W relacjach polsko-białoruskich ostatni rok nie należał do udanych. Aleksander Łukaszenka nigdy nie miał mocnego oparcia w Warszawie i wygrane przez niego wybory prezydenckie w 2020 r. tego nie zmieniły. Polskie władze wsparły opozycję w osobie Swiatłany Cichanouskiej. opowiadając się tym samym za obaleniem „ostatniego dyktatora Europy”. Władza Łukaszenki mocno się zachwiała, ale wierne resorty siłowe pomogły mu zachować stanowisko. Kluczowe znaczenie miała także postawa rosyjskiego Kremla, który absolutnie nie mógł pozwolić na przewroty uliczne w rosyjskojęzycznym świecie, zwłaszcza tak blisko swoich granic. Łukaszenka wsparł się na ramieniu Władimira Putina, czym znacznie ograniczył sobie pole manewru. Czas balansowania w polityce międzynarodowej się skończył. Białoruski przywódca nie wybaczył Zachodowi odwrócenia się do niego plecami. Nie mogąc obrazić się na Niemcy, Francję, czy USA – Łukaszenka skupił się na Polsce.
Pierwszym sygnałem, że relacje Warszawy i Mińska mogą się zaognić, było białoruskie oskarżenie prezydenta Andrzeja Dudy o nieuczciwe wygranie wyborów. Polska to zignorowała, ale Mińsk na tym nie poprzestał. Bardzo szybko w białoruskich mediach pojawiły się zarzuty o szykowanie się Warszawy do przejęcia siłą kontroli nad przygranicznym Grodnem. Rosyjska propaganda błyskawicznie to podchwyciła, ale Białorusini nie dali sobie zamydlić oczu. W obliczu konfliktu wewnętrznego Łukaszenka próbował inaczej rozłożyć akcenty w życiu publicznym i skupić się na wyimaginowanym wrogu zewnętrznym. Ale to, co Putinowi od lat udaje się wręcz koncertowo, Mińskowi zupełnie nie wyszło. Intryga była szyta zbyt grubymi nićmi, żeby Białorusini w nią uwierzyli. Trzeba było zatem wykreować realny konflikt. Łukaszenka uderzył w polską dyplomację. Najpierw ograniczył działania polskich placówek konsularnych, de facto paraliżując ich pracę. Tego Warszawa zignorować już nie mogła i od tej pory oba państwa rozpoczęły wymianę dyplomatycznych ciosów. Kiedy w marcu białoruski MSZ uznał polskiego dyplomatę za persona non grata, polski rząd odpowiedział tym samym. Natychmiast wydalono kolejnych dwóch polskich dyplomatów i dokładnie to samo spotkało ich białoruskich kolegów w Polsce. I kiedy już polska i białoruska opinia publiczna zaczęły gubić się w domysłach, ilu jeszcze urzędników obu krajów pojedzie do domu, Mińsk uderzył w środowiska kresowe. W myśl wypowiedzi, że „to są przecież jego Polacy”, Łukaszenka rozpoczął serię aresztowań polskich dziennikarzy i działaczy. Do szkół wkroczyła prokuratura. Białoruski reżim uderza po kolei w kluczowe dla Warszawy punkty, a polski rząd wydaje się być wobec tych działań zupełnie bezradny. Mińsk działa jakby wedle jasno określonego scenariusza, a Polska tylko odpowiada na jego ruchy, zamiast inicjować własne działania. Rząd ma nadzieję, że Łukaszenka nie będzie chciał jeszcze bardziej zaostrzać sytuacji. Problem w tym, że nie wiemy, co tak naprawdę jest jego celem i co chce osiągnąć. Nie mamy własnego planu i brak jest informacji, jak ma ostatecznie wyglądać cienka czerwona linia Łukaszenki. Wydaje się, że dwadzieścia parę lat względnie poprawnych relacji między oboma krajami właśnie odeszło do lamusa.
Aleksander Łukaszenka nie stawia wzajemnych relacji na ostrzu noża, bo tak mu się po prostu zachciało. Zmusza go do tego Rosja. Do tej pory udawało mu się utrzymywać Moskwę na dystans, ale ten komfort został mu odebrany. Łukaszenka nie ma w Europie żadnego poplecznika i jest skazany na łaskę Putina. Jedno słowo Kremla mogłoby odesłać białoruskiego dyktatora w polityczny niebyt. Rosnące ceny ropy i gazu zachwiały gospodarką, brak początkowych działań wobec epidemii koronawirusa podważyły zaufanie społeczne. Rosja niecierpliwi się w kwestii budowania wspólnego państwa związkowego i zdaje się, że Łukaszence skończyły się możliwości manewru. Żeby móc poradzić sobie z kryzysem gospodarczym, liczy na kredyt, ale Moskwa stawia twarde warunki jego udzielenia. Pieniądze w zamian za integrację i stałą obecność wojsk rosyjskich. Wszystko wskazuje na to, że Kreml dał także sygnał do pogorszenia relacji z Polską. To, co nie pasuje Łukaszence, absolutnie nie wadzi Putinowi. Względnie poprawne relacje Polski i Białorusi i potencjał zawarty w ewentualnym zbliżeniu obu krajów od dawna był solą w rosyjskim oku. Białorusinom zawsze kulturalnie było bliżej do Polski. Choć należą do rosyjskojęzycznego świata, nie chcą stać się z nim jednością. Rosja obawia się, że Białoruś mogłaby wypaść z jej strefy wpływów i musi zrobić wszystko, żeby do tego nie dopuścić. Najłatwiej skłócić oba kraje do tego stopnia, żeby Polska nie miała już szans na przyciągnięcie do siebie Białorusi.
