Inny świat
- Szczegóły
- Opublikowano: niedziela, 03 kwiecień 2022 17:43
- Magdalena Piórek
Kiedy miesiąc temu napisałam tekst „Gdyby zabrakło Rosji”, spotkałam z się paroma krytycznymi opiniami, że poruszam temat, który nie ma racji bytu. Od 24 lutego 2022 r. znaleźliśmy w innej rzeczywistości. Nawet jeśli jest zbyt wcześnie, żeby kłaść Rosję do grobu, to nie da się nie zauważyć, iż wojna z Ukrainą „trochę” ją nadwyrężyła. Władimir Putin musiał iść na tę wojnę. Osiem lat wcześniej stracił polityczne wpływy nad Dnieprem. Kijów wyrwał się z ramion Moskwy i swoją przyszłość zaczął widzieć w zachodnich strukturach. Odebranie Krymu i tlący się konflikt w Donbasie i Ługańsku miały osłabić Ukrainę, a sprawiły, że bardziej się skonsolidowała i zaczęła budować własną tożsamość. Wzmocniła wojsko i zaczęła się reformować.
Dzięki współpracy z zachodem i budowie Baltic Pipe Kijów miał szansę uniezależnić się od rosyjskiego gazu i zniwelować skutki powstania Nord Stream II, który omijał jej terytorium. Teraz to Rosja miała stać się zależna od widzimisię Europy Środkowej, a nie odwrotnie. Moskwa nie chciała pogodzić się z mniejszymi wpływami do budżetu i uzależnianiem się od silniejszych Chin, które czają się tuż za jej plecami. Putin chciał odwlec w czasie wszelkie konsekwencje niekorzystnych dla Rosji geopolitycznych zmian, ale sprawił, że niespodziewanie musi się z nimi zmierzyć tu i teraz.
Dwadzieścia lat Moskwa karmiła nas wizją niepokonanej Federacji Rosyjskiej. Robiła to tak umiejętnie, że sama też w to uwierzyła. 24 lutego nikt nie dawał Ukrainie wielkich szans. Ukraiński ambasador w Berlinie miał się rozpłakać, usłyszawszy od niemieckiego rządu, że nie warto pomagać, bo Kijów i tak upadnie za parę godzin. Można się domyślać, że nawet jeśli Putin nie miał wyraźnej zgody UE lub Chin na agresję, to mógł liczyć przynajmniej na niechętną akceptację faktów dokonanych. Gdyby zajął Kijów w sposób zbliżony do krymskiego scenariusza i po weekendzie byłoby po wszystkim, nikomu by się nie chciało kruszyć z Moskwą kopii. Ale Ukraina zaskoczyła wszystkich. I po kluczowych parudziesięciu godzinach nie dało się dłużej udawać, że nic się stało.
Putin siłą postanowił zmienić ustalony porządek w Europie. Po 1945 r. zachód czuł się bezpieczny i robił wszystko, żeby hasło „nigdy więcej wojny” nie było tylko hasłem bez pokrycia. Europa Środkowo-Wschodnia sygnalizowała, że Moskwie status quo przestał wystarczać i zechce to zmienić. Na te ostrzeżenia Rosja odpowiadała oskarżeniami o rusofobię. Zamiast przeciwdziałać rozszerzaniu się rosyjskich wpływów, Europa zachodnia wolała chować głowę w piasek. Gdyby Kremlowi udało się spacyfikować władze w Kijowie i ustanowić własny porządek, rosyjskie wojska mogłyby stanąć na całej wschodniej granicy NATO. To wydłużyłoby linię polskiej obrony, zmusiłoby Warszawę do ciągłego oglądania się na większego sąsiada i przypieczętowało los państw bałtyckich. Zamiast się zająć swoimi sprawami w Azji, USA ugrzęzłoby w Europie Środkowo – Wschodniej, poświęcając masę sił, środków i czasu na zimną wojnę z Rosją, co osłabiłoby ich pozycję względem Chin.
