Z końcem roku zwykle przychodzi czas na refleksje. Oceniamy, co przyniosło nam ostatnie dwanaście miesięcy i jakie niosło za sobą zmiany. Co zastaniemy, gdy już opadnie kurz po covidzie? Pandemia nie sprawiła, że świat zatrzymał się nagle w miejscu, ale wręcz przyspieszyła pewne procesy. Zaczęły się one już znacznie wcześniej, ale teraz mają szansę właściwie wybrzmieć. Gdyby ponad rok temu ktoś powiedział głośno, że Anno Domini 2020 upłynie nam w atmosferze lęku i poczucia nieustannego zagrożenia - nikt by mu nie uwierzył.
Przede wszystkim covid przysłonił nam wszystko. Zmienił relacje zarówno te na poziomie międzyludzkim, jak i między państwami. Zniknęło poczucie bezpieczeństwa i komfortu. Właściwie z dnia na dzień musieliśmy przestawić się na inny tryb funkcjonowania społecznego. Praca, szkoła, zakupy, usługi, czy spędzanie czasu wolnego przestawione zostały na tryb zdalny. Rząd odrobił lekcje z zarządzania strachem i sterowania społecznymi emocjami. W obawie przed pandemią świadomie zgadzamy się na stopniowe ograniczanie wolności. Pewne, nabyte teraz, społeczne zachowania utrzymają się jeszcze długo po oficjalnym ogłoszeniu końca walki z chorobą.
Podczas wiosennego lockdownu w całej Europie mogliśmy zobaczyć europejską solidarność w całej okazałości. Gdzieś nam zniknęła Unia Europejska. Kraje zmuszone były radzić sobie same. Europejska machina urzędnicza zadziałała z kilkutygodniowym opóźnieniem. Na tyle wcześnie, żeby móc łaskawie odegrać rolę rycerza na białym koniu, ale też na tyle późno, żeby nie zacząć się zastanawiać, do czego Bruksela jest nam tak właściwie potrzebna. To, co było wcześniej tajemnicą poliszynela, teraz ukazało się wyraźnie – UE jest bezradna w chwilach kryzysu. Niemcy, które do tej pory rościły sobie moralne prawo do przewodzenia Europie, okradały inne kraje z zapasów leków i materiałów ochronnych. Europejska solidarność ustąpiła prawu dżungli. Twarda ochrona interesów skłoniła prezydenta Francji, Emmanuela Macrona, do przepchnięcia zapisów dotyczących pracowników delegowanych. Zgodnie z nimi pracownicy kraju wysyłającego mieli być wynagradzani według stawek państwa, w którym realizowali założenia swojej firmy. To z miejsca pozbawiło konkurencyjnej przewagi Polskę której firmy transportowe rządziły dotąd niepodzielnie na unijnych drogach. Macron ten ruch zapowiadał od dawna i nie mógł wybrać sobie gorszego momentu niż covid. Bo nawet dramatyczne medialne relacje o pandemii nie dały rady ukryć faktu, że tylko szybcy i sprawnie zorganizowani polscy przewoźnicy zapobiegli całkowitemu załamaniu się europejskiego łańcucha dostaw. Tymczasem na problemy poszczególnych członków UE, Bruksela odpowiedziała nawoływaniem o jeszcze więcej integracji. Na agendę wrócił temat praworządności w Polsce, bo akurat z dyscyplinowaniem swoich członków UE radzi sobie najlepiej i nie wymaga to mierzenia się ze skalą nieznanych sobie zagrożeń. Nikt nie zastanawia się na głos, jak poradzi sobie unijna gospodarka, gdy miną wszystkie obostrzenia. Jakie straty finansowe poniosą poszczególne państwa i jak mocno ten kryzys nas dotknie. UE zyskała ostatnio kompetencje zaciągania pożyczek i kredytów w imieniu wszystkich członków. Jest to przygotowanie do walki z załamaniem gospodarczym, ale nie da się ukryć jednej oczywistej rzeczy, że zaciągane przez Francję i Niemcy długi będą od teraz spłacali solidarnie wszyscy, w tym Polska, niezależnie od odniesionych z tego tytułu korzyści.
