Kiedy w 2015 r. turecka obrona lotnicza zestrzeliła rosyjskiego Su-24 w jego drodze na misję w Syrii, świat wstrzymał oddech w oczekiwaniu na nieuniknioną wojnę. Ankara nie musiała tego robić, ale chciała pokazać wszystkim, że po prostu może. Zamiast jednak sięgnąć po wielkie armie, Władimir Putin i Recep Tayyip Erdogan sięgnęli po telefon. Dziś trudno uwierzyć, że w 2019 r. Rosję i Turcję łączy nieformalny sojusz, oba państwa planują wspólne projekty biznesowe i przeprowadzają wspólne ćwiczenia wojskowe. Jeden z kluczowych członków NATO postawił na rosyjską technologię wojskową i przyprawił o ból głowy resztę członków Paktu.
Moskwa triumfuje, bo jeśli nawet jej porozumienie z Ankarą długo nie potrwa, to jednak skutecznie udało jej się wbić klin w jedność Paktu Północnoatlantyckiego. Turcja nie dała się przekonać, że NATO jest jej całkowicie niepotrzebne i prawdopodobnie długo jeszcze się to nie uda, ale pierwszy wyłom został zrobiony. Lipcowym zakupem rosyjskich rakiet S-400 Turcja postawiła pod znakiem zapytania architekturę bezpieczeństwa w regionie.
Turcja wstąpiła do NATO w 1952 r., kierując się słusznymi obawami o własne bezpieczeństwo. ZSRR królowało wtedy niepodzielnie w Europie, Azji i na Bliskim Wschodzie. Sowieckie wojska stacjonowały u wszystkich tureckich granic, a ponadto Moskwa miała ogromny wpływ na politykę nieprzyjaznego Ankarze Iranu. Nawet na Morzu Czarnym Turcja nie mogła być pewna swego, bo Rosjanie zamienili je niemalże w swoje morze wewnętrzne. Ankara kontrolowała jedyne ujście Morza Czarnego na Morze Śródziemne, czyli cieśniny Bosfor i Dardanele i bez proszenia się o turecką zgodę Rosjanie praktycznie nie mieli jak wydostać się na otwarte morze. Zażądali wówczas przesunięcia granic i ustanowienia radzieckiego garnizonu kontrolującego Dardanele. Dla Turcji oznaczało to odepchnięcie od szlaków handlowych. W obawie przed całkowitą marginalizacją, Turcja zwróciła się w kierunku USA weszła w struktury NATO.
Przez długi czas tureckie członkostwo w NATO dawało obu stronom korzyści. Strategiczne położenie Turcji na granicy Europy z Azją sprawia, że stanowi naturalną barierę między Europą a Bliskim Wschodem, a od południa zaporę dla Zachodu przed Rosją. W przypadku ewentualnego konfliktu Rosja musiałaby mieć na uwadze dwa fronty i rozproszyć swoje siły. Rozłożenie ciężaru wojskowego pomiędzy Turcję a Zachód, zmuszało Moskwę do rezygnacji z rozwiązań siłowych i ucieczki w dyplomację.
Ale Turcja przestała się bać. Geopolityczne realia są takie, że po upadku Związku Radzieckiego zniknęła większość zagrożeń, które trzymały ją w NATO. Rosja osłabła na tyle, że nie jest w stanie już realnie Turcji zagrozić. Poza tym jej uwaga skupia się teraz na zabezpieczaniu sobie tyłów w Europie Środkowo-Wschodniej i na Dalekim Wschodzie. Moskwa nie potrzebuje otwierać coraz to kolejnych frontów, dlatego gra na porozumienie z Erdoganem. Iran i jego nuklearne ambicje mogłyby stanowić dla Turcji przeszkodę, gdyby nie amerykańskie i europejskie sankcje, które trzymają Teheran w szachu. Niegdyś, znajdująca się w sowieckiej strefie wpływów granicząca z Turcją Bułgaria, teraz jest słaba i rozbrojona. Toczona konfliktami Gruzja nie stanowi realnego zagrożenia, Armenia toczy spory z Azerbejdżanem, a Syria i Irak pogrążone są w wyniszczających wojnach domowych. Izrael nie ma takiej siły, żeby poważnie się przeciwstawić Ankarze. To Turcja rozdaje teraz karty na Bliskim Wschodzie i to z Turcją trzeba rozmawiać, jeśli chce się cokolwiek ugrać w regionie. Putin o tym wie, dlatego chcąc zabezpieczyć swoje interesy, sięgnął po telefon, a nie po guzik atomowy. Wiedzą to również USA i Europa. Turcja obecnie jest regionalną potęgą militarną, której położenie geograficzne, siła militarna i potencjał gospodarczy pozwalają wszystkim dyktować warunki. Erdogan trzyma też klucze do bram Europy – wystarczy jedno przyzwolenie, a na kontynent ruszą masy uchodźców z Bliskiego Wschodu. To dlatego niemiecka polityka jest tak zachowawcza wobec Turcji i dlatego Erdoganowi wolno więcej. Turcja może sobie swobodnie prowadzić negocjacje zarówno z Waszyngtonem, jak i z Moskwą. Bez względu na to, czy łączy ją z kimś sojusz, czy nie.
Ochłodzenie na linii Ankara – Waszyngton nastąpiło w 2016 r. po nieudanym obaleniu Erdogana. Erdogan oskarżył o zorganizowanie puczu Waszyngton. Ankarze nie podoba się również, że USA wspiera Kurdów w ich dążeniach do stworzenia niepodległego państwa. Kurdowie pomogli USA w ich walce z ISIS, ale nie zrobili tego przecież za darmo. Turcja uznała, że godzi to w podstawy jej integralności państwowej i Kurdystanowi mówi stanowcze nie. To zbliża ją do Syrii, Iraku i Iranu, na terenach których zamieszkuje liczna mniejszość kurdyjska. To z tymi państwami łączą Turcję wspólne interesy i to sprawia, że Turcja oddala się od Zachodu. Turcja nie ma dobrych relacji z Izraelem, najbliższym sojusznikiem USA w tym regionie. Izrael wspiera dążenia Kurdów, a Ankara odpłaca mu się pięknym za nadobne, popierając i dozbrajając Palestyńczyków. Dodatkowo kością niezgody w NATO są grecko-tureckie spory o Cypr. Póki oba państwa są w NATO, ich konflikt terytorialny jest czasowo wygaszony. Ale Europa wie, że spór odżyje natychmiast, gdy siła gwarancji NATO przestanie działać. Napięcie w regionie już wzrasta, zwłaszcza, że Turcja rozpoczęła u wybrzeży Cypru odwierty w poszukiwaniu ropy i gazu, nie przejmując się protestami.
Turcja wie, że w sojuszu z Zachodem zawsze będzie „ta gorsza” i trzymana na uboczu. Wiecznie trzymana w przedsionku Unii Europejskiej i wciąż mamiona obietnicami, na których chyba przestało jej zależeć. Tylko na Bliskim Wschodzie może odgrywać pierwsze skrzypce. I to właśnie robi. Bo Zachód przespał ten czas, w którym Turcja uznała, że da sobie doskonale radę i Europa jest jej już niepotrzebna. Porozumienie z Moskwą nadaje Turcji status równorzędnego partnera, ale wiadomo, że ten egzotyczny sojusz nie przetrwa na dłuższą metę. Turcja nie pali się do wychodzenia z NATO, bo chwilowo to dla niej wygodne. Opuszczenia struktur sojuszu wyrzucałoby ją poza nawias bezpieczeństwa i zmuszałoby do poszukiwania nowych rozwiązań. Żadna nowa struktura nie jest w stanie zastąpić Turcji NATO. Turcja może teraz grać swobodnie wszystkim na nosie i nie być zmuszona do określenia się po konkretnej stronie. Wyjdzie dopiero wtedy, gdy USA postawią sprawę Kurdów na ostrzu noża i będzie musiała walczyć o swoje interesy.
Na razie się na to nie zanosi. USA i Europa straciły jednak zaufanie do Ankary. Widać, że Turcja gra pod siebie i – nie paląc za sobą wszystkich mostów – ustawia się pod przyszłe polityczne rozgrywki. Niepewność co do Turcji, to potencjalnie wielki problem w kontekście ewentualnej przyszłej konfrontacji z Rosją. Nawet jeśli wtedy Turcja nie zdecyduje się poprzeć żadnej ze stron i wybierze neutralność, Europa traci drugą armię w NATO. Brak tureckiej flanki automatycznie wypycha Polskę na środek. To my bierzemy wtedy na siebie ciężar obrony państw Sojuszu. Moskwa – zabezpieczona od południa – może się wtedy spokojnie skupić na Europie Środkowo – Wschodniej i nietrudno przewidzieć wynik konfrontacji. Erdogan wychodzi z założenia, że USA kiedyś mogą przegrać konfrontację z Rosją i Chinami, a wtedy NATO straci rację bytu i trzeba będzie układać się z każdym z osobna. Lepiej zabezpieczyć swoje interesy teraz, niż martwić się o to wtedy, gdy już będzie za późno.
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego
Skomentuj
Komentuj jako gość