Niemieckie władze są wściekłe na Ukrainę. Nie dało się nie zauważyć, że od początku sabotowały wszelkie próby wzmocnienia się obronnego Kijowa, a propozycja wysłania w ramach wojskowego wsparcia paru tysięcy hełmów zabrzmiała jak żart. W pierwszych dniach wojny Berlin kluczył jak mógł, żeby wykręcić się od konkretnej pomocy. Koniec końców Niemcy jednak zmuszone były zejść z przysłowiowego płotu, na którym siedziały okrakiem i zająć konkretne stanowisko. Ale nie zrobiły tego dlatego, bo ruszyło je sumienie, albo polski premier na nie głośno nakrzyczał. Berlin przestraszył się, że w kluczowych pierwszych dniach Polska podjęła dyplomatyczną inicjatywę. To Warszawa przejęła pałeczkę i razem z Wielką Brytanią i USA ruszyła w dyplomatyczną ofensywę. Niemcom dano do zrozumienia, że albo wreszcie się opowiedzą za Ukrainą i za sankcjami na Rosję, albo mogą się pożegnać z pozycją lidera w Europie.
Berlin wreszcie zareagował, ale Ukraina wciąż jest w grze, a Putin nie chce słuchać kanclerza i przerwać wojny. Obie strony okopały się na swoich stanowiskach, Berlin zaś traci na tym finansowo. Niemiecki kanclerz ponurym wzrokiem spogląda na puste rury Nord Stream II, który jeszcze niedawno wydawał się świetlanym projektem biznesowym, a już teraz przyniósł więcej strat niż zakładano. Niemcy boją się również, że jeśli Ukrainie uda się zmusić Rosję do odwrotu, to zapamięta Berlinowi te dni wahania i zwątpienia. Boją się, że Polska zechce wykorzystać geopolityczne okienko możliwości i spróbować przyciągnąć Ukrainę w strefę swoich wpływów na fali wdzięczności za wsparcie. Oba kraje będą na tyle silne, by stworzyć pewnego rodzaju przeciwwagę dla niemieckiej dominacji w Europie. Zawiedziona niemiecką postawą Ukraina może nie być już tak podatna na antypolskie hasła.
Niezależnie od tego, jak zakończy się wojna, może być to koniec budowania projektu geopolitycznego sięgającego od Lizbony po Władywostok. Po tak brutalnej wojnie, europejskiej opinii publicznej trudno będzie zaakceptować powrót do relacji z Moskwą na normalnych zasadach. Niezależnie od tego, jak bardzo Berlin i Paryż będą się starały odzyskać dawne wpływy i próbować przehandlować Ukrainę za parę lat spokoju od zakusów Władimira Putina. W krótkim czasie Putinowi udało się coś, co Polska próbowała zrobić przez dekady. Nie spodziewał się, że jego inwazja tak zjednoczy zachód. Berlin nie skrywa niezadowolenia, ale póki co z sankcji się nie wyłamał. Poza tym, skostniałe nieco ostatnimi czasy NATO nabrało wiatru w żagle i odzyskało inicjatywę. Niekończący się sznur dostaw broni dla Ukrainy to demonstracja siły Sojuszu. Sojusz się zjednoczył i nawet Turcja przestała boczyć się na zachód. Ankara przypomniała sobie o rosyjskim zagrożeniu. Nawet jeśli nie przyłączyła się do sankcji, to działa za plecami Rosji. Za jej sprawą Azerbejdżan znów grozi Armenii, tym samym zmuszając Moskwę, żeby część swojej uwagi przekierowała na azjatycki kierunek. Widząc, co się dzieje u ich granic, Szwecja i Finlandia zaczęły rozważać możliwość przystąpienia do NATO. Sojusz odpowiedział, że jeśli złożą wniosek, zostanie on rozpatrzony w ciągu dwudziestu czterech godzin. Kolejne państwa deklarują gotowość do podniesienia wydatków na obronność. Zachodnie firmy wycofują się po kolei z Rosji i zamykają swój rynek przed rosyjskimi produktami. Wskutek sankcji sto tysięcy Rosjan straciło pracę, a ostrożne szacunki mówią, że do końca roku liczba ta może sięgnąć nawet dziewięć milionów ludzi. Tysiące wyjeżdżają z kraju, w pogoni za uciekającymi firmami lub w obawie przed obowiązkową mobilizacją do wojska. Giełda w Moskwie boi się otworzyć. Rosyjskie samoloty straciły prawo latania na europejskich trasach, a mogą też stracić prawo do latania w ogóle. Zostały bowiem odcięte od rynków ubezpieczeń. Jeśli zaś wyczerpią się części zapasowe, flota lotnicza zostanie zmuszona wycofać niesprawne samoloty, bo nie będzie miała ich czym zastąpić.
