1 czerwca 2019 r. Stany Zjednoczone tupnęły na Chiny nogą i uderzyły 25-procentowymi cłami na towary Państwa Środka. Chiny nie pozostały dłużne i jeszcze tego samego dnia część importowanych z USA towarów objęła podwyżka ceł w ramach polityki odwetu. Rozpoczęła się wojna celna. W dobie globalizacji i powojennego ładu świat zdążył o takich praktykach dawno zapomnieć, ale Chiny nie wahały się podjąć rzuconej rękawicy. Polskie media, pochłonięte wojenkami wewnętrznej polityki, nad kłótnią mocarstw nawet nie raczyły się pochylić. Tymczasem świat ruszył mocno do przodu, a Polska – czy tego chce, czy nie – prędzej, czy później znów znajdzie się w oku cyklonu.
Wojna celna USA i Chin to pokłosie rosnącego deficytu handlowego Stanów Zjednoczonych z Chinami. I trochę na własne życzenie Zachodu. W pojałtańskim porządku Stanom Zjednoczonym udało się zbudować globalny system powiązań. Marynarka wojenna USA zaznaczyła obecność na wszystkich wodach świata, gwarantując wolny przepływ towarów i usług. Dzięki temu, że każdy mógł handlować z każdym, USA udało się stworzyć globalny ład, na którym Amerykanie zarabiali krocie, ale także udało się przekonać dosłownie wszystkich, by się temu podporządkowali. Nawet drugi, ówczesny hegemon, jakim do 1989 r. był jeszcze ZSRR, zdawał się akceptować ustalony ład i równie chętnie z niego korzystać. Zachodnie firmy, w poszukiwaniu zysków i jak największego cięcia kosztów, masowo przenosiły produkcję do Azji, gdzie miały nieograniczony dostęp do taniej siły roboczej. Właśnie tak urosły Chiny, które krok po kroku, po rosły w siłę, wykupowały obligacje USA, kradły zachodnie know-how i dostosowywały do własnych potrzeb. Jeszcze do niedawna Chiny istniały w świadomości opinii publicznej tylko w kontekście polityki „jednego dziecka”, a wyrażenie „made in China” stało się synonimem najgorszego i najtańszego badziewia. Potem usłyszeliśmy o super szybkich pociągach, inwestycjach w Afryce i Tamie Trzech Przełomów na rzece Jangcy. W 2013 r. prezydentem Chin został Xi Jinping, a świat dowiedział się o planach budowy Nowego Jedwabnego Szlaku. W 2015 r. świat przetarł z niedowierzaniem oczy, gdy okazało się, że Chiny dogoniły amerykańską gospodarkę. Licząc według siły nabywczej pieniądza Chiny dziś już USA przegoniły, a ich przewaga ciągle rośnie.
USA wpadły w panikę. Wielu pocieszało się tym, że Chinom do przegonienia całego świata zachodniego jeszcze sporo brakuje. Problem w tym, że Chiny są całością, a Zachód jest podzielony i jako taki nie ma już szans na odwrócenie tych procesów. Donald Trump pierwszy zaczął naciskać na amerykańskie firmy, żeby przenosiły produkcję z powrotem do USA. Jego administracja w szalonym pośpiechu próbuje nadrobić to, co przespała administracja Baracka Obamy. Stworzyło to wrażenie chaosu i świat zaczął się uważnie przyglądać rozwojowi sytuacji. Jednak za wcześnie jest, by mówić o tym, że USA „się kończą”, a ich miejsce zajmują Chiny. Chiny nie będą gotowe na rolę globalnego hegemona jeszcze przez wiele lat, tym bardziej, że na razie do tego miana nie aspirują. Potrzebują spokoju, bo tylko spokój może im zagwarantować systematyczny wzrost gospodarki. Do tej pory dobrze im wychodziło granie na czas. Rosja – z uwagi na rosnącą potęgę Chin – tego czasu ma mniej, ale wciąż ma ten komfort, że nie musi podejmować radykalnych kroków. USA tego czasu już dawno nie mają.
