Cofnijmy się o rok. Wróćmy na chwilę do początku roku 2022. Przypomnijmy sobie, co było wtedy i spójrzmy na to, co zmieniło się od tamtej pory. Rok wojny na Ukrainie przemodelował nasze myślenie. Zmienił nastawienie wobec relacji z Rosją i wyleczył nas ze złudzeń. Zaskoczył i dał nowe spojrzenie na Ukrainę. Wzmocnił zaufanie wobec struktur NATO. Powiedział wiele o nas samych i naszym nastawieniu wobec konfliktu na Ukrainie. Ale też zasiał niepokój. Bo wojna wciąż trwa i nie mamy pewności, czym się skończy.
To nie tak, że Władimir Putin zwariował. Nie wstał pewnego dnia z łóżka lewą nogą i nie stwierdził: „Nudzi mi się, to wyślę rakietę na sąsiada”. Nie dopadł go też rak dowolnie wybranego organu, o którym media rozpisują się do woli. Ta wojna musiała wybuchnąć. Było wiadomo, że prędzej czy później do niej dojdzie. Zdarza nam się zapominać, że rosyjsko-ukraińska konfrontacja trwa już od 2014 r., a Donbas płonie już siódmy rok. Po stronie ukraińskiej był czas, żeby się przygotować, co Moskwa kompletnie zlekceważyła. Mimo to przed 24 lutego 2022 r. nic nie zapowiadało – a przynajmniej nie wskazywały tego rosyjskie raporty – że Rosja miałaby nie odnieść sukcesu. Z punktu widzenia Moskwy Putin miał wszystkie asy w rękawie. Przekonał świat, że jego armia niczym nie ustępuje najsilniejszym armiom globu. Miał atut w postaci surowców energetycznych i lewar na opornych partnerów międzynarodowych, którzy bali się zakręcenia przysłowiowego kurka z gazem. Miał dwa gotowe rurociągi Nord Stream na dnie Bałtyku, silny sojusz z Niemcami i sympatię Francji oraz zainteresowanie USA, które w Rosji widziały sojusznika przeciwko Chinom i gotowe były iść na wszelkie ustępstwa wobec Moskwy, byle osiągnąć swój cel. Chiny Putina nie powstrzymywały, a ich jedynym komentarzem wobec nadchodzącej wojny był apel o powstrzymanie się od rozpoczęcia zmagań w trakcie igrzysk olimpijskich. Ukraina lizała rany po utracie Krymu, który w 2014 r. oddała bez jednego wystrzału i wydawała się podatna na dalsze naciski. Plan Putina był prosty i – czego nie chcemy sobie uzmysłowić – naprawdę niewiele brakowało, aby Rosjanom się powiodło.
W obliczu grożących sankcji zachodu, Rosji kompletnie nie opłacało się poprzestać na Donbasie. Planowali zająć Kijów i obalić legalną władzę, licząc na to, że Wołodymyr Zełeński ucieknie jak Wiktor Janukowycz lub uda się go zabić. Tworząc marionetkowy, posłuszny rząd, mogliby zająć Ukrainę bez jednego wystrzału, ustabilizować sytuację, a następnie podporządkować sobie słabą Mołdawię, o czym zaniepokojony Kiszyniów alarmował w pierwszych tygodniach konfliktu. NATO musiałoby wtedy stanąć przed dylematem, czy odbijać zbrojnie anektowane państwa i narażać się atomowemu mocarstwu, czy udać, że nie widzi problemu. Rosyjska armia stanęłaby wzdłuż całej wschodniej i południowej granicy NATO, zagrażając bezpośrednio Polsce i Rumunii. Nie wiadomo, czy wobec marazmu zachodnich przywódców, rozbestwiona zwycięstwami Moskwa nie zechciałaby podporządkować sobie również państw bałtyckich. Ten plan nie był całkowicie pozbawiony szans powodzenia i Putin mógł słusznie zakładać, że odniesie sukces.
Z podporządkowania się temu scenariuszowi pierwsza wyłamała się Polska, co mogło być dla Rosji pierwszym sygnałem, że coś w jej planie może pójść nie tak. W sierpniu 2021 r. rosyjskie służby wespół z białoruskimi dały zielone światło kryzysowi migracyjnemu na polskiej granicy. Moskwa miała nadzieję, że Warszawa nie podoła fali migrantów ekonomicznych i otworzy dla nich szeroko granice tak, jak to w 2015 r. zrobiła zachodnia Europa. Kryzys humanitarny miał osłabić politycznie Polskę i wzbudzić niepokoje społeczne. Przyczynić się do tego, że grzęznąca we własnych problemach Polska nie byłaby w stanie efektywnie przyjść z pomocą Ukrainie i milionom ukraińskich uchodźców. Tymczasem Warszawa natychmiast zamknęła granice i obsadziła je wojskiem. Wywołało to szok w Europie, że „tak się da” i niezadowolenie Kremla oraz niektórych polityków tzw. polskiej totalnej opozycji oraz wspierających ich dziennikarzy „Gazety Wyborczej”.