Zachodnie sankcje nie pozostają bez wpływu na relacje Rosji z Azją. Oficjalnie Chiny poparły inwazję na Ukrainę, ale w miarę upływu czasu ich stanowisko nie było już tak jednoznaczne. Im bardziej Putin grzęźnie na Ukrainie, a jego armia się tam wykrwawia, tym słabsza staje się pozycja Rosji na arenie międzynarodowej. Z początku Chiny wydawały się akceptować rosyjską inicjatywę. Ale wojna trwa i zamarł handel. Szlaki, którymi Pekin dostarczał swoje towary na europejskie rynki, są zamknięte. Chiny muszą szukać alternatywnej trasy – dłuższej i droższej. Nic zatem dziwnego, że ich poparcie dla działań Putina zaczyna powoli topnieć. Poza tym, odcięta od europejskich rynków Rosja będzie chciała przecież ratować się za pomocą chińskiego ramienia. Chiny oczywiście pomogą, ale zrobią to na swoich warunkach i bezlitośnie wykorzystają moment rosyjskiej słabości. Jeśli Putin myślał o tym, że w najbliższej przyszłości uda mu się uczynić z Rosji jednego z głównych rozgrywających, to niewykluczone, że będzie musiał pożegnać się z tymi marzeniami. Przeciągająca się wojna na Ukrainie grozi, że Rosja w dłuższej perspektywie czasu popadnie w wasalną zależność od Chin. Rosyjscy kontrahenci w innych państwach Azji również nie mają powodów do radości. Ciążące na państwie sankcje i odcięcie od światowego systemu finansowego, zmuszają biznesowych partnerów Rosji do kombinowania, jak obejść niewygodną sytuację. Z dnia na dzień biznesy z Moskwą stały się bardzo problematyczne. Biznes nie lubi zawirowań i wiele planowanych transakcji zostało odłożonych w czasie, lub zrezygnowano z nich w ogóle. Niezadowolone są również kraje byłego ZSRR. Tadżykistan, Uzbekistan, czy Kirgistan dotychczas żyły w ścisłej symbiozie z Rosją. Sankcje uderzają także w ich interesy. Bo jeśli Moskwa stanie na krawędzi bankructwa, zabraknie jej także możliwości finansowego wsparcia dla jej sojuszników. Miliony obywateli tych państw emigrowało i szukało pracy u największego sąsiada. Jeśli Rosję dotknie kryzys, miliony bezrobotnych wrócą do siebie, pogarszając dodatkowo sytuację w republikach. Pokłosiem rosyjskiej operacji na Ukrainie już stały się decyzje poszczególnych rządów, które odmówiły wysłania swoich wojsk z pomocą. Putina szczególnie musiała zaboleć decyzja Kasyma Tokajewa, prezydenta Kazachstanu. Ledwie miesiąc wcześniej rosyjskie wojska pomogły utrzymać się Tokajewowi przy władzy. Ale Kazachstan nie chciał w ramach wdzięczności mieszać się do wojny.
Inwazja na Ukrainę przyspieszyła również dywersyfikację dostaw surowcowych. Zachodnia Europa nie może sobie pozwolić na odcięcie się od Rosji z dnia na dzień, bo nie ma czym zastąpić brakującej ropy i gazu. Natomiast może pomóc w podjęciu decyzji, z którymi do tej pory zwlekano. Europa może albo mocniej zainwestować w odnawialne źródła energii, albo sięgnąć po gaz LNG i ropę z innych kierunków świata. USA na dniach podpisały umowę z Wenezuelą o dostarczanie ropy do Europy i zdjęły z niej sankcje. Nagle reżim Maduro przestał być solą w demokratycznym oku, a Wenezuela – w obliczu spodziewanych zysków – przestała oglądać się na dotychczasowego sojusznika. Jeśli USA uda się podpisać również umowę z Iranem, będzie to koniec surowcowej dominacji Rosji na świecie. Teheran odżyje gospodarczo i znów będzie mógł skierować oczy na Izrael. Dlatego nie ma się co dziwić, że Izrael nagle się zaniepokoił. Izraelski premier, Naftali Bennet, zaczął szukać gorączkowo sojuszników na świecie. Bennet wie, że sukces Iranu na arenie międzynarodowej może oznaczać dla niego samego potężne kłopoty w przyszłości. Media obiegła informacja, że Bennet dzwonił do Wołodymyra Zełeńskiego i nakłaniał go, by ten się poddał. Niemcy też próbują negocjować, bo jeśli umowy z Iranem dojdą do skutku, a amerykański gaz z LNG na dobre rozgości się w Europie, zostaną z nikomu niepotrzebną rurą Nord Stream na dnie Bałtyku. Ewentualna przegrana Rosji, to również ich porażka.
