Chyba każdemu zdarzyło się kiedyś stanąć nad brzegiem rzeki czy jeziora i bawić się w puszczanie kaczek. Rzucony kamień burzył gładkie lustro wody. Można było obserwować, jak szeroko rozchodzą się kręgi. Coraz dalej i dalej. Uderzało się znów i jeszcze raz efekt tego zdarzenia odznaczał się znacznie dalej niż w tym konkretnym punkcie. 24 lutego 2022 r. Władimir Putin cisnął naprawdę dużym kamieniem, a pokłosie tego uderzenia widać już nie tylko na Ukrainie.
Nie da się ukryć, że – podejmując decyzję o inwazji – Rosjanie mocno przecenili swoje możliwości. Zamiast szybko załatwić sprawę tak, jak wszyscy się tego po nich spodziewali, ugrzęźli na Dzikich Polach. 9 maja na Placu Czerwonym w Moskwie ruski sołdat miał wystukiwać obcasami swoje zwycięstwo. Zaskoczony świat zobaczył coś zgoła odmiennego, a potem – po długiej chwili odrętwienia – z pozycji biernego obserwatora przeszedł do działania. W zależności od relacji międzynarodowych, Rosji albo przestano się tak bardzo bać, albo przestano pokładać w niej dotychczasowe nadzieje. Przedłużające się rosyjskie zaangażowanie ośmieliło pozostałych graczy na arenie międzynarodowej. Zaczęło się od centralnej części Azji, gdzie Moskwa najpierw budowała swoje sowieckie imperium, a potem rywalizowała z Chinami o zachowanie strefy wpływów. Kazachstan ustami prezydenta Kasyma Tokajewa bezceremonialnie odrzucił rosyjską prośbę o interwencję kazachskich wojsk na Ukrainie. Był to policzek dla Putina, który temu samemu Tokajewowi ledwie miesiąc wcześniej zapewnił utrzymanie się przy władzy. Kazachstan dobrze pokazał, że w polityce nie istnieje coś takiego, jak wdzięczność. Za jego przykładem poszły pozostałe postsowieckie republiki – żadna nie chciała zadeklarować wysłania swoich żołnierzy. Zaskoczony Kreml zareagował oskarżeniami o faszyzm i zaczął się doszukiwać nazistów. Tak, jak gdyby chciał usprawiedliwić przed własnym społeczeństwem potrzebę ewentualnej interwencji w Kazachstanie w chwili, gdy przestaną zajmować go sprawy na Ukrainie.
Rosyjska armia nie spełniła pokładanych w niej kremlowskich nadziei. Poza tym, wojsko może stracić swą skuteczność nawet w tych miejscach, gdzie do tej pory całkiem nieźle sobie radziło. Odkąd minister obrony Siergiej Szojgu ogołocił z żołnierzy rosyjskie bazy, na sojuszników Kremla padł blady strach. Miota się białoruski prezydent Aleksander Łukaszenka. Wie, że nałożone przez Zachód sankcje zatopią Białoruś szybciej niż samą Rosję. Łukaszenka nie może czynnie wspomóc Putina, bo jego wojsko odmawia pójścia na nie swoją wojnę. Białoruski satrapa nie może też odwrócić się do Kremla tak po prostu plecami. Bez wsparcia Putina jest nikim, a Zachód wcale nie kwapi się do tego, żeby wyciągnąć do niego pomocną dłoń. Zresztą, nawet gdyby ją wyciągnął – Rosja nie osłabła jeszcze na tyle, żeby mogła gładko przełknąć zdradę. Infiltracja białoruskiej armii i stojące w Brześciu rosyjskie wojsko ma nie tylko odstraszyć NATO. Ma również na celu upewnić się, że Łukaszence nie postanie w głowie myśl o nagłej zmianie sojuszy. Ale nie tylko jemu wojskowe zaangażowanie Rosji na Ukrainie jest zupełnie nie w smak. Baszir al Asad utrzymał integralność syryjskiego państwa tylko i wyłącznie dzięki rosyjskim próbom budowania swojej strefy wpływów na Bliskim Wschodzie. Od 2011 r. w Syrii trwa wojna. Do tej pory Asad mógł liczyć na Putina. Ale Putin zabiera swoje wojska i ogranicza ich obecność do minimum. Kto teraz efektywnie powstrzyma Turcję przed jej rozpychaniem się łokciami w regionie? Kto powstrzyma Izrael? A wreszcie kto przeszkodzi NATO rozbujać syryjską łódką i wyrzucić Asada za burtę? Rosyjskich żołnierzy zabrakło również w Górskim Karabachu. Armenia jest militarnie dużo słabsza od Azerbejdżanu, za którego plecami niewzruszenie stoi Receep Erdogan. W zeszłym roku Erywań mógł liczyć na rosyjskie mediacje i decydujący głos Putina. Obecnie musiał schować dumę do kieszeni i zapukać po prośbie do tureckich drzwi. To już nie Rosja rozgrywa ormiańsko-azerskie resentymenty w regionie. Miejsce Putina przy stole niespostrzeżenie zajęła Turcja i to teraz w Ankarze ważyć się będą losy pokoju na Kaukazie.