Ale prawdziwe trzęsienie ziemi nastąpiło po 24 lutego 2022 r., gdy Ukraina nie pękła. Prezydent Ukrainy, Zełeński nie uciekł ze stolicy, a sojusznikom zapowiedział, że „nie potrzebuje podwózki, tylko amunicji”. Rosyjskie zlekceważenie przeciwnika, jak również niedostateczne przygotowanie się do wojny, sprawiło, że po rocznych zmaganiach Moskwa wciąż nie może pochwalić się konkretnym sukcesem. Co więcej, na naszych oczach runął mit niezwyciężonej, rosyjskiej armii. To, czym Putin przez lata karmił wyobrażenia zachodu, przestało istnieć. Silna, nowoczesna na papierze armia okazała się być nieprzystosowaną do konkretnego zadania, skorumpowaną zbieraniną. Rosyjska propaganda przestała na nas oddziaływać, a wraz z jej brakiem, zobaczyliśmy, jak bardzo król stał się nagi. Dziś nikt się już Rosji nie boi. Wszyscy uwierzyli, że można ją pokonać lub przynajmniej skłonić ją do swoich zamierzeń.
Na początku 2022 r. Kazachstan rozbił geopolityczny bank. Prezydent Kasym-Żomart Tokajew wykorzystał moment, w którym Rosja nie była w stanie skutecznie kontrolować sytuacji i przetasował kazachską scenę polityczną, usuwając w cień swego poprzednika, Nursułtana Nazarbajewa. Wykorzystał armię rosyjską do porządków w państwie i legitymizacji swoich rządów, a potem odesłał ją do domu. Moskwa była zaskoczona tak bezceremonialnym potraktowaniem, ale właśnie zaczynała się wojna na Ukrainie i Kazachstanowi się upiekło. Kreml wpadł też we wściekłość, gdy Tokajew wprost odmówił wysłania wojsk na Ukrainę. W zemście rosyjskie media i politycy zaczęli się doszukiwać istnienia nazistów w Kazachstanie, analogicznie tak, jak to robiły wcześniej w stosunku do Ukrainy, ale wtedy sprzeciwiły się Chiny. W ślad za niepokornym Kazachstanem, poszły pozostałe państwa Azji Centralnej. Skończyły się pohukiwania Moskwy i potrząsanie szabelką – na spotkaniach dyplomatycznych Putinowi wprost okazywano, że nie jest pierwszym po Bogu, ale tylko jednym z nich. Na spotkaniach państw regionu pierwsze skrzypce grała Turcja. Chiny były bardziej dyskretne, ale i one konsekwentnie budują swoje wpływy w regionie.
Przez długi czas to Rosja oddziaływała na Azję Centralną, decydując o wszystkim. Potrafiła podgrzewać i zamrażać lokalne konflikty, ustawiając się na pozycji mediatora. Tę rolę przejmuje teraz Turcja, wspierając Azerbejdżan w jego konflikcie z Armenią o Górski Karabach. Ankara umiejętnie podsyca animozje między oboma państwami. Armenia poprosiła Moskwę o interwencję, ale Putin ma głowę całkowicie zajętą Ukrainą i nie starcza mu sił, by wesprzeć sojusznika. Rosyjskie wojska, których zadaniem jest ustabilizować rejon konfliktu, sukcesywnie wypierane są przez azerskie oddziały. Armenia, chcąc jakoś się obronić, zmuszona została poprosić o mediację Turcję, z pominięciem Rosji. Jeszcze niedawno było to całkowicie nie do pomyślenia. A Turcja z ochotą podjęła się tej roli. Zresztą prezydent Recep Tayyip Erdogan gra we własną grę, wodząc Rosję za nos, a jednocześnie dając jej cichą nadzieję. Erdogan bowiem blokuje przystąpienie do NATO Szwecji i Finlandii. Negocjuje, podbijając geopolityczną stawkę, bo wie, że rozszerzenie NATO zależy tylko od niego. Moskwa liczy na to, że tureckie negocjacje to nie tylko gra pozorów i Erdogan ostatecznie pomoże odsunąć NATO od rosyjskich granic. Jego lojalności nie są pewne Stany Zjednoczone, dlatego ze swej strony udzieliły gwarancji bezpieczeństwa Szwecji i Finlandii, deklarując, że obronią je przed ewentualną rosyjską agresją.