Chinom udało się doprowadzić do sytuacji, w której amerykański rynek otworzył się całkowicie na ich towary, ale już Amerykanom ciężej było wbić się w Państwie Środka. Amerykański deficyt w handlu z Chinami skoczył do niebywałego poziomu 419 miliardów dolarów. Chińskie inwestycje zagraniczne wszędzie na świecie przypominały raczej próby przejmowania strategicznych, nowoczesnych technologii, a nie normalny, nastawiony na zysk biznes. Zachód sam sobie obecne Chiny „wyhodował” i nie potrafił gospodarczo im stawić czoła. Prędzej, czy później musiało dojść do konfrontacji i Donald Trump podjął decyzję, że lepiej będzie, jeśli nastąpi to teraz, póki USA mają jeszcze coś do powiedzenia. Naciski handlowe będą trwały do tego czasu, aż Pekin – dla świętego spokoju – może się zgodzić na zawarcie porozumienia handlowego z Waszyngtonem. Tym bardziej, że długotrwała wojna handlowa na wyniszczenie może Chinom tylko bardzo zaszkodzić. Obie potęgi dobrze wiedzą, że porozumienia nie będą trwałe, a obopólne relacje handlowe będą przerywane poszczególnymi starciami.
USA zależy na tym, żeby utrzymać status hegemona jak najdłużej. Wiedzą również, że nie mogą zostawić Chinom inicjatywy, bo ci zrobią wszystko, żeby wypchnąć amerykańskie wpływy z Azji i Europy. Amerykanie wiedzą też, że nie mogą uwikłać się w gorącą wojnę, bo ta jest ryzykowna. Swoją pozycję po I i II wojnie światowej Waszyngton zawdzięczał temu, że do konfliktu przystępował zawsze ostatni, gdy strony konfliktu zdążyły się mocno wykrwawić. Bezpośrednie starcie obydwu mocarstw może osłabić je na tyle, że obie strony stracą swą przewagę nad resztą świata i w efekcie utracą dotychczasowe pozycje. Wobec takiego scenariusza na Kremlu strzeliłyby korki od szampana. Rosja mogłaby wreszcie swobodnie odetchnąć i – korzystając z okazji – zacząć budować z Berlinem euroazjatycki blok, który objąłby dominację nad kontynentem.
Bezpośredniej wielkiej wojny na razie Waszyngton nie chce. Miałby przeciwko sobie Pekin i Moskwę, a nie stać go na taki konflikt. Dyplomacja amerykańska będzie próbowała skłócić obu sojuszników i zwrócić ich przeciwko sobie. Póki co Moskwa jest oporna, bo Putin nie ma skłonności samobójczych i nie ma ochoty nadstawiać własnego karku dla nie swojej wojny. Waszyngton mógłby dla „odwrócenia” Moskwy zagrać kartą Europy Środkowej, ale Putin dobrze wie, że łaska Waszyngtonu nie trwałaby długo. Moskwa szybko by odczuła bezpośrednie koszty starcia na swojej skórze i zdaje sobie sprawę, że prędzej, czy później Waszyngton przyjdzie i po nią. Woli na razie budować oś z Paryżem i Berlinem, bo samotne stawianie czoła USA i wpychanie na siłę w strategiczny sojusz z Chinami może sprawić, że Moskwa skończy jako chiński dodatek do energetyki. Chinom do starcia się nie spieszy, bo Stany Zjednoczone nie są dla nich bezpośrednim zagrożeniem. Próby handlowej dominacji to, co innego niż geopolityczne „być, czy nie być”. Pekinowi póki co wystarczy samo wyparcie amerykańskiej strefy wpływów z Azji i zabezpieczenie swobodnej komunikacji z Europą. Nawet jeśli Waszyngton zechce skusić Chiny, oddając im Tajwan, wątpliwe, żeby Państwo Środka chciało się bić z Roją, posiadającą przecież arsenał jądrowy. Za plecami ma też prężnie rozwijające się Indie, które by chętnie zajęły jego miejsce. Póki co Chiny są za słabe politycznie, by móc iść na wojnę ze światem lub przekonywać go do swoich racji. To by szybko oznaczało sankcje, jeszcze większe cła i blokadę morską, co – w obliczu tego, że Jedwabny Szlak jeszcze nie powstał – byłoby dla Pekinu zabójcze. Chińska gospodarka zaliczyłaby upadek z dużej wysokości.
