Fantastycznie! Zakrzyknęłaby wtedy cała Polska, jak długa i szeroka. Przecież niczego lepszego polski lud nie mógłby sobie wymarzyć. Odwieczny wróg pada, my tańczymy na jego geopolitycznych zgliszczach, leje się szampan, nastaje pokój po wieki wieków amen. W kontekście ciągłej rywalizacji Polska – Rosja, nie ma się co dziwić, że opinia publiczna mogłaby żyć tym złudzeniem wiecznej szczęśliwości. Byłoby gorzej, gdyby polskie elity polityczne również przyjęły ten sposób myślenia. I nie wystarczyłoby wtedy tylko i wyłącznie przyglądać się, jak rozwinie się sytuacja. Bo siła sprawcza Rosji znika nagle z areny świata i... co dalej?
Polskie doświadczenia wskazują, że ilekroć w Rosji dzieje się bardzo źle, prędzej czy później odbija się na nas rykoszetem. Zbyt wielkim krajem jest Rosja i zbyt blisko ze sobą sąsiadujemy, żeby problemy jednego kraju nie rezonowały na sytuację drugiego. Niedawno minęło sto lat, odkąd rewolucja bolszewicka zmiotła dynastię Romanowów z tronu i sięgnęła swymi mackami po polską niepodległość. Dzięki słabości przeciwnika Polska się obroniła, ale tym straszniejsza była zemsta dwadzieścia lat później. Ponownie musieliśmy długo czekać na własne samostanowienie i było to możliwe, gdy Związek Radziecki zachwiał się w posadach. Moskwa wypuściła władzę z rąk nie dlatego, że tego chciała, ale dlatego, że nie miała siły bronić obrzeży, gdy było zagrożone centrum. Z jelcynowską Rosją nie liczył się nikt. Władimir Putin z kolei musiał poświęcić aż dwie dekady, żeby odzyskać tylko część dawnych wpływów.
Moskwa dąży do konfrontacji, bo nie ma wyboru. Wydarzenia na ukraińskim Majdanie pchnęły Kijów na europejską drogę i bliższą współpracę z Polską. Wojska rosyjskie stanęły na Krymie, ale Kreml stracił wpływy na Ukrainie na rzecz NATO. Europa Środkowo-Wschodnia zrozumiała, że albo Moskwa podporządkuje ją sobie znowu, albo kraje regionu muszą zrobić wszystko, żeby do tego nie dopuścić i choć częściowo się uniezależnić. To dlatego Polska postawiła na gaz LNG z USA i Baltic Pipe ze Skandynawią. Warszawa ma nadzieję zaopatrywać się w surowce z innego kierunku niż rosyjski, a także wspomóc w tym względzie państwa bałtyckie. Jeśli rozbuduje infrastrukturę z Ukrainą, otwiera się możliwość przesyłania jej gazu rewersem. Europa Środkowo- Wschodnia może wtedy bez problemu obejść się bez pomocy Rosji i nagle to Polska może stać się tą, która zakręci kurek Moskwie, a nie odwrotnie. Rosja traci możliwość szantażu gazowego. Co za tym idzie, spadają jej szanse na zyski z surowców. Do tej pory głównym odbiorcą rosyjskiego gazu była Europa, a Polska była w gronie największych jego odbiorców. Odwrócenie się Warszawy plecami, dla Moskwy oznacza nic innego, jak pusty skarbiec i wielkie problemy gospodarcze. Chiny i ich niezwykle chłonny rynek nie zastąpią Putinowi tego, co traci na zachodzie. Szacuje się również, że złoża surowcowe na Syberii powoli się kończą, a Rosja nie dysponuje na tyle dobrą technologią, by sięgnąć po te głębiej skrywane pod ziemią. Moskwa nie wytrzyma braku surowców strategicznych i pustej kasy. Braku kroplówki, które spaja ogromne państwo. Bez pieniędzy poszczególne regiony nie mają powodu, by oglądać się na odległą od nich stolicę. Federacja Rosyjska musi sięgnąć po łatwiej dostępne środki. Obecne działania rosyjskich wojsk na Ukrainie mają za zadanie podporządkowanie sobie