Europa grzęźnie po kolana w walce z covidem. Tymczasem zupełnie inaczej ma się sytuacja w Chinach. To tam zaczęła się pandemia, a tymczasem chińska gospodarka najszybciej wstała na nogi. Pekinowi od kwietnia koronawirus już niestraszny. Chińskie władze twierdzą, że zwalczyły chorobę, a poszczególne przypadki zachorowań nie spędzają nikomu snu z powiek. Państwa regionu również otworzyły się na handel. Azja zapomniała o wirusie. Liczy się przede wszystkim gospodarka i wysokie wskaźniki ekonomiczne. W listopadzie, po ośmiu latach negocjacji, narodziło się RCEP, czyli Regionalne Wszechstronne Ekonomiczne Partnerstwo. To największa na świecie umowa o wolnym handlu, która obejmuje piętnaście krajów Azji i Pacyfiku, z wyjątkiem Indii. Pierwszy raz po jednej stronie barykady znalazły się takie kraje, jak Chiny, Japonia, Korea Południowa, czy Australia, które dotychczas ze sobą konkurowały. USA nie udało się zablokować tego porozumienia. Umowa objęła swym zasięgiem dwa miliardy ludzi, czyli 30% światowej populacji. Za cel postawiono sobie stworzenie gigantycznej strefy wolnego handlu, która siłą rzeczy będzie konkurowała z UE. Tym samym Chiny przejęły światowe przewodnictwo w kierowaniu gospodarką, zostawiając rywali daleko w tyle. Pekin tworzy nową strukturę handlową w regionie i będzie miał wpływ na odbudowanie przerwanych przez pandemię łańcuchów dostaw i stworzenie równowagi gospodarczej po zakończeniu kryzysu. Jeśli do umowy dołączą kiedyś Indie, otworzy się rynek dla kolejnych miliardów ludzi. Unia Europejska nie ma takiej siły i środków, żeby móc realnie konkurować z Azją. Na pytanie, jak się odnaleźć w tej nowej rzeczywistości, będzie musiała sobie odpowiedzieć również Rosja. Po upadku Związku Radzieckiego Moskwa skupiła wokół siebie większość byłych republik postsowieckich i tak powstała Wspólnota Niepodległych Państw. Obecnie jednak WNP jest tak anachroniczna, że nie jest w stanie nadążać za wyzwaniami współczesnego świata. Tym bardziej, że główne jej spoiwo dalej stanowi siła militarna, czołg i rakieta, a nie pieniądz. Tacy partnerzy handlowi, jak biedna Mołdawia, czy ubogi ludnościowo Kirgistan nie zagrożą poważnie żadnej światowej organizacji handlowej. Moskwa sama boryka się z wyzwaniami natury gospodarczej i przestała być atrakcyjna pod względem cywilizacyjnym. Ze Wspólnoty już uciekły Gruzja i Ukraina. Młodzi Białorusini oglądają się na Polskę i Europę i gdyby dać im wybór, odwróciliby się do Rosji plecami. Rosja sama chce decydować o sobie i grać pierwsze skrzypce w postsowieckich regionach, ale ryzykuje też, że przegapi moment, w którym świat ostatecznie podzieli się na poszczególne regiony współpracy handlowej. Rosja może zostać narażona na to, że zewsząd zostanie otoczona swego rodzaju kordonem rywalizujących ze sobą podmiotów. Nie dość, że nie będzie mogła konkurować z poszczególnymi organizacjami, może zostać po prostu zwyczajnie odizolowana. Chiny już budują swoją strefę wpływów tam, gdzie dotychczas robiła to Rosja. Niezależnie od Pekinu, to samo czyni również Turcja, która intensyfikuje swoje działania na Kaukazie.