Waszyngton nie przestanie dążyć do konfrontacji, która na nowo określi jego dominację. Jest jedynym, dla którego upływający czas działa na niekorzyść. W obliczu niechęci Pekinu i Moskwy do ewentualnej wzajemnej konfrontacji, USA stawiają na gospodarcze rozstrzygnięcie. Jeśli Chiny dla świętego spokoju się ugną, Waszyngton będzie mógł odtrąbić chwilowy sukces. To oczywiście nie sprawi, że problem zniknie, bo Pekin tylko kupi sobie więcej czasu. Chiny mogą iść na kompromis, jeśli pozwoli im to dalej budować strefę wpływów.
Na razie Azja i Europa spokojnie się temu przyglądają. Dobrze widzą, że chińskie inwestycje w Afryce wyrwały kontynent z marazmu. Nie spieszą się z określeniem sojuszy, bo na to jest za wcześnie. Niemcom za ciasno pod skrzydłami Wielkiego Brata. Wpięcie się w gospodarczy system Nowego Jedwabnego Szlaku oznacza niezależność od USA, wielkie pieniądze i jeszcze większą dominację w Europie. Do tej pory chęć udziału w chińskim projekcie potwierdziło około siedemdziesięciu państw znajdujących się na drodze Szlaku – wszystkie razem stanowią 60 % światowej populacji. Nie da się zauważyć, że inicjatywa z miejsca doprowadzi do zmiany współczesnego gospodarczego porządku międzynarodowego. Do tej pory mocarstwa rosły w siłę dzięki potencjałowi morskich szlaków handlowych, natomiast te, które nie miały dostępu do morza, były pozbawione możliwości rozwoju. Największą słabością Federacji Rosyjskiej, jak i jej bliskich, azjatyckich sąsiadów są niezmierzone połacie słabo ze sobą skomunikowanego lądu. Wielki projekt Chin obejmie bezkresne azjatyckie przestrzenie siecią dróg i kolei, co może pierwszy raz w historii wreszcie dźwignąć tamtejsze gospodarki. Europa i Azja pokryje się nowymi szlakami komunikacyjnymi, co stworzy możliwości, by towary z dowolnego miejsca mogły dotrzeć drogą lądową i morską na inny kontynent w ciągu kilku, kilkunastu dni. Nowy sposób nie zastąpi całkowicie drogi morskiej, która jest najtańsza, ale zepnie Afrykę, Azję i Europę w jeden gospodarczy organizm. Amerykańska dominacja na morzu stanie się nic nie warta i nikomu niepotrzebna, dlatego plany Państwa Środka tak spędzają Amerykanom sen z powiek. USA mają nadzieję, że jest to na tyle długoterminowy, wymagający i angażujący tyle podmiotów politycznych projekt, że uda się go zablokować.
Prędzej, czy później Nowy Jedwabny Szlak wkroczy do Polski. Nasz kraj znajduje się w samym środku chińskich inwestycji, a tym samym może stać się dla Chin bramą dla Europy. Tutaj towary przekraczałyby granicę celną między UE, a Euroazjatycką Unią Gospodarczą i byłyby rozprowadzane do innych państw europejskich. Dzięki chińskim inwestycjom oraz środkom z Azjatyckiego Banku Inwestycji Infrastrukturalnych mamy szansę na rozwój infrastruktury. Rozwój i wzrost naszego znaczenia w regionie to dobry ruch. Gdyby nie to, że w każdej beczce miodu musi się znaleźć łyżka dziegciu – nasza gospodarka nie jest konkurencyjna. Import chińskich towarów skutecznie rywalizowałby z polskimi produktami, których i tak jest niewiele. Nie mamy zbyt wiele Chinom do zaoferowania, by skutecznie równoważyło to wielkość wymiany handlowej. Co z tego, że pociągi z Chin przyjeżdżałyby pełne, gdyby w odwrotną stronę miały jechać puste.