polityczne Kijowa i przejęcie portów i szlaków handlowych z Europą. W dłuższej perspektywie – dokładnie o to samo rozegra się konfrontacja z Polską. O sięgnięcie po pieniądze, które leżą tuż za miedzą i kuszą. Dlaczego ktoś inny ma czerpać korzyści z bogactwa swoich obywateli i dogodności położenia strategicznego, skoro przecież Kreml mógłby położyć na tym zachłanną rękę. Czas gra na niekorzyść Władimira Putina. Podczas gdy najbliższe lata mogłyby być dla Polski, Ukrainy, czy państw bałtyckich czasem spokoju, równomiernego wzrostu gospodarczego, stopniowego rośnięcia w siłę i wzmacniania własnej państwowości, Rosja widzi przed sobą równię pochyłą. To, czego nie wywalczy dzisiaj sobie siłą, tego później nie będzie już w stanie zrobić. Moskwa walczy o życie i o to, żeby nie dać się zepchnąć do roli podrzędnego kraiku, podatnego zarówno na zmarszczenie brwi przez wielkie Chiny, jak i pogardliwe prychnięcie małej Litwy.
Najbardziej optymalnym rozwiązaniem dla Polski byłoby, gdyby nasz wschodni sąsiad gnił sobie powoli od środka, a my w tym czasie budowalibyśmy własną pozycję, gospodarkę i wojsko. Tylko że Putin nie może sobie na ten rozkład pozwolić. Musi rozstrzygnąć rywalizację z zachodem tu i teraz, na własnych warunkach. Jeśli wygra swoją rozgrywkę, Rosja będzie uratowana. Jeśli przegra, będzie tym ostatnim, który zgasi przysłowiowe światło w Federacji Rosyjskiej. Niekoniecznie rywalizacja musi skończyć się właśnie wojną. Konflikt wybucha wtedy, gdy dane państwo nie jest w stanie odnieść pożądanych korzyści innymi metodami niż te siłowe, a dyplomacja okazuje się niewystarczająca. W styczniu zostało postawione NATO ultimatum (Ukraina miałaby stracić szansę na wejście do NATO, a sam Sojusz cofnąć się za Odrę, pozostawiając nasz region na rosyjskiej łasce), które zachód zdecydowanie odrzucił. Putin nie może się cofnąć bez osiągnięcia wyraźnych korzyści. Jeśli by to zrobił, byłby skończony. Nie dość, że niczego by nie osiągnął, osłabiłoby to pozycję Rosji na arenie międzynarodowej.
Po dwudziestu latach autorytarnych rządów Putin i Rosja utożsamiane są w jedno. Jego przegrana sprawiłaby, że rozwiałby się mit niezwyciężonego imperium, który do tej pory jednoczył wszystkich Rosjan. Moskwa przestałaby być atrakcyjna. I bez tego Kreml ma już teraz duży problem ze wzrostem negatywnych nastrojów społecznych w regionach. Rosjanie są wściekli, że spada ich stopa życiowa, rosną ceny w sklepach i po prostu przerzuca się na nich koszty prowadzenia rosyjskiej polityki imperialnej. Po ośmiu latach „powrotu Krymu do macierzy” nie ma już w Rosji tak wielkiego entuzjazmu do kolejnych pomruków Kremla na arenie międzynarodowej. Zwykli Rosjanie doskonale wiedzą, że prędzej czy później przyjdzie im za to zapłacić. Wobec słabości na arenie międzynarodowej, szybko ich niezadowolenie może przerodzić się w otwarty bunt. A właśnie buntu i rewolucji najbardziej obawia się Putin, że jego głowa mogłaby zostać podana na srebrnej tacy. W wyniku bolszewickiej rewolucji do władzy doszedł Lenin, a potem Stalin i wprawili w drżenie posady świata. Obecni rewolucjoniści mogą nie mieć na to ani wystarczającej siły, ani pieniędzy. Gdyby nagle w Rosji został wywrócony polityczny stolik, konsekwencje tego upadku odczuliby wszyscy. Rosja jest za duża i za silna, by jej „zniknięcie” z geopolitycznej areny nie miało mieć żadnego wpływu.
A teraz wyobraźmy sobie, że nagle dochodzi do poważnych przetasowań w Moskwie. Nowa władza jest zbyt słaba, skarbiec jest pusty, ludzie sarkają z niezadowolenia. Stara polityczna gwardia odchodzi, a tym samym znikają ludzie, którzy byli powiązani ze starym systemem władzy, albo mieli na niego jakikolwiek wpływ. Najbardziej widać to na przykładzie Czeczenii. Po upadku ZSRR czeczeńska republika stoczyła dwie wojny o niepodległość. To, że obie przegrała, wcale nie oznacza, że nie wykorzystałaby sytuacji. Dzisiejsza Czeczenia trzyma się przy Moskwie tylko lojalnością prezydenta republiki, Ramzana Kadyrowa wobec Putina. Kadyrow robi w Czeczenii co zechce, dostał wolną rękę, stworzył tak naprawdę własne państwo w państwie, a jego bojownicy są na usługach moskiewskich decydentów. Ale za ten przywilej Kreml słono płaci. Jeśli Putin odejdzie, pieniędzy zabraknie, a nowa władza zechce odsunąć klan Kadyrowów, w Czeczenii wybuchnie wojna. Kaukaskie republiki zawsze były tym punktem zapalnym, który budził zaniepokojenie Moskwy. Gdyby udało im się na stałe oderwać, Moskwa straciłaby poczucie bezpieczeństwa. Nie będąc w stanie zapewnić bezpieczeństwa sobie, nie dałaby rady bronić również swoich sojuszników. Turcja, która od lat buduje swoje wpływy kulturowe na Kaukazie, na pewno nie siedziałaby z założonymi rękami. Azja centralna straciłaby swojego protektora. Wobec braku rosyjskiego hamulca, Pekin nawet by się nie wahał, żeby rozciągnąć swoje wpływy w regionie.
Czy Polska byłaby gotowa na wojenny zamęt na wschodzie? Gdyby Rosja upadła – zarówno politycznie, jak i gospodarczo – prędzej, czy później zalałyby nas miliony uchodźców. To dość, by zachwiać stabilnością każdego państwa. Z dotychczas dość wygodnej pozycji malkontenta i państwa, narzekającego na wielkiego sąsiada, nagle musielibyśmy przerzucić się na decydenta. Wyjść ze swojej strefy komfortu i próbować ogarnąć nową rzeczywistość. Nagle osierocona zostałaby Białoruś, dla której kryzys gospodarczy w Rosji, oznaczałby równie wielki kryzys u niej. Aleksandr Łukaszenka znalazłby się na łasce zachodu. Można by przypuszczać, że pierwsze, co zrobiłaby Białoruś, byłoby zwrócenie się do Polski o jakąś formę politycznej współpracy. Tak, jak to miało miejsce tuż po upadku ZSRR. Logicznym następstwem tej prośby musiałoby być przychylne nastawienie Warszawy, która wzięłaby Białoruś pod swoje skrzydła. Ale logika z punktu geopolitycznego widzenia to jedno, a polski bałagan to drugie. Bardziej prawdopodobna wydaje się sytuacja, że Warszawa tak długo by się wahała, kluczyła i ignorowała sąsiada, że ten zapukałby w końcu do bram Berlina. Ukraina, która żyła z Polską na przyjaznej stopie tylko dlatego, że bała się Moskwy, teraz przestałaby w ogóle zwracać na nas uwagę. Przestalibyśmy jej być do czegokolwiek potrzebni. Do tej pory cała nasza wschodnia polityka opierała się na próbie przeciągnięcia Kijowa i Mińska na europejską stronę. Poza tym nie mieliśmy nigdy nic więcej do zaoferowania, nie budowaliśmy tam własnych wpływów. Do politycznej wyobraźni najbardziej przemawiają pieniądze, których nie mamy na tyle, by udźwignąć finansowo dwóch postsowieckich bankrutów. Berlin z wielką chęcią nawiązałby z Kijowem współpracę, a sojusz tych dwóch krajów, przy całej naszej trudnej historii i wzajemnych resentymentach, odbiłby się nam mocną czkawką. Gdy dodać do tego równie osierocony Kaliningrad, który również orbitowałby w kierunku niemieckim, nagle się okazuje, że wcale nie czujemy się bezpieczniejsi, otoczeni ze wszystkich stron. Czy gdyby zabrakło silnej woli politycznej Rosji, Niemcy dalej respektowałyby ustalenia Jałty? Jak szybko zaczęłyby się domagać zwrotu ziem zachodnich? W obliczu jednego konkretnego wroga, jakim była Rosja, wszyscy jednoczyli się we wspólnej sprawie. Gdyby tego wroga zabrakło, Polska stałaby się naturalnym celem sąsiadów.
