We wrześniu, wieczorami, wychodziliśmy przed dom. Mars świecił w koronach jesionów. Czasem chował się za gałęzie – znikał. Potem znów błyskał wśród liści. Trzeba było iść na drogę, w stronę młyna – na łąki. Tam widoczny był dobrze, jak wielka gwiazda na wschodzie.
Chodziliśmy z lornetką, ale tarcza planety, choć większa, drżała przed oczami – trudno było utrzymać nieruchomy obraz. Inne gwiazdy pojawiły się później. Niebo stopniowo ciemniało – zapalały się jedna po drugiej, to tu, to tam. Błyskały z początku słabo, ledwo widoczne, nim zaczęły świecić wyraźnie. Odnajdywaliśmy znajome konstelacje – Pegaza, Andromedy, Wielkiego Wozu. Wydawało się czasem, kiedy tak staliśmy pośrodku łąki w zupełnej ciszy, że słychać daleki poszum. Jakby kosmos szumiał nad nami.
Tamtego wieczoru szykowałem się, jak zawsze, do spaceru, kiedy żona powiedziała, że uciekł nasz pies. Prawdopodobnie przeskoczył przez płot w luce między jaśminami a bzem. Mógł pobiec do wsi – pewno jakaś suka miała cieczkę.
Na wszelki wypadek obeszliśmy podwórze świecąc latarką, gwiżdżąc i wołając. Nie było go nigdzie. Nie odezwał się, nie przybiegł. Zajrzeliśmy do budy i pod samochód, potem wyszliśmy na drogę. Snop światła oświetlił przydrożne drzewa, płoty, krzewy – skraj lasu. I tu nigdzie nie było psa. Tylko za rzeką i stawem, we wsi, odezwały się inne. Słyszeliśmy, jak ujadanie niesie się z tamtej strony, cichnie i znów wybucha. To tu, to tam. Może to nasz pies, pojawiając się przy kolejnych domach, wywoływał psi jazgot?
Rozszarpią go – zaniepokoiła się żona. – Dopadną i rozszarpią. Albo zginie
pod samochodem na szosie!
Zdecydowałem się pójść w stronę młyna, przez łąki – drogą, na którą chodziliśmy z lornetką. Żona mówiła, że to z tamtej strony słychać najgłośniejsze ujadanie. Zabrałem smycz i latarkę. Minąłem dom sąsiadów pod jesionami. Dalej były tylko koleiny, ciemna droga, błoto, kałuże. Czułem na twarzy podmuchy znad rzeki – pachniało wilgotną łąką. Trochę mgły snuło się nad brzegami stawu. Plaskało błoto pod nogami. Błyski latarki. Wszędzie leżały krowie placki – tą drogą pędzono bydło na łąki. Czasem, w ciepłe noce, krowy zostawały na pastwiskach. Wyobraziłem sobie, że pies wpada między drzemiące stado – wywołuje popłoch, rozpędza. Tu, bliżej, nie widziałem krów, ale może były dalej – na łąkach nad rzeką?
Doszedłem do rozstaju polnych dróg. Stąd, w lewo, już tylko kawałek do młyna. Idąc wzdłuż żywopłotu, zacząłem gwizdać. Wołałem: „gdzie jesteś?” i „chodź tu do mnie!”. Przystawałem co pewien czas, nasłuchując. Szczekały tylko inne psy. Bliżej zabudowań jazgot stał się bardzo głośny. Za krzakami świeciły latarki – ktoś przywoływał psy. Głosy ludzkie. Wydało mi się, że słyszę gdakanie kur, gęganie gęsi. Odzywały się krowy.
Stałem niezdecydowany: iść dalej – wracać? Gwizdnąłem jeszcze raz. I wtedy nagle, zobaczyłem psa. Był bardzo blisko – tuż, tuż, w odległości kilku kroków. Biegł od strony zabudowań, wilczym truchtem, pod żywopłotem. Swoim zwyczajem przewrócił się na grzbiet przede mną. Kucnąłem na ścieżce.
Jak mogłeś? – mówiłem, wymacując w gęstej sierści obrożę. – Jak mogłeś
coś podobnego zrobić?!
Wracaliśmy przez pola, tą samą drogą między łąkami. W zapachu traw,
przeskakując koleiny, grzęznąc w błocie. W pewnym miejscu, łapiąc równowagę, chwyciłem za kolczasty drut przybity do kołków. Poczułem ukłucie – na palcach został rdzawy ślad.
Kiedy byliśmy niedaleko domu, obejrzałem się. Mars świecił nad łąkami. A nad głową gwiazdy, gwiazdy. Kosmos. Tylko szumu nie było słychać. Za rzeką ciągle odzywały się psy. Ujadanie niosło się po łąkach od strony stawu, młyna, z wioski. Blisko furtki powróciło echem od strony lasu – raz głośniej, raz ciszej. Wszędzie szczekały psy.
Mars znikł w liściach jesionów.
Kazimierz Orłoś
Pierwodruk opowiadania: „Gazeta Polska”
Skomentuj
Komentuj jako gość