Dla politycznej przyszłości Putina nie ma znaczenia, jakim wynikiem zakończy się ta wojna. Obserwujemy początek jego końca. Trwał przez dwadzieścia lat przy władzy jako symbol sukcesu Rosji na arenie międzynarodowej. Miał ją wzmacniać i odbudowywać wpływy dawnego ZSRR. A dokonał tego, że pogardzana przez niego i wyszydzana Ukraina, której publicznie odmawiał prawa do samostanowienia, właśnie zyskała swoją tożsamość. Na naszych oczach rodzi się nowa historia Ukrainy. Symbolem już nie jest tylko Stepan Bandera, którego pamięć wbijała klin między stosunki polsko-ukraińskie. To tysiące obrońców miast i wsi oraz sama osoba prezydenta Zełeńskiego, który nie uciekł, tylko został walczyć ze swoim narodem. Ukraina ma teraz swoją własną wojnę ojczyźnianą. Ideologia wojny ojczyźnianej przez lata spajała całą Federację Rosyjską. Kreml wie, jaka to potężna broń. Zamiast trochę poczekać i próbować odzyskać polityczne wpływy na Ukrainie, wyhodował sobie pod bokiem śmiertelnego wroga.
Nikt nie wie, dlaczego Putin nie zdecydował się zaczekać. Przecież miał wszystko. Perspektywę otwarcia Nord Stream II w najbliższym czasie, wpływy na zachodzie i sympatię największych polityków. Miał wizerunek jednego z najbardziej wpływowych polityków na świecie, a propaganda zbudowała mit niezwyciężonej rosyjskiej armii. Czy to wiek sprawił, że Putin uznał, iż nie ma czasu na długie, polityczne podchody? Czy też wojna na Ukrainie miała być ucieczką do przodu przed zmianami na szczytach rosyjskiej władzy? Czy Putin liczył, że udany, szybki blitzkrieg pomoże mu utrzymać dotychczasową pozycję? Publiczne upokorzenie Siergieja Naryszkina, szefa służby wywiadu, nie wzięło się znikąd. Na Kremlu trwa walka o wpływy i budowanie pozycji nowego następcy.
Zachód chce zarabiać na handlu z Rosją, ale Putin stoi im na drodze. Rosyjskie elity władzy wiedzą, że im dłużej trwa wojna, tym więcej Rosja traci na sankcjach. Rosjanom już nie da się wmówić, że „wyżywią się warzywami z własnego ogródka”. To, co działało w czasach, gdy ZSRR trwało za żelazną kurtyną, dawno straciło rację bytu. Federacja Rosyjska zdążyła stać się częścią globalnego świata finansjery, a jej obywatele jeżdżą po świecie i widzą, że można żyć inaczej. Część z nich da sobie zapewne wmówić, że „jak zwykle zachód się na nich uwziął”, ale na jak długo starczy im cierpliwości. Część oligarchów już zaczęła ostrożnie krytykować Putina i wojnę na Ukrainie. Z łagru dało się słyszeć głos słynnego opozycjonisty, Aleksieja Nawalnego. W udostępnionym w sieci filmie Nawalny nawoływał do obalenia dyktatora.
Zachód niecierpliwie czeka. Nikt nie będzie płakał za Władimirem Putinem. Jeśli teraz odejdzie, jego następcę Europa powita z szeroko otwartymi ramionami. Co za różnica, jak zdobędzie władzę. Byle zachował pozory demokracji. Wystarczy też, że obieca, że będą mogli z nim handlować i zakończy wojnę na Ukrainie. Sprzedadzą Ukrainę i Europę Środkowo-Wschodnią za garść przysłowiowych srebrników. Bo kasa musi się zgadzać.
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego