Po blisko pięciuset dniach, w maju, skończył się kryzys polityczny w Izraelu. Podpisanie umowy koalicyjnej między premierem Benjaminem Netanjahu i liderem opozycji Benim Gancem umożliwiło wreszcie uformowanie się rządu. Od grudnia 2018 r. Izrael znajdował się w niejako w stanie zawieszenia, gdy żadne ugrupowanie nie było w stanie sprawować władzy samodzielnie lub znaleźć lojalnych koalicjantów. W tym okresie państwem kierował rząd tymczasowy i odbyły się trzy rundy przedterminowych wyborów parlamentarnych. Nowy gabinet Netanjahu jest efektem politycznego kompromisu między dwoma dotychczasowymi największymi rywalami – ma wysokie poparcie społeczne i wspólny cel. Tym celem zaś jest doprowadzenie sprawy palestyńskiej do końca. Palestyńskiego końca.
Nowy rząd chce przede wszystkim skupić się na oddalaniu zagrożenia ze strony Iranu oraz przygotowaniu aneksji terytorialnych na Zachodnim Brzegu. Netanjahu zapowiedział także przeciwdziałanie ewentualnemu dochodzeniu Międzynarodowego Trybunału Karnego w sprawie domniemanych zbrodni wojennych popełnianych na terenie Palestyny. Może przy tym liczyć na ogromną przychylność ze strony Donalda Trumpa, który – w przeciwieństwie do Baracka Obamy – mocno opowiada się po stronie Izraela. Epidemia koronawirusa na świecie tylko na chwilę wstrzymała działania dyplomatyczne dotyczące planu pokojowego na Bliskim Wschodzie. Izrael czeka, aż wygaśnie pandemia i na wynik wyborów prezydenckich w USA w listopadzie. Jeśli Trump je wygra, niewykluczone, że Netanjahu dostanie od niego zielone światło w sprawie rozwiązania problemu Palestyny. Plan „pokojowy” znany jest od stycznia, kiedy to Waszyngton przedstawił główne jego założenia.
Scenariusz zakłada przyjęcie rozwiązania dwóch państw, ale Izrael w tym wariancie bierze praktycznie wszystko. Istnienie Palestyny będzie zależało od widzimisię izraelskiego rządu. Palestyńczycy straciliby także swoją stolicę. Nie byłaby już nią Jerozolima, do której już przenoszą się wszystkie izraelskie agencje rządowe i ambasady obcych państw, ale przyległe do niej miejscowości po wschodniej stronie miasta. Palestyna stałaby się podmiotem o ograniczonej suwerenności, musiałaby zostać zdemilitaryzowana, a także oddać całą Dolinę Jordanu i wszystkie tereny, na których dawno zdążyły wyrosnąć osiedla żydowskie. W ramach rekompensaty miałaby uzyskać pustynne tereny przy granicy z Egiptem i dostałaby gwarancję, że przez co najmniej cztery lata powstawanie żydowskiego osadnictwa na palestyńskich terenach administrowanych przez Izrael zostałoby zamrożone. Waszyngton zadeklarował pakiet inwestycji dla nowego państwa o wartości 50 miliardów dolarów.
Ogłoszenie planu wzbudziło wściekłość w Palestynie. Palestyńczycy zerwali formalne kontakty dyplomatyczne z Izraelem, a sąsiednie Egipt i Jordania głośno zaprotestowały. Jordania nie zgodziła się na podmienienie sąsiada u swoich granic i zagroziła ewentualnym wszczęciem działań zbrojnych. Sunnicka Arabia Saudyjska poparła plan Trumpa, podczas gdy Syria, czy Irak wyraźnie go skrytykowały. Iran i Turcja również były dalekie od pochwał, a z ust ich polityków najczęściej można było słyszeć głosy o zdradzie i wariackich pomysłach. Unia Europejska wydaje się podzielona w swych ocenach – z jednej strony popiera wszelkie inicjatywy pokojowe na Bliskim Wschodzie, ale z drugiej – podnoszą się głosy krytyki, że Palestyna za wiele musi poświęcić w stosunku do Izraela, którego nic to nie kosztowało.
Warszawa w pierwszych chwilach „wyraziła zadowolenie” z przygotowanego scenariusza pokojowego, ale nie zrobiła nic poza tym. Nie zadeklarowała przeniesienia ambasady z Tel Avivu do Jerozolimy, co już zrobiły USA i kilka europejskich państw i wydaje się dość odporna na wszelkie sugestie ze strony izraelskiego rządu. Wydaje się, że Polsce bliżej jest do stanowiska Berlina, który – choć ostrożny w ocenie na poziomie rządowym – to głosem zaprzyjaźnionych mediów określił go jako cyniczny i siejący niezgodę w całym regionie. Wydaje się, że świat wciąż nie zapomniał o wojnie w Jugosławii i oderwaniu macierzystego Kosowa od Serbii. A już na pewno nie zapomniał o Krymie i działaniach Rosji z 2014 r. Wydarzenia na Ukrainie są wystarczającą przestrogą dla państw europejskich przed jednoznaczną akceptacją dla zmiany granic. Jeden czy drugi precedens może doprowadzić do tego, że w przyszłości ktoś może się danym przykładem posłużyć, żeby uzasadnić działania swoich wojsk.
