Debata marzec2023 okl

logo flaga polukr

 

 

 

Prosimy Czytelników i Przyjaciół o wpłaty na wydawanie miesięcznika „Debata” i portalu debata.olsztyn.pl. Od Państwa ofiarności zależy dalsze istnienie wolnego słowa na Warmii. Nr konta bankowego Fundacji „Debata”: 26249000050000450013547512. KRS: 0000 337 806. Adres: 10-686 Olsztyn, ul. Boenigka 10/26.

wtorek, marzec 21, 2023
  • Debata
  • Wiadomości
    • Olsztyn
    • Region
    • Polska
    • Świat
    • Urbi et Orbi
    • Kultura
  • Blogi
    • Łukasz Adamski
    • Bogdan Bachmura
    • Mariusz Korejwo
    • Adam Kowalczyk
    • Ks. Jan Rosłan
    • Adam Jerzy Socha
    • Izabela Stackiewicz
    • Bożena Ulewicz
    • Mariusz Korejwo
    • Zbigniew Lis
    • Marian Zdankowski
    • Marek Lewandowski
  • miesięcznik Debata
  • Baza Autorów
  • Kontakt
  • Jesteś tutaj:  
  • Start
  • Wiadomości
  • Świat

Świat

A więc wojna!

Szczegóły
Opublikowano: czwartek, 22 październik 2020 17:06
Magdalena Piórek

W chwili, gdy świat szykuje się właśnie do drugiego wirusowego lockdownu, na Kaukazie znów wrze. Między Armenią i Azerbejdżanem rozgorzał ponownie konflikt, który tlił się między nimi od lat, a obecnie mamy do czynienia z kolejną jego odsłoną. Walki wybuchły 27 września 2020 r. na linii styku w Górskim Karabachu. Teren, do którego prawa roszczą sobie obie strony, został ostrzelany rakietami z terytorium Azerbejdżanu. Premier Armenii, Nikol Paszinian poinformował opinię publiczną, że Azerbejdżan rozpoczął wojenną ofensywę. Co jest nowością w tym konflikcie, to jego skala. Do regularnych potyczek obie strony już przywykły, ale wygląda na to, że możemy mieć do czynienia z regularną wojną. Wojną, która – ze względu na zaangażowane w nią strony – może rozlać się na Europę.

Kaukaz leży na styku Europy i Azji. Mnogość kultur, grup etnicznych, języków i religii sprawia, że jest to rejon szczególnie podatny na spory na różnym tle. Wrze tu jak w kotle. Jest to również jedno z miejsc na świecie, które ma szczególne znaczenie dla istniejącego ładu międzynarodowego. Kto sprawuje nad nim kontrolę, ten panuje nad wojną i pokojem na Kaukazie. Zawsze wtedy, gdy jakiś hegemon buduje tu swoje wpływy, spory etniczne są wygaszane. Kiedyś sytuację kontrolowali tu Turcy i Imperium Osmańskie, potem jego rolę przejęło ZSRR. Po upadku Związku Radzieckiego na Kaukazie znowu zawrzało i tylko dominacja USA na świecie, powstrzymywała podmioty międzynarodowe od trwałych rewizji granic. Ale od co najmniej dziesięciu lat USA zaczęło słabnąć.

Obecny konflikt rozgrywa się na kilku poziomach. Przede wszystkim animozje między Armenią i Azerbejdżanem, które od rozpadu ZSRR spierają się o przynależność państwową Górskiego Karabachu. Górski Karabach formalnie należy do Azerbejdżanu, ale ze względu na przeważająca liczbę żyjących tam Ormian, rości sobie do niego pretensje Armenia. Drugim czynnikiem jest rywalizacja Rosji i Turcji o wpływy na Kaukazie, które wspierają militarnie i finansowo obie strony konfliktu. Na to nakładają się dodatkowo dawne zatargi Armenii z popierającą Azerbejdżan Turcją, którą oskarża się o masowe ludobójstwo Ormian w latach 1915- 1917 roku. Armeńska pamięć historyczna nie pozwala o tych wydarzeniach zapomnieć, a z kolei Turcja nie chce zapomnieć, że Armenia wykorzystywała słabość chylącego się ku upadkowi Imperium Osmańskiego i raz za razem wszczynała powstania. Islamski Azerbejdżan ma poparcie Turcji i to z tego powodu Armenia ma zamknięte od lat granice przed oboma państwami. Jedyny chrześcijański sąsiad, który mógłby być jej sprzymierzeńcem to Gruzja