Pojęcie „demokracja” ma charakter terminu obrotowego. Służąc jako etykieta zbiorów bardzo różnych zawartości, stanowi tyleż narzędzie manipulacji co przedmiot mitologizacji. Z jednej strony legalizuje więc uzurpacje ideologiczne, z drugiej podlega kanonizacji. Celem obu typów zabiegów jest zapewnienie immunitetu społecznego, etycznego i politycznego manipulantom sfery publicznej, współczesnym demagogom aspirującym już nie tylko do roli liderów, lecz przewodników duchowych. Sama tendencja jest sprzeczna z duchem demokratyzmu, w istocie – antydemokratyczna. Tradycyjne „przywództwo” było bowiem umiejętnością werbalizowania racji i emocji już istniejących, spersonalizowanym kierownictwem działań mających na celu realizację dążeń grup społecznych, zawodowych, narodowych, (itp.). Przewodnik duchowy natomiast (guru) organizuje ludzi wokół idei przez siebie wymyślonych; ważny jest on sam, bez niego bowiem grupa nie istnieje. Guru jest zarówno ideą, jak i drogą wdrożenia jej realizacji.
Przejawem głębokiego kryzysu – de facto zapaści – systemów demokratycznych jest powszechne odchodzenie od jednoznacznych dookreśleń ideowych, nawet w nazwach ugrupowań politycznych. Szyld partyjny ma być chwytliwy i jednocześnie możliwie mgławicowy (Wiosna, Nowoczesna, Platforma Obywatelska, Prawo i Sprawiedliwość). Taki stan rzeczy wynika z dobrze udokumentowanej osiągnięciami socjologii i psychologii prawdy, że ludzie idą za symbolem, a nie racjami merytorycznymi. Ten sam mechanizm, walnie wzmacniany kształtem współczesnej debaty publicznej (infotainment), sprawia, że partie polityczne tożsame są dzisiaj ze stojącymi na ich czele osobowościami (model ruchu wodzowskiego to nie tylko polska specjalność). Na paradoks zakrawa fakt, że taka struktura organizacji społeczeństw cofa nas do jakichś głęboko przedindustrialnych czasów.
Istotne jest, że powszechny automatyzm stosowania demokratycznego zaklęcia przysłania proces kształtowania się zupełnie nowej formacji ustrojowej, nie mającej wiele wspólnego z wcześniej znanymi ich typami. Maskowanie rzeczywistości za pomocą anachronicznej, nieadekwatnej terminologii nie będzie miało większego wpływu na nią samą (tak jak pastowanie prosiaka nie uczyni z niego dzika), wybitnie utrudnia jednak poprawne jej rozpoznanie oraz, co nie mniej niepokojące, sprzyja samouspokojeniu (demokracja, cokolwiek by nią nie nazwać, należy do terminów konotowanych jednoznacznie pozytywnie).
Po kilku próbach wykazania, że problem istnieje 1 nadszedł czas na prognozę, to jest uchwycenie konsekwencji zachodzących właśnie zmian. Te ostatnie wykazują bowiem tendencje, które - jak sądzę - opisać można chociażby w generaliach, wątkach wiodących. Istotne wydaje się tu zastrzeżenie rozsądne i aktualne dla każdej przepowiedni, czyli założenie, że nie ziści się żadna z możliwych katastrof diametralnie przecinając tym samym dostrzegalne trendy. Nie można jednak tracić z oczu opcji realizacji jednej z kiełkujących apokalips: od zapaści ekologicznej przez triumfalny pochód wojującego islamu aż po wybuch kolejnego maniakalnego spazmu firmowanego przez Святая Русь.
*
Podstawą proroctwa są dostrzegalne przejawy wykształcania się hiperpaństwa, struktury omnipotentnej, wszystkoidalnej i wszechobecnej na sposób zastrzeżony dotąd wyłącznie istocie Boga.
Obawa to nienowa. Futurystyczne wizje społeczeństw funkcjonujących na wzór przemyślnie skonstruowanych maszyn są stare jak ludzka myśl. Nie nowe są również ambicje aparatów państwowych, marzących o objęciu kontrolą i kompetencjami zarządczymi sfery interakcji społecznych, a w konsekwencji – również zawiadowania mózgiem każdego pojedynczego obywatela, do kształtowania człowieczej mentalności włącznie. Tym, co jest nowe, to zbieżność oczekiwań tzw. mas (wyborców, obywateli) wobec państwa, z tegoż państwa ambicjami. Jeszcze nigdy tak wielu nie oczekiwało od państwa tak wiele. I jeszcze nigdy żadne państwo nie posiadało takiej mnogości instrumentów dla spełnienia rozbudzonych oczekiwań. Linie trendów nieustannie się ku sobie zbliżają, a moment styku wydaje się być nieuchronny.