Moskwa raczej nie ukrywa, że jej celem jest stworzenie ładu wielobiegunowego, gdzie zostaje złamana potęga USA. W okresie krótkoterminowym Rosja na tym wygrywa, bo powstaje koncert mocarstw, które walczą o wpływy. Już jej się udało osłabić pozycję krajów europejskich w rejonie Kaukazu. Stało się to przy okazji konfliktu Armenii i Azerbejdżanu. Mocarstwa europejskie, które miały być mediatorami konfliktu o Górski Karabach, nie wykonały ani jednego ruchu. Rosja i Turcja podzieliły się strefą wpływów i ostatecznie pozbyły się Europy ze swojego przedpola. Powolne odbudowywania świata wielobiegunowego przez Moskwę może mieć jednak dla niej duże konsekwencje. Rosji pasuje taki układ, dopóki jest silna i może rozgrywać karty. Nie wiadomo jednak, jak długo jeszcze pozostanie stabilna gospodarczo i finansowo i jak szybko Chiny i Turcja staną się bardziej atrakcyjnym partnerem dla jej dotychczasowych sojuszników.
Rosja widzi, co się święci. Może nie podołać finansowo. Na tle nowych handlowych porozumień na świecie zwyczajnie zostanie w tyle. Pozbawiona przewagi gospodarczej i odcięta od swoich dotychczasowych stref wpływów na wschodzie i południu, może próbować grać pierwsze skrzypce w Europie Środkowej. To nie jest dobra wiadomość dla Polski, bo oprócz oczywistych prób nacisku na Warszawę, Moskwa będzie się starać o pogłębienie integracji z Białorusią. Do tej pory Białoruś skutecznie opierała się naciskom Kremla, ale sierpniowe wybory prezydenckie zmieniły wszystko. Aleksandr Łukaszenka wygrał w nich 80% przewagą, ale nikt nie dał się przekonać, że była to uczciwa wygrana. Białorusini wyszli na ulice, a do protestacyjnego kotła swoje po cichu podkłada Moskwa, która próbuje maksymalnie osłabić władzę Łukaszenki. Słaby, odizolowany i poddany zachodnim sankcjom Łukaszenka stanie się bardziej podatny na sugestie Kremla. Z naszej perspektywy może to oznaczać obecność rosyjskich wojsk u polskiej granicy i zwiększone możliwości nacisku. Władimir Putin jest zdeterminowany, żeby przed końcem swojej kadencji zamknąć sprawę Białorusi. Tym bardziej, że nikt nie wie, jak potoczą się relacje Rosji z Ukrainą, która obecnie nie chce mieć z Moskwą w ogóle do czynienia. Może się wydawać, że Ukraina na zawsze wypadła z rosyjskiej strefy wpływów, skoro obrała kurs na Europę. Ożywiona współpraca z Turcją wskazuje, że Kijów ma też plan B i Rosja do niczego na razie nie jest mu potrzebna. Może i Moskwa w 2014 roku rozsiadła się na Krymie, ale straciła ukraiński przyczółek u europejskich granic i nie wiadomo, czy uda jej się odwrócić antyrosyjski kurs Ukrainy.