Polska opinia publiczna zdaje się mało wiedzieć o charakterze bliskowschodniego konfliktu. Żeby zrozumieć oburzenie Palestyńczyków zapisami planu pokojowego, musielibyśmy – przynajmniej w teorii – przenieść tamte realia na nasze podwórko. Musielibyśmy sobie wyobrazić samych siebie w roli Palestyny, a Rosja grałaby rolę Izraela. Zamiast wzajemnych wyrzekań na siebie polityków z obydwu stron, mielibyśmy realny konflikt z rakietami w tle. Rosyjscy osadnicy napływaliby masowo na polskie ziemie, stawiając mury, druty kolczaste i karabiny maszynowe wokół swoich osiedli. Polski rząd mógłby protestować do woli na arenie międzynarodowej, ale świat stanąłby po stronie silniejszego. Aż pewnego dnia Donald Trump powiedziałby nam, że ma super plan na Polskę i jej konflikt z Rosją. Mielibyśmy oddać wszystkie ziemie, na których dotąd osiedlili się nielegalnie Rosjanie, a w pakiecie dorzucić im naszą stolicę. Rosjanie łaskawie pozwoliliby nam urządzić nową stolicę w Łomiankach i słuchać codziennie ryku silników rosyjskich myśliwców, które kontrolowałyby polską przestrzeń powietrzną. W zamian za to, Donald Trump mógłby – w ramach rekompensaty - pożyczyć nam parę miliardów dolarów, żebyśmy zbudowali sobie parę kasyn i hoteli, które mogłyby pomóc nam ściągnąć paru turystów więcej do marionetkowego państwa.
Nie ma się co dziwić, że Palestyna uznała, że ten plan jest dla niej nie do zaakceptowania. Netanjahu z kolei prze do jego jak najszybszej realizacji. Izraelska opinia publiczna mówiła początkowo, że izraelska aneksja miałaby się zacząć już w lipcu, ale niespodziewanie Waszyngton powiedział stop. Nie oznacza to zmiany zdania przez Trumpa, tylko raczej jest wynikiem obaw obecnej administracji w Waszyngtonie o natychmiastowo fiasko tego planu. Nowa wojna na Bliskim Wschodzie i krytyka płynąca ze wszystkich stron na świecie niosłaby ze sobą ogromne koszty wizerunkowe dla kampanii wyborczej prezydenta. Waszyngton zaczął nagle kluczyć i naciskać na dyplomatyczne rozmowy i polubowne załatwienie sprawy. Netanjahu usłyszał, że USA „musi pomyśleć” o wypracowaniu jak najlepszej metody załatwienia sprawy i żmudnego wytyczenia granic. W samej administracji Trumpa nie ma jednoznacznego konsensusu wobec charakteru podejmowanych działań, ale prezydent woli się nie spieszyć. Po wygranych wyborach Trump może, ale nie musi poprzeć aneksji. Netanjahu nie ma pewności, czy dotychczasowe poparcie USA nie było tylko wynikiem gry wyborczej Trumpa z wyborcami i sponsorami jego kampanii wyborczej. Izraelski premier wie jednak, że jeśli wybory wygrają Demokraci, wizja dołączenia palestyńskich ziem staje się mocno nierealna. Joe Biden mocno krytykował pomysł rozwiązania kwestii bliskowschodniej. Poza tym Netanjahu ma jeszcze w pamięci niechętną postawę Baracka Obamy, który z rezerwą podchodził do jednoznacznego poparcia jednej ze stron konfliktu.
Netanjahu jest cierpliwy i potrafi czekać. Nie zrezygnuje ze swoich zamierzeń, bo sprawy zaszły już zbyt daleko. Odpuszczenie Palestynie na zawsze złamałoby jego karierę polityczną. Premier mógłby spróbować przeczekać amerykańskiego prezydenta z ramienia Demokratów, ale nie ma pewności, jak długo USA pozostaną jeszcze na Bliskim Wschodzie. Chciałby wzmocnić pozycję swego kraju kosztem Palestyny zanim zniknie mu znad głowy amerykański parasol. Waszyngton coraz częściej spogląda na Daleki Wschód, gdzie wyrosły Chiny i kwestią czasu będzie, jak zdecyduje się pozostawić sojusznika na pastwę losu. Tak samo Waszyngton będzie musiał porzucić Europę, ale w przeciwieństwie do nas Netanjahu próbuje przygotować się na ten scenariusz. Wie, że arabscy sąsiedzi mu nie odpuszczą. Próbuje znaleźć innego silnego sojusznika. Chce skłonić do współpracy Rosję, ale niezależnie od tego, ile razy do roku pojawi się z wizytą na Kremlu, Rosja nie jest tak chętna do współpracy, jak mogłoby się wydawać. Putin z chęcią wykorzysta zabiegi izraelskiego premiera do własnych celów, ale jak dotąd Netanjahu niewiele udało się osiągnąć. Rosja nie zamierza przejmować na siebie roli USA w regionie, tym bardziej, że jednoznaczne opowiedzenie się za Izraelem, kosztowałoby ją dobre stosunki z państwami arabskimi.
Izrael nie ma czasu. Musi uporządkować swoje sprawy i zneutralizować przynajmniej jednego sąsiada. Bo bez pomocy USA w przyszłości będzie zdany jedynie na siebie. Do tej pory wszystkie wojny w regionie wygrywał, ale nie może przegrać nawet jednej, bo może to być jego koniec. Niewykluczone, że będzie chciał zagrać metodą faktów dokonanych. W przypadku wygranej Demokratów w Stanach premier Netanjahu może zaryzykować negatywne reakcje nowej administracji i podjąć jednostronne działania względem Zachodniego Brzegu. Będzie to wtedy ruch nieodwracalny, bo USA nie będą mogły nie poprzeć sojusznika, a po aneksji żydowskie osadnictwo może ulec jeszcze większemu nasileniu. Palestyna zaś ma związane ręce i może tylko czekać na tak lub nie hegemona.
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego
Skomentuj
Komentuj jako gość