Ruski mir może się również zachwiać w Naddniestrzu, separatystycznej republice mołdawskiej. W 1990 r. Naddniestrze ogłosiło niepodległość. Mołdawia nie pogodziła się z tą decyzją i zdecydowała na interwencję. Wtrącili się Rosjanie, którzy wprowadzili swoje wojska i upokorzyli Kiszyniów. Od tamtej pory Naddniestrze było ich przyczółkiem w tej części Europy i umożliwiało wpływanie na politykę państw w tym regionie. Jeśli teraz rosyjskiej armii nie uda się przedrzeć przez ukraińską obronę, spacyfikować Odessy i wyrąbać sobie korytarza do Naddniestrza, losy separatystycznej republiki mogą stanąć pod znakiem zapytania. Mołdawia jest za słaba, żeby porwać się na konflikt z Rosją. Wspierająca ją politycznie Rumunia może nie zechcieć narażać NATO na otwarty konflikt. Ale już Ukraina mogłaby się poważyć na zneutralizowanie rosyjskiego zagrożenia od tej strony i mógłby to być pierwszy od lat stracony przez Rosję przyczółek.
Ale prawdziwym dla Rosji ciosem byłoby przystąpienie Finlandii i Szwecji do NATO. Oba państwa do tej pory twardo deklarowały neutralność. Finlandia, mimo dużego zbliżenia z Zachodem, stawiała na poprawne relacje z Rosją. Zarówno pod względem zabiegów dyplomatycznych, jak i współpracy gospodarczej. Putin mógł liczyć na życzliwe przyjęcie w Helsinkach. Sytuacja zmieniła się po inwazji Rosji na Ukrainę. Nagły zwrot w polityce obu państw zaskoczył obserwatorów sceny politycznej tej części Europy. Rosyjska agresja walnie się do zmiany zdania przyczyniła, ale zaniepokojenie polityków obu skandynawskich stolic można było zaobserwować nieco wcześniej. Gdy w grudniu 2021 r. Putin dopiero co prężył muskuły, postawił przed NATO ultimatum. Sojusz miał nie tylko porzucić mrzonki o przyciągnięciu do siebie Ukrainy, ale również ograniczyć obecność wojskową w całej Europie Środkowo-Wschodniej. W Helsinkach odczytano to jako zagrożenie i próbę odzyskania przez Moskwę dawnej strefy wpływów. Brutalność działań rosyjskich wojsk na Ukrainie przeraziło fińską opinię publiczną. Poparcie w sondażach odnośnie wstąpienia Finlandii do NATO skoczyło do ponad 60%. Nikt się nie spodziewał, że to właśnie Finlandia pierwsza zrezygnuje ze swojej neutralności, ale wobec oczekiwań społeczeństwa premier Sanna Marin nawet się nie wahała. Zadeklarowała głosowanie nad wnioskiem o przyjęcie do NATO w parlamencie (gdzie opozycja nie jest temu przeciwna) i załatwienie formalności do końca maja tak, aby na czerwcowym szczycie Sojuszu w Madrycie Helsinki mogły przystąpić do działania.
W Szwecji akcesja budzi zdecydowanie mniejszy entuzjazm. Sztokholm nie ma najmniejszej ochoty zmieniać obecnego status quo, ale warunki geopolityczne mogą go do tego zmusić. Gdyby decyzja zależała tylko od Szwecji, bez wahania powiedziałaby nie. Nawet pomimo zmiany nastrojów szwedzkiej opinii publicznej. Ale Finlandia postawiła sąsiada pod ścianą. Oba państwa do tej pory były związane aliansem wojskowym między sobą. Decyzja Helsinek rozwiązuje dotychczasowy układ. Jeśli Szwecja nie pójdzie w ślady sąsiada, pozostanie jedynym państwem bez żadnych gwarancji sojuszniczych w regionie. Byłoby to nie po jej myśli, zważywszy na kwestie jej poczucia bezpieczeństwa i stabilności. Rządząca partia socjaldemokratów nie pali się do politycznego kruszenia kopii o przynależność do NATO. Nie tylko w parlamencie, ale i w samej partii nie ma jednomyślności. Długi czas na szwedzkiej scenie politycznej przeważały głosy zadeklarowanych pacyfistów i żaden premier nie miał ochoty niepotrzebnie zderzać się ze ścianą. Szwecja nie może jednak pozostać sama, bez żadnego wsparcia. Poza tym, zbliżają się wrześniowe wybory parlamentarne. Walcząca o reelekcję premier Magdalena Andersson została zmuszona do opowiedzenia się teraz za przystąpieniem do NATO. Inaczej ryzykowałaby, że kwestia bezpieczeństwa państwa stałaby się obiektem przedwyborczych debat i pogrzebałaby jej szansę na wygraną. Andersson musi przekonać własną partię i parlament. Ale nawet najwięksi przeciwnicy akcesji nie wyobrażają sobie, że Szwedzi mieliby zostać sami, pozbawieni fińskiego oparcia. Mocną kartą przetargową pani premier mogą być także obawy o bezpieczeństwo Gotlandii, szwedzkiej wyspy na Bałtyku. Sztokholm już wcześniej się bał, że Rosja mogłaby zająć wyspę siłą i rozmieścić tam swoje wojska. Dlatego też po aneksji Krymu w 2014 r. Szwecja zaczęła rozbudowywać obronę strategicznego przyczółka.