Kto sprawuje kontrolę nad Europą Środkową, rządzi Europą. Jeśli wpływy chińskie wypchną amerykańskie interesy, Polska i Europa zostaną same. Europa sobie poradzi - oś Paryż-Berlin-Moskwa-Pekin podzieli między siebie euroazjatycki kawałek tortu. Polska będzie musiała znaleźć miejsce w nowej strefie wpływów – jak zwykle między Niemcami a Rosją, tym razem bez silnego partnera, który by hamował apetyty Berlina. W jaki sposób będziemy potrafili się urządzić – zależy tylko od nas samych. Już dziś trzeba wzmacniać gospodarkę, żeby móc się utrzymać na obcych rynkach. Wypada również umacniać wojskowy potencjał na tyle, żeby nie bać się zdominowania przez silniejszych. Warto pamiętać, że Polska zawdzięcza niepodległość dominacji Stanów Zjednoczonych. Niemcom kompletnie na tym nie zależy, Rosja nie będzie próbowała przyjaźnić się z nami na siłę, a Chiny nie będą tracić czasu i energii. Pekin ma plan sprzedania jak największej ilości swoich towarów – podpisze umowę na zrealizowanie kolejnego odcinka Nowego Jedwabnego Szlaku z kimkolwiek, kto będzie trzymał pieczę nad tym terenem. Chinom będzie to zupełnie obojętne, czy będziemy to my, Niemcy, czy Rosja.
Polska ma twardy orzech do zgryzienia. Nawet jeśli wzmocni się na tyle gospodarczo i militarnie, żeby bez wahania wpiąć się w nowy ład światowy i zacząć dzięki temu zarabiać, to ruch ten stoi w całkowitej sprzeczności z interesami naszego sojusznika. To Polska trzyma klucze do amerykańskiej obecności w Europie. Jeśli wpuścimy tu Chiny, USA na zawsze pożegna się z rolą hegemona. To Waszyngtonowi powinno najbardziej zależeć na tym, żeby nas pozyskać i żebyśmy wyciągnęli z tego maksimum korzyści. Problem w tym, że nie umiemy tego wykorzystać, a opieranie się tylko i wyłącznie na przyjaźni z USA pozbawiło nas elastyczności. Nie umiemy grać na wielu fortepianach, dlatego pozostaje nam na razie kibicować Donaldowi Trumpowi w jego starciach handlowych z Chinami. USA rysuje przed nami wizję Trójmorza, ale i w tej układance jest zbyt wiele niewiadomych. Państwa Europy Środkowo-Wschodniej nie zrezygnują z potencjalnych zysków, jakie może im dać Nowy Jedwabny Szlak. Polska inicjatywa ze wsparciem USA może okazać się mniej atrakcyjna finansowo, tym bardziej, że budujemy ją jako przeciwwagę dla Niemiec i Rosji i zmuszamy potencjalnych partnerów do określenia się po konkretnej stronie barykady. Nowy Jedwabny Szlak jest bardziej atrakcyjny, bo jest budowany ze wszystkimi dla wszystkich i – wyłączając USA – nie wyklucza nikogo. Prędzej czy później, będziemy musieli ocenić, na ile sojusz z Waszyngtonem jeszcze się opłaca.
Nowy Jedwabny Szlak to projekt rozpisany na lata. USA mogą próbować go powstrzymywać, grać przeciwko niemu i starać się jak najbardziej opóźniać. Jeśli celnie uderzą w chińską gospodarkę i nastąpi jej tąpnięcie, może im się udać pogrzebać tę inicjatywę. Jeśli im się nie uda, czeka nas zmierzch hegemona, chaos świata wielobiegunowego i przegrupowanie sojuszy. Na naszych oczach zmienia się porządek świata. Wątpliwe, żeby w dłuższej perspektywie Stanom Zjednoczonym udało się powstrzymać to, co nieuchronne. Jeśli Chiny nie osiągną swych celów dzisiaj, zrobią to jutro lub pojutrze. Gdyby udało się zbudować Nowy Jedwabny Szlak, będzie on dla Azji tym, czym dla Europy były niegdyś wielkie odkrycia geograficzne, z tą różnicą, że teraz pieniądze popłyną w odwrotną stronę.
Pekin w ciągu pięciu tysięcy lat swej cywilizacji widział już niejedno. Dla starych Chin brzęczenie zaledwie dwustuletniej muchy jest tylko drobnym uprzykrzeniem. Cierpliwie będą czekać.
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego
Skomentuj
Komentuj jako gość