Nowoczesne instrumentarium technologiczne ewidentnie sprzyja budowaniu hiperpaństwa. Gwałtownie rozwijające się środki błyskawicznej wymiany i przetwarzania informacji zarówno umożliwiają, jak i wymuszają wznoszenie tej budowli. Postępująca centralizacja decyzyjności (pionowe systemy zarządzania) jest warunkiem skuteczności, kompatybilności oraz jednolitości działań prowadzonych przez aparat państwowy. Jednocześnie jej efektem jest nieustanny wzrost kompetencji centralnego ośrodka władzy kosztem ośrodków pośrednich, lokalnych. Już dzisiaj komputerowe systemy dziedzinowe scentralizowały w nadzwyczajnym stopniu szereg tradycyjnych sfer działania administracji państwowej (vide: rejestracja aut i kierowców, sprawy meldunkowe i obywatelskie, podatkowe i celne, ewidencji podmiotów gospodarczych, dowodów osobistych i cała gama innych). Oczywiście: typizacja, normalizacja, formalizacja działań charakteryzowały aparaty państwowe co najmniej od czasów nastania epoki nowożytnej, rzecz w tym, że obecny etap centralizacji jest de facto równoznaczny z automatyzacją, „urobotowieniem” owych tradycyjnych funkcji administracyjnych. Jeżeli dziś szereg stanowisk urzędniczych na szczeblu lokalnym sprowadza się do roli zaledwie „wklepywacza” treści poddawanych automatycznej weryfikacji w czasie rzeczywistym przez odległe, nigdy nie widziane centrum, to jutro urzeczywistni się projektowana ustawowo w RP już 15 lat temu (!) koncepcja e-administracji, odmiejscowienia urzędu. Na końcu tej drogi znajduje się szary, betonowy sześcian wypełniony pomrugującymi serwerami: oto cały „zarząd” państwa ulokowany w niewielkim pudełku, izolowany od świata i strzeżony niczym maszynownia na oceanicznym okręcie.
Pojęcie automatyzacji do niedawna kojarzone było nade wszystko z sferą produkcji przemysłowej. To tu uzyskano najbardziej spektakularne efekty zastępowania pracy ludzkiej pracą maszyn. Niemniej automatyzacja obecna jest jak najbardziej na wielu innych polach aktywności ludzkiej: np. sektor bankowy zostawił tu administrację państwową daleko w tyle, ale i dużo mniej zasobne branże wdrażają niewyobrażalne jeszcze wczoraj technologie: boty symulujące rozmowę z prawdziwym człowiekiem są tu tylko jednym z wielu możliwych przykładów.
Automatyzacja funkcji administracyjnych niesie za sobą szereg zalet. Mityczne odmiejscowienie urzędów to równy, szybki dostęp do niezbędnych procedur dla każdego obywatela, gdziekolwiek by on się nie znajdował. To także uwolnienie nas wszystkich od zmiennych nastrojów biurokratów i apriorystycznie ustalanych godzin urzędowania. Oto jest też wreszcie nadzieja na spełnienie odwiecznych marzeń o realnej redukcji stanu urzędniczego (byłby to pierwszy taki przypadek w dziejach powszechnych administracji). Optymiści twierdzą nadto, że uwolnione kadry – całe rzesze obeznanych z komputerem, świetnie zaprawionych w formalno- prawnych bojach pracowników – zasilą sektor prywatny, dodając mu szwungu i poloru kompetencji. Być może tak właśnie się stanie. Bardziej jednak prawdopodobne, że pojawi się nowy problem. Problem narastania mas ludzi zbędnych nie znajdujących swojego miejsca na rynku pracy.
Rzecz jasna, problem wcale nie jest nowy. Kłopoty z „nadmiarem” ludzi, ludzi bez zajęcia, mieli i starożytni Rzymianie, i XIX-wieczne demokracje. Zniknęły dzisiaj za to tradycyjne mechanizmy pomagające niwelować efekty demograficznej superaty: krwawe wojny, intensywne epidemie, śmiercionośne skutki niedożywienia i ogólnych niedoborów w zakresie medycyny oraz higieny. Sedno sprawy tkwi zresztą nie w samej ilości „ludzi zbędnych”, lecz raczej w obłędno-paternalistycznej formule zdejmującej z dorosłych ludzi brzemię odpowiedzialności za siebie samych. W wyniku procesów socjo-politycznych, uruchomionych jeszcze w XIX wieku, twórczo rozwiniętych w wieku XX, niewyobrażalne stało się, aby aparat państwowy pozostawiał po prostu samych sobie owych „ludzi zbędnych” (oraz ludzi w ogóle).
Wspomaganie tych, którzy z różnych powodów nie potrafią, bądź nie chcą potrafić pomóc sami sobie, najpierw było ambicją państwa, potem jego obowiązkiem, na końcu zaś stało się działaniem rutynowym, czyli uważanym za normalne. Świadczenie kosztownych usług leczniczych nawet tym, którzy nie mają grosza przy duszy; wypłacanie quasi – pensji, nawet tym, którzy nigdy nie pracowali; opłacanie edukacji milionowym rzeszom, nawet kiedy jasne jest, że nigdy nie zwrócą choćby ułamka kosztów; utrzymywanie pokoleń rencistów i emerytów, nawet wtedy, kiedy nigdy nie dołożyli się do ubezpieczeniowej sakwy, to jedynie kilka pozycji na znacznie dłuższej liście. Welferstate jest pojęciem mylącym, w istocie bowiem zawsze chodziło o Safetystate.
W sensie politycznym fundamentem procederu był strach przed rewolucją. Jednak taktyka niwelowania „różnic klasowych” poprzez transfery socjalne wydaje się dożywać swoich dni. Szykuje się tu generalna zmiana jakościowa: jesteśmy świadkami już nie narodzin nowych koncepcji, lecz pierwszych prób wprowadzania ich w życie.
Owe jaskółki nowego – emerytura obywatelska (społeczna), pensja obywatelska (społeczna) – nie są kolejną od- mianą tradycyjnych usług socjalnych. Są testem wstępnym, wersją demo państwa, w którym każdy obywatel będzie miał zapewniony byt, odpowiedni poziom życia - od poczęcia aż do śmierci – niezależnie od poczynionych przez niego samego starań, włożonej pracy, życiowej zapobiegliwości, przydanego łutu szczęścia, codziennej zapobiegliwości. To już nie „socjal”, uprawnienia opisane prawnie, o które trzeba się postarać, udowodnić urzędowi swoje racje. Mowa o stałej, równej, regularnej państwowej donacji pobieranej z samego gołego faktu bycia obywatelem, tak jak teraz zapewnioną mamy ochronę życia, prawa do głosowania i cały katalog różnorodnych innych uprawnień. Państwo zobaczy się tu w roli nadojca, a jego obywatele w roli przychówku – krnąbrnego czy grzecznego, ładnego czy brzydkiego, pracowitego czy leniwego – pozostającego stałym kosztem rodziców, czy jedni (lub drudzy) tego chcą, czy nie.
Mechanizm nowej ekonomii państwowej urealnić ma właśnie automatyzacja (robotyzacja) pracy (zarówno wytwórczości, jak i usług). Urealnić oraz wymusić - przecież zysk (dochód) będzie dziełem maszyn, które go nijak nie potrzebują. Z drugiej strony pozostaną rzesze obywateli pozbawionych przez owe maszyny pracy, a tym samym dochodu. Pogodzić obydwa elementy może wyłącznie państwo i to wyłącznie państwo – moloch. To ono odpowiedzialne będzie za kumulowanie dochodu wytworzonego przez cyberrobotników, cyberinżynierów i cyberurzędników, a następnie transferowanie owego cyberdochodu do swoich, nieposiadających zajęcia obywateli – podopiecznych.
Automatyzacja obejmuje jednak nie tylko sferę produkcyjno-usługową (źródło dochodu) ale również dziedzinę zarządzania (bez tego zresztą niemożliwe byłoby państwo funkcjonujące w opisanej roli). Dostarcza ona – automatyzacja, już dziś aparatowi administracyjnemu nadzwyczajnych wprost instrumentów kontroli i kształtowania społeczeństw. Tylko bladym zarysem kryjących się tu możliwości jest wspomnienie o poważnych przymiarkach do rezygnacji z tradycyjnego pieniądza (Skandynawia), co nie bez kozery zbiega się w czasie z testowaniem i wdrożeniami systemów rejestracji zachowań obywatelskich. Jeżeli w Polsce drażnić nas może wszechwiedzący CEPiK, to cóż powiedzieć mają mieszkańcy Szwecji, gdzie każdy zakup alkoholu jest rejestrowany i archiwizowany wraz z danymi osobowymi nabywcy. Jeszcze dalej posunęli się Chińczycy testujący system punktowania zachowań obywateli, tym skuteczniejszy, że pożeniony z wszechobecną aplikacją identyfikacji twarzy.
Nie sposób objąć wszystkich możliwości jakie otwiera przed scentralizowanym aparatem państwowym epoka skondensowanego przetwarzania danych. Może np. już czas skończyć ocenianie polityków przez klasyczny paradygmat podnoszenia/obniżania podatków, skoro przyszłością jest absolutna kumulacja środków w jednorodnym centrum zarządczym. Byłaby to logiczna puenta linii podatkowej, wiodącej od dziesięciny i 2 groszy z chłopskiego łana po zabór 3/4 zarobku, czyli czasów obecnych. Już niedługo ten etap dziejów, kiedy jakiekolwiek pieniądze zostawiano nam do wolnej dyspozycji, uznamy za epokę niebywałej wolności. Lub - jeśli tylko stadko przestanie się wreszcie rozpraszać - to co jest aktualne dziś, nazwiemy wówczas niechlubnymi dziejami indywidualistycznego rozpasania.
Mariusz T. Korejwo
Dr historii, pracownik Archiwum Państwowego w Olsztynie
1. Patrz m. in.: O skuteczności władzy, czyli demokracja na zakręcie, „Debata”, marzec 2017 r.; Oligarchia, gawiedziowładztwo. Konfuzje demokracji stosowanej, „Debata”, czerwiec 2017 r.;
Duopol władzy i jego konsekwencje. Orwell o III RP, „Debata”, sierpień 2018;
Bezradnik demokraty. Res publica jako utopia, „Debata”, styczeń 2019.
Skomentuj
Komentuj jako gość