszystkim partii. To tam decydują się co cztery lata jego dalsze polityczne losy, a podstawowym kryterium jest lojalność wobec partyjnej „góry". Odpowiedzialność wobec wyborców jest siłą rzeczy dopiero na drugim planie, ponieważ pokaźna część miejsc w parlamencie jest zarezerwowana dla mniejszościowych farciarzy, którzy dzięki startowi z listy liczącej się partii wciągani są do parlamentu przez arytmetykę systemu d'Hondta na plecach tzw. wyborczych lokomotyw. Tym samym dzisiaj osobista zemsta Jacka Protasa na Lidii Staroń, m.in. za jej krytykę tzw. zimnych term, może być utożsamiana z interesem partii, zaś w systemie JOW oznaczałaby dla PO oddanie władzy w konkretnym okręgu wyborczym i osobistą za to odpowiedzialność Protasa.
Jednomandatowe Okręgi Wyborcze polskiej demokracji i polskiej polityki nie zbawią. Na ich rozliczne choroby jednego lekarstwa nie ma. Warto o tym ludziom uczciwie mówić. System polityczny i system wyborczy to układ naczyń połączonych. Wprowadzenie JOW-ów oznacza więc powolne wykształcenie się systemu dwupartyjnego na wzór Wielkiej Brytanii czy USA, dwóch rywalizujących partii, które, dzięki regule: jeden okręg wyborczy – jeden zwycięzca, zmuszone są do poszukiwania najlepszych kandydatów, także poza listą partyjną, przez co stają się organizmami o dużo szerszym spektrum poglądów i - siłą rzeczy – luźniejszym partyjno – oligarchicznym gorsecie. Mówiąc inaczej, interes parlamentarzysty podpowiada mu skierowanie aktywności głównie na wyborców, a w dalszej kolejności na wewnętrzną pozycję w partii, ponieważ ta druga zależy od pierwszej, a nie odwrotnie.
Teoretyczne poglądy na temat JOW-ów najlepiej konfrontować ze zdaniem ludzi, którzy od wielu lat praktycznie ich doświadczają. Dlatego moją ostatnią, telefoniczną rozmowę z mieszkającym w Kanadzie kolegą, emigrantem politycznym z lat osiemdziesiątych, człowiekiem bacznie śledzącym zarówno kanadyjskie, jak i polskie życie polityczne, wykorzystałem dla przepytania nie tylko w sprawie systemu wyborczego, ale także sposobu finansowania partii politycznych. Oczywiście, szału nie ma. Jakość polityków, jako końcowego produktu systemu, to oczywiście wyższa niż w Polsce półka, ale z kolei żadna tam arystokracja ducha. Ot, zwykły produkt demokratycznej urawniłowki, stanu pogarszającej się świadomości i malejącego zainteresowania życiem publicznym wyborców wodzonych za nos przez specjalistów od PR. Ale jednak różnica wynikająca z zastosowania JOW - ów jest wyraźna. Dotyczy właśnie innej struktury partii, ale przede wszystkim sposobu działania polityków, na których bezpośrednia zależność od wyborców wymusza konieczność codziennej, a nie tylko wyborczo-kampanijnej komunikacji z ludźmi ze swojego okręgu wyborczego. Finansowaniu partii politycznych także przyświeca zasada „nie ma nic za darmo". Jeśli Kanadyjczyk przeznacza na partię 200 dolarów, to z podatku może odliczyć 150. Jest to więc pośrednie, w ¾ finansowanie partii z budżetu państwa. Jednak właśnie ten pośredni system czyni wielką różnicę, ponieważ podobnie jak system wyborczy, wymusza na politykach ciągły kontakt z wyborcami i zabieganie także o ich finansowe względy.
Z powyższych argumentów jasno wynika jaki będzie układ sił przed wrześniowym referendum. Strach i zaskoczenie wyborczym wynikiem Kukiza, które wymusiło taktyczne deklaracje poparcia dla JOW, to już przeszłość. W III RP już istnieje przecież sprawdzony i dobrze działający system JOW, czyli Jak Obronić Własne interesy. W jego obronie dzielnie stanie większość małych i dwie największe partie, bo inaczej tym pierwszym groziłoby zniknięcie za sceny politycznej, a na dużych sytuacja wymusiłaby wiele trudnych, naruszających obecne interesy zmian. Tak się zresztą składa, że to właśnie przeciwnicy Jednomandatowych Okręgów Wyborczych mają nasze, pochodzące z dotacji pieniądze i użyją ich zgodnie z własnym instynktem przetrwania. Jakby tego było mało, idei JOW zaczął szkodzić ich główny patron Paweł Kukiz. Jego spektakularne rozejście się ze współpracownikami z czasów wyborów prezydenckich było błędem nie do naprawienia w tak krótkim czasie. Konsekwencją jest, także widoczna w naszym regionie, rażąca amatorszczyzną i trudno skrywanymi prywatnymi ambicjami, próba budowania lokalnych struktur i układania wyborczych list. Trudno oprzeć się wrażeniu że „konik" Kukiza, jakim zawsze były JOW-y, niekoniecznie jest pierwszoplanowym celem jego obecnych koalicjantów. Gdy piszę ten tekst, wiara że Paweł Kukiz i jego ludzie wywrócą polski stolik władzy i wprowadzą do polskiej polityki nową jakość spadła do 7 proc. Coraz bardziej prawdopodobna przegrana w referendum spowoduje, że nawet przeskoczenie wyborczego progu może być trudnym zadaniem. Tego ostatniego akurat żal mi nie będzie, bo jakaś granica prowizorki i wiary w cudowne zrządzenie losu nawet w polskiej polityce być musi. Szkoda natomiast szansy na wprowadzenie Jednomandatowych Okręgów Wyborczych, bo taka okazja może długo się nie powtórzyć.
Bogdan Bachmura
Tekst ukazał się w sierpniowym miesięczniku "Debata".
Skomentuj
Komentuj jako gość