Zwykle, gdy zdarza nam się myśleć o armii USA, przed oczami stają nam obrazki dzielnych marines, górujących w przestworzach myśliwców i patrolujące oceany lotniskowce. Czarne na tle polskiego nieba Black Hawki niosą otuchę i dają nadzieję na efektywne wsparcie w walce z odwiecznym wrogiem – Rosją. Wydaje się, że trzeba zbudować dużo silniejszą armię, wydać niezliczone pieniądze na ludzi, technologię i sprzęt, żeby dać sobie radę z USA. W powojennym świecie Stany Zjednoczone były potęgą, której siły i skuteczności nikt nie kwestionował. Nad przegraną amerykańskich sił zbrojnych w wojnie w Wietnamie przechodzono do porządku dziennego. Dominował ciągle ten sam argument, że trzeba równie silnego lub mocniejszego przeciwnika, żeby upokorzyć światowego hegemona. Tak było, do chwili, gdy naprzeciw pancernej sile stanął afgański pasterz w sandałach.
Afganistan to kraj, na którym zdążyło sobie połamać zęby już niejedno mocarstwo. Trudno dostępny, otoczony licznymi masywami górskimi, potrafi długo się bronić. Na zboczach wysokich gór na nic zdaje się najnowszy sprzęt, a obcy żołnierz musi liczyć na własne siły. W historii nowożytnej przekonała się o tym Wielka Brytania, która próbowała utrzymać tam swoje wpływy pod koniec XIX i na początku XX w. Brytyjskie starania o utrzymanie kontroli nad tym terenem skończyły się wygraną lokalnych plemion i uznaniem przez Londyn niepodległości tego azjatyckiego państwa. W 1979 r. swoich sił spróbował ZSRR. Moskwa chciała wówczas umocnić i utrzymać u władzy komunistyczny rząd. Wspierała go w walce z partyzantką mudżahedinów. Wojna trwała dziewięć lat, wykrwawiając radzieckich żołnierzy. Mimo odnoszonych porażek sowieci dali sobie jednak trzy lata na wycofanie się z wojny, próbując zachować tam resztki swoich wpływów. Michaił Gorbaczow przed swoimi doradcami tłumaczył się, że „nie możemy po prostu podciągnąć spodni i uciec, tak jak Amerykanie w Wietnamie”. ZSRR wojną w Afganistanie nie osiągnęło dosłownie nic, a utopione w ten projekt siły i zasoby przyspieszyły rozpad mocarstwa. Dla zwykłych Rosjan konflikt stał się symbolem totalnej porażki. Z walk lokalnych watażków wyrośli talibowie, którzy na zawsze zmienili oblicze afgańskich pustkowi.
Można by sądzić, że doświadczenia Wielkiej Brytanii, a później ZSRR powinny dać do myślenia ewentualnym naśladowcom. Gdy w 2001 r. USA wchodziły do Afganistanu, wspomnienia rosyjskiej przegranej były wciąż świeże. Ale nowoczesne i silnie uzbrojone mocarstwo miało nadzieję, że „jemu się uda”. Zaczynało konflikt tuż po krwawych zamachach z 11 września, mając za sobą współczucie i poparcie zszokowanego świata. George Bush w swoich politycznych zamierzeniach połączył osobę Osamy Bin Ladena i organizację al-Kaidy z Afganistanem i tym sposobem zaczął tzw. „wojnę z terroryzmem”. Atak na Afganistan pociągnął następnie za sobą inwazję na Irak, jak również wyznaczył cele w północnej Afryce i na Bliskim Wschodzie. Stał się pretekstem do rozciągnięcia szeroko parasola amerykańskich wpływów w regionie. Problem jednak w tym, że Amerykanie utknęli tam na dwadzieścia lat. Trudne warunki operacji przerosły ich możliwości. Waszyngton przyzwyczajony był prowadzić akcje zbrojne, wykorzystując swoje siły powietrzne i morskie. Najeżony górskimi szczytami Afganistan sprawił, że powietrzne operacje stały się mało efektywne. Rozpoznanie wywiadowcze na odległość nie dawało spodziewanych rezultatów, bo lokalne siły nie posługiwały się elektronicznym sprzętem. Amerykański żołnierz – nieświadomy realiów – musiał osobiście wejść na teren wroga. Wróg zaś natychmiast zyskał olbrzymią przewagę. Waszyngton utopił w konflikcie ponad dwa biliony dolarów i osiągnął niemal dokładnie tyle samo, ile ZSRR. Niemal, bo USA mogą się chociaż pochwalić prestiżowym zwycięstwem nad Osamą bin Ladenem i złamaniem kręgosłupa al – Kaidzie.
Amerykanie długo nie potrafili pogodzić się z przegraną i wycofać swoich wojsk. Dopiero Donald Trump w 2020 r. dał sygnał do powrotu do domu, a nowy prezydent Joe Biden wcielił teraz ten plan w życie. USA odchodzą, pozostawiając za sobą niestabilny politycznie kraj, słaby, marionetkowy rząd i triumfujących talibów. Na dodatek robią to w żenującym stylu. Bez konsultacji z lokalnymi siłami, uciekają po kryjomu nocą, porzucając niepotrzebny sprzęt i samochody. Tak poddali miejsce głównego dowodzenia – bazę Bagram. Afgańscy sojusznicy są zszokowani sposobem, w jaki hegemon po prostu uciekł z pola walki, a pozostawione samym sobie siły porządkowe przechodzą masowo na stronę talibów albo są mordowane. Szacuje się, że talibowie kontrolują już jedną trzecią terytorium i prą dalej. Afgański rząd upadł, a talibowie zdobyli Kabul szybciej niż ktokolwiek się spodziewał.
Niezależnie jednak od chaotycznych ruchów, nikt nie ma wątpliwości, że przeciągająca się wojna Ameryce nie służyła. Wiązała amerykańskie siły i skutecznie odwracała ich uwagę. Waszyngton tak dalece zapędził się w demokratyzowanie na siłę świata, że stracił z oczu inne cele. Zmieniały się geopolityczne realia, a zaprzątnięte „wojną z terroryzmem” USA dostrzegły to za późno. Pozostawione samym sobie Chiny osiągnęły pozycję, zdolną trwale zagrozić amerykańskiej dominacji. Waszyngton po prostu nie mógł sobie pozwolić na dalsze angażowanie sił i środków w wojnie, w której przez tyle lat i tak niewiele ugrał.
Zgodnie z powiedzeniem, że natura nie znosi próżni, dochodzi powoli do zmiany układu sił w regionie. Afganistanem zainteresowały się Chiny, a jego dyplomaci już prowadzą rozmowy z talibami. Pekin nie myśli jednak o wchodzeniu w buty swoich poprzedników i nie zamierza wysyłać swoich wojsk. Zależy mu jednak na stabilizacji tego regionu, zwłaszcza że Afganistan leży na trasie Jednego Pasa i Szlaku – inicjatywy dla Państwa Środka wręcz kluczowej. Budowa dróg i tras kolejowych łączących Pekin z Kabulem i dalej, w głąb Azji, wymaga uspokojenia sytuacji. Nowy Jedwabny Szlak nie ruszy, jeśli handel nie będzie mógł się swobodnie rozwijać. Jeśli Pekin chce zainwestować w projekt, musi wiedzieć, że mu się to w przyszłości opłaci. Próbuje zbudować ekonomiczne więzy pomiędzy poszczególnymi państwami regionu, ale musi uważać, żeby – śladem ZSRR i USA – nie dać się uwikłać w niepotrzebny konflikt. Obecne afgańskie władze sprzyjają Chińczykom, widząc w nich polityczne oparcie. Pekin nie może jednak jednoznacznie ich poprzeć, bo to by oznaczało wypowiedzenie wojny talibom i kraj natychmiast stanąłby w ogniu walki. Talibowie mają poparcie sojusznika Chin w regionie – Pakistanu. Zrażenie Pakistanu niweczyłoby długoletnie wysiłki i zamykałoby drogę projektowi Jedwabnego Szlaku. Z drugiej strony – jednoznaczne poparcie talibów oznaczałoby też potencjalne wsparcie organizacji terrorystycznych. Jedną z tych organizacji jest ugrupowanie ujgurskich separatystów. Chiny walczą z Ujgurami, a eskalacja działań fundamentalistycznych grup w rejonach przygranicznych absolutnie nie leży w ich interesie. W rozmowie z chińską dyplomacją talibowie zadeklarowali co prawda, że będą trzymać zagranicznych bojowników z dala, ale Pekin woli dmuchać na zimne.
Ogrom możliwości, jakie rysują się przed Chinami, nie może im przesłonić problemów, jakie wiążą się z zaangażowaniem w Afganistanie. Tym bardziej, że amerykański wywiad będzie się starał robić wszystko, żeby zamieszać w afgańskim kotle. Rosjanie też nie będą się tylko przyglądać, jak Chiny budują wpływy na postsowieckim obszarze. Chiny muszą uważać, żeby nie zrobić fałszywego ruchu i nie pogrążyć się tak, jak zrobili to jego poprzednicy. W obliczu zainteresowania nim wielkich mocarstw, Afganistan lubi mieć ostatnie słowo.
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego
Skomentuj
Komentuj jako gość