Po 2014 r. oba państwa – mimo deklarowanej neutralności – mocno współpracowały z NATO i rozbudowywały wojskowy potencjał. Szwedzkie siły powietrzne i silna marynarka wojenna stanowią wartość samą w sobie. Finlandia posiada duże zdolności w wojskach lądowych i silną artylerię. Łoży znaczne wydatki na armię i deklaruje, że w przyszłym roku przeznaczy na nią 2% swojego PKB. Deklaracje obu państw spotkały się z przychylnym przyjęciem ze strony samego Sojuszu. Pochodzący z Norwegii Szef Paktu Północnoatlantyckiego, Jens Stoltenberg, nie krył radości i obiecał błyskawiczne procedowanie wniosków. Norwegia do tej pory była jedynym skandynawskim państwem w zachodnich strukturach bezpieczeństwa. Po decyzji Sztokholmu i Helsinek zobowiązania sojusznicze rozłożą się na całą Skandynawię, a zakres poczucia bezpieczeństwa mocno wzrośnie. To wręcz trzęsienie ziemi, jeśli chodzi o układ sił w regionie. Mimo że proces akcesyjny może potrwać nawet cztery miesiące, lub dłużej, to można się spodziewać, że uda się z tym uporać do końca roku. Z końcem grudnia w Warszawie, Wilnie, Rydze i Tallinie wyjątkowo hucznie mogą strzelać korki od szampana. Rosja staje przed wyzwaniem obrony ponad 1300 kilometrów swoich granic. Petersburg staje się niejako zakładnikiem NATO, bo bez zgody Sojuszu z Zatoki Fińskiej nie wypłynie ani jeden rosyjski statek. Z obsadzoną szwedzko-amerykańską załogą Gotlandią i bronioną przez polski dywizjon rakietowy estońską wyspą Saaremaa Bałtyk przekształca się w morze wewnętrzne Sojuszu. Jedyne połączenie lądowe między Finlandią i Estonią wiedzie właśnie przez dawną stolicę carów i Moskwa może mieć problem, żeby w razie czego ją obronić. Finlandia bierze na siebie rolę państwa frontowego NATO i zdejmuje z Polski część odpowiedzialności za obronę państw Litwy, Łotwy i Estonii. Do tej pory jedyna droga z pomocą wojskową do państw bałtyckich wiodła przez wąski przesmyk suwalski, wciśnięty pomiędzy Białoruś i obwód kaliningradzki. Wiadomo było, że Warszawa mogłaby mieć ogromny problem z wypełnieniem zobowiązań sojuszniczych. Z kolei przystąpienie Szwecji i Finlandii do NATO diametralnie zmienia układ sił w regionie i zmusza Rosję do przeorientowania jej planów obronnych.
Rosja staje w obliczu nowych wyzwań. Wobec rozszerzającego się NATO i porażki na Ukrainie może nie dać rady utrzymać swego statusu mocarstwa. Jeśli nie zajmie Kijowa i nie postawi swoich wojsk na granicy z Polską, system jej bezpieczeństwa się załamie. Samo zajęcie Krymu czy Donbasu nic jej nie daje. Bo zamiast odepchnąć od swoich granic zagrożenie ze strony NATO, Putin swoimi decyzjami sprawił, że Sojusz przybliżył się jeszcze bardziej. Rosja będzie oczywiście próbowała odwlec rozszerzenie się Paktu. Spróbuje zastraszyć fińskie i szwedzkie społeczeństwo prężąc militarne muskuły. Może też grać na rozbicie solidarności zachodu. Żeby Pakt mógł się rozszerzyć, decyzja wśród jego członków musi zapaść jednomyślnie. Putin nie byłby sobą, gdyby nie uderzał do Berlina, czy Budapesztu z prośbą o pomoc. Czy właśnie w czerwcu ostatecznie rozstrzygnie się przyszłość naszej części Europy?
Kamień został rzucony.
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego
Skomentuj
Komentuj jako gość