I nawet NATO nie mogłoby nam wtedy pomóc. NATO jest mocne siłą Waszyngtonu i słabością Rosji. Gdyby Rosja upadła, zostałoby tylko dwóch silnych graczy. USA i Chiny. Państwa NATO, które dotąd niespecjalnie bały się Rosji, mogłyby się poczuć dość niekomfortowo w obliczu nowego przeciwnika. Politycy wszystkich sojuszniczych stolic na pewno zadaliby sobie pytanie: „Ale jak to? To ja teraz mam iść na Chiny?! Nie ma mowy!”. Czym innym jest przepychanie się z Rosją, a czym innym dać się zmiażdżyć przez chińskiego smoka. Turcję trzymało przy NATO tylko rosyjskie zagrożenie. Brak rosyjskiej karzącej ręki uwolniłby Ankarę od jakiejkolwiek sojuszniczej odpowiedzialności. Tym samym, mogłaby wreszcie „pozałatwiać” swoje sprawy w regionie. Co mogłoby oznaczać ostateczną konfrontację z Grecją, ale również odebranie Ukrainie Krymu. Swobodna na Morzu Czarnym i podbrzuszu Ukrainy Turcja prędzej czy później mogłaby także stanowić zagrożenie dla Polski. Polska musiałaby by mieć sprawną armię i mieć siłę sprawczą, by móc utrzymywać porządek w newralgicznych rejonach. USA by nam nie pomogły, z tego względu, że musiałyby dokonać geopolitycznego zwrotu na Pacyfik. Zachód w konfrontacji z Chinami Waszyngtonowi by nie pomógł. Osłabienie USA wykorzystałyby Niemcy, które nie traciłyby okazji, żeby wypchnąć ich wpływy z europejskiego kontynentu. Bardzo szybko dogadałyby się z Chinami na temat podziału wpływów w Europie. Przy czym nikt nie miałby wątpliwości, kto jest tym silniejszym.
Narzekamy na Rosję i nie bez powodu. Patrzymy na jej dominującą obecność z typowo polskiej perspektywy, nie słuchając innych argumentów. Wolimy się żalić, że nam przeszkadza, ale czy potrafilibyśmy odnaleźć się w świecie bez decydującej o prawie wszystkim Rosji? Bez wygodnego zrzucania na nią winy o wszystko, co się da i za co nie – prawdopodobnie też. Bez jednego wroga, ale za to z nagromadzeniem sąsiadów, do których albo my mamy jakieś pretensje, albo oni do nas. I tak źle, i tak niedobrze. Czy nasze elity polityczne potrafiłby wziąć odpowiedzialność i spróbować efektywnie zbudować kawałek bezpiecznego świata w nowym geopolitycznym rozdaniu? Coraz mniej mamy czasu na te dywagacje, tym bardziej, że stary porządek już upada na naszych oczach. Wojenne werble grają.
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego
Skomentuj
Komentuj jako gość