Rosji potrzebne jest nowe terytorium i rosyjskojęzyczna ludność. W obliczu wciąż pogarszających się wskaźników demograficznych i postępującej islamizacji kraju, każda słowiańska dusza jest na wagę złota. Tym bardziej, że w 2014 r. Moskwa utraciła Ukrainę. Sukces w postaci przejęcia kontroli nad Krymem nie zrównoważył utraty wpływów nad całym terytorium. Teraz operują tam NATO-wskie wojska, co wpływa na stan rosyjskiego bezpieczeństwa. Gdyby Putin mógł zapewnić sobie stałe funkcjonowanie rosyjskich baz na Białorusi, mógłby kontrolować sytuację. Łukaszenka długo się opierał i kluczył, chcąc uniknąć podobnego scenariusza. Posunął się nawet do stwierdzenia, że z terytorium Białorusi nigdy nie nastąpi atak na Ukrainę, a gdyby nawet miał zostać do tego zmuszony, to uprzedzi Kijów na dobę wcześniej o planowanym ataku. Zbytnia samodzielność dyktatora zirytowała Kreml. Nieformalne poparcie dla białoruskiej opozycji w ostatnich wyborach było wyraźnym ostrzeżeniem, że Łukaszenka nie jest niezastąpiony. Nie ma już tak mocnej pozycji i nie jest w stanie skutecznie manewrować. Putin, choć bardzo by tego chciał, nie może inkorporować Białorusi, bo by przestraszył świat. Ale odpuścić jej też nie może. Białoruś jest dla niego kluczowa. Gdyby mógł dowolnie operować wojskami z jej terytorium, sytuacja w Europie Środkowo – Wschodniej zmieniłaby się diametralnie. Dlatego próbuje naciskać na Łukaszenkę i skłócić go z Polską. Ewentualny konflikt zbrojny obu krajów byłby dla Rosji wręcz wymarzonym scenariuszem. Nawet gdyby Polska początkowo odnosiła sukcesy. Wtedy – wzorem praktykowanym już od czasów Katarzyny Wielkiej - rosyjskie wojska mogłyby bez wahania wkroczyć na Białoruś w imię obrony rosyjskiej mniejszości. I zostać tam na długo.
Konflikt zbrojny z Polską jest ostatecznością. Putin zostawia sobie kilka furtek. Utrata Białorusi, ostatniego rosyjskiego buforu przed zachodem byłaby dla niego nie do przyjęcia. Łukaszenka pewnie ugnie się w końcu pod naciskiem, bo nie ma innego wyboru. A jeśli rosyjskie wojska zyskają tam możliwość swobodnego operowania, Putin będzie wygrany. Bo jedynym jego argumentem w kontaktach z zachodem jest argument siły i rosyjski prezydent stara się go dobrze wykorzystać. Z terytorium Białorusi łatwo jest zagrozić państwom bałtyckim i Ukrainie. W razie czego rosyjskie oddziały wraz z siłami z Kaliningradu byłyby w stanie odciąć Litwę, Łotwę i Estonię od polskiej pomocy. Podobny manewr można byłoby powtórzyć na Ukrainie, która byłaby przez to zagrożona z trzech stron: Rosji, Białorusi i Krymu. Odciąć Ukrainę od pomocy z zewnątrz na tyle szybko, by Polska nie zdążyła przyjść z odsieczą. Kijów nie da rady sam się obronić, a wtedy na całej naszej wschodniej granicy będziemy mieli rosyjskie wojska. Białoruś nie będzie już buforem.
Od początku kwietnia obserwujemy ruchy rosyjskich i białoruskich wojsk, przemieszczających się w kierunku Ukrainy. Putin rozstawia pionki na szachownicy, gotowy na rozgrywkę na swoich warunkach. Rosja testuje zachowanie USA i Europy i wyciąga wnioski. Nawet nie musi paść ani jeden strzał, żeby Kreml pokazał, kto ma decydujący głos. Bierność zachodu i konflikt Polski z Białorusią jeszcze się Rosji przydadzą.
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego
Skomentuj
Komentuj jako gość