Szwecja i Finlandia długie lata opierały się przystąpieniu do NATO. Inwazja na Ukrainę zmieniła wszystko. Chcąc odsunąć NATO od swych granic, Putin sprawił tylko, że Sojusz zapukał do jego drzwi. Obecność obu państw skandynawskich w Sojuszu gwarantuje bezpieczeństwo państwom bałtyckim i częściowo zdejmuje odpowiedzialność z polskich barków. Do tej pory Polska była jedynym gwarantem sojuszniczych zobowiązań w regionie. Finlandia i Szwecja nas w tym wspomogą. Pomocną dłoń wyciągną do nas również USA. Waszyngton stawia na rosnącą rolę Europy Środkowo-Wschodniej. W zamierzeniu silne centrum Europy ma blokować mocarstwowe aspiracje Moskwy. Temu mają służyć rozbudowa polskiej armii, wielkie dostawy uzbrojenia i amerykańskie inwestycje nad Wisłą. Gołym okiem widać, że Waszyngton rozczarował się chwiejną postawą Niemiec i stawia na Polskę. Skoro reset z Rosją się nie udał, a Berlin gra na dwóch fortepianach, to Warszawa będzie stać na straży amerykańskich interesów w Europie.
Na rosyjskiej inwazji na Ukrainę straciły też Niemcy. Ich brak zdecydowania i chwiejna postawa sprawiły, że Europa przestała oglądać się na Berlin. Niemcy oblały test przywództwa, a pałeczkę decyzyjną przejęli za nie inni. Niemcy są również oskarżane o uzależnienie Europy od rosyjskiej ropy i gazu. Gazociągi Nord Stream miały służyć przede wszystkim ich geopolitycznym interesom, kosztem sąsiadów. Osłabienie Rosji i nałożone na nią sankcje pociągnęły za sobą również konsekwencje dla Berlina. Z roli wielkiego rozgrywającego za pomocą taniego gazu Europę i trzymającego wszystkich w niemiecko-rosyjskich szachu Berlin stał się po prostu jednym z wielu. Europa wcześniej zaczęła rozglądać się za dostawami surowców. Region postawił na dywersyfikację i nagle okazało się, że Niemcy w tej roli stały się zbędne. Dziś to one same pukają po prośbie do sąsiedzkich drzwi, pytając o gaz.
Obecnie Nord Stream nie pełni swojej roli. Trzy z czterech nitek gazociągu nie funkcjonują. Ten fakt, jak również nałożone na Rosję sankcje, stawiają Moskwę w trudnym położeniu. Putin nie przewidział, że Europa tak jednoznacznie opowie się za Ukrainą i się zjednoczy. Spodziewał się szybkiego zwycięstwa i skłóconych sojuszników. Mimo buńczucznych zapowiedzi, że sankcje Rosji nie szkodzą, pogrążają one rosyjską gospodarkę. Zachodnie firmy opuściły Rosję, a wraz z nimi wyniosły się dziesiątki rosyjskich specjalistów. Trudno jest pozyskać nowe technologie i nowe rynki. Europejski rynek przestał być dostępny, a nowe kierunki nie są tak chłonne i tanie. Rosyjskie surowce płyną do Chin i Indii, ale oba państwa dyktują ceny, mocno je zaniżając. Zachód ustalił limit na rosyjską ropę i ceny spadły tak znacząco, że budżet Rosji trzeszczy w szwach. Moskwa próbuje omijać sankcje i nawet jej się to udaje, ale pośrednictwo kosztuje. Do tego dochodzi wielka mobilizacja i łapanki na ulicach. Kto może i ma pieniądze, ucieka z Rosji. Kto nie zdążył, wpada w szpony systemu i idzie pod ukraińskie kule. Mobilizacja odbija się na pracy fabryk i zakładów. Gdy nie ma ludzi, staje wszelka produkcja.
Kreml już nie wpływa na politykę sąsiadów, ale rozpaczliwie stara się dopasować do trudnej sytuacji i odgadnąć oczekiwania swych partnerów. Po roku wojny widać, jak zmieniła się sytuacja polityczna Rosji. Putin napadł na Ukrainę, bo chciał wzmocnić Rosję na arenie międzynarodowej. To mu się nie udało. Nawet jeśli Putin wygra wojnę na Ukrainie, na długie lata będzie niezdolny do kolejnej konfrontacji. Łamany przez sankcje, stanie się wasalem Chin. Rosja nie odwróci już negatywnych dla niej trendów. Szwecja i Finlandia już nie zrezygnują z przystąpienia do NATO, a Waszyngton nie porzuci przyczółku nad Wisłą.
Moskwa stała się zależna od tupnięcia nogą zachodu i łaskawego skinięcia głową wschodu.
Na własne życzenie.
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego
Skomentuj
Komentuj jako gość