Do tej pory, gdzie Putin się nie obrócił, tam wyrastały przed nim USA czy Chiny. Od dobrych paru lat wchodzi mu w paradę Turcja, która coraz wyraźniej mówi o odbudowie wpływów państwa osmańskiego. Póki co Rosję i Turcję połączył nieformalny sojusz, dzięki któremu oba państwa, wspólnymi siłami, ograniczają zachodnie wpływy na Kaukazie i Bliskim Wschodzie. Ale ten strategiczny sojusz nie będzie trwał wiecznie i Rosja dobrze o tym wie. Moskwa liczy na to, że imperialne ambicje Ankary uda się powstrzymać cudzymi rękami. Turcja szuka dla siebie miejsca na Morzu Śródziemnym, gdzie na greckich wodach terytorialnych odkryła nowe złoża ropy i gazu. Konflikt wisi na włosku, a jest on tym groźniejszy, że dotyczy to członków tego samego paktu wojskowego – NATO. NATO stanęło w obliczu mediacji między Grecją a Turcją i nie jest w stanie sobie z tym dobrze poradzić. Turcja ma największą armię w Europie i jest kluczowa dla bezpieczeństwa całego Paktu. Jeśli Zachód zechce się opowiedzieć za jedną ze stron, może to doprowadzić do rozpadu Sojuszu. Ucierpi na tym Polska, która już stała się zakładnikiem pomiędzy walczącymi o zyski stronami. Wiosną, Turcja omal nie zablokowała nowej strategii NATO, która dotyczyła wzmocnienia bezpieczeństwa Polski i krajów bałtyckich. Ankara uzależniła podpisanie przez siebie tego dokumentu od poparcia przez Zachód jej działań na Bliskim Wschodzie. NATO walczy między sobą i póki zajęte jest własnymi problemami, Rosja nie musi obawiać się o własne interesy.
Wobec zachodzących procesów może niepokoić bierność USA. Waszyngton nie jest w stanie odpowiednio reagować na zmiany. Nie da się być jednocześnie wszędzie i reagować na taką samą skalę. Co silniejsi gracze na arenie międzynarodowej to wykorzystują. Przez ostatnie cztery lata Donald Trump próbował odwrócić ten negatywny trend, ale właśnie przegrał wybory prezydenckie. W Białym Domu prawdopodobnie zasiądzie wiekowy, schorowany Joe Biden i wątpliwe, czy będzie potrafił zmierzyć się z tymi wyzwaniami. Organizowanie się nowej administracji w Waszyngtonie zajmie około pół roku, a świat nie zamierza na to czekać. Póki co USA nie ma takich możliwości operacyjnych, żeby właściwie reagować. Stary prezydent odchodzi, a nowy jeszcze się nie zapoznał z zakresem obowiązków. Kto ma podejmować kluczowe dla bezpieczeństwa państwa decyzje, skoro hegemon siedzi na walizkach? Sytuacji nie pomaga też atmosfera wokół uczciwości i przejrzystości wyborów prezydenckich w USA. Kraj, który najgłośniej krzyczał o demokracji i chciał ją wprowadzać wszędzie, gdzie się da, sam ma z nią problem. Ci, których do tej pory pouczano, mogą teraz do woli podważać legalność wyboru nowego prezydenta USA.
„Obyś żył w ciekawych czasach” – brzmi chińska przestroga. Wydaje się, że jeszcze ciekawsze czasy dopiero przed nami. U progu XXI wieku uwierzyliśmy amerykańskiemu politologowi, Francisowi Fukuyamie, w jego „koniec historii”. Daliśmy sobie wmówić tezę, że wraz z upadkiem komunizmu i rozpadem ZSRR wszelkie procesy historyczne uległy zakończeniu. Hegemonia USA i liberalna demokracja miały być najdoskonalszymi z możliwych do urzeczywistnienia systemów politycznych. Ale tak się nie stało. Bo świat nie stoi w miejscu, a historia ma nam jeszcze wiele do pokazania. Mimo prób skupienia całej medialnej uwagi na pandemii, nie możemy nie zauważyć, że ten świat zmienia się na naszych oczach. Już to widzimy, ale nie do końca sobie uświadamiamy.
Co przyniesie nam następny rok, skoro ten wystarczająco mocno wpłynął na naszą rzeczywistość? U progu nowego 2021 roku możemy sobie życzyć, żeby ten następny pozwolił nam odnaleźć spokój i poczucie bezpieczeństwa.
Do siego roku!
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego
Skomentuj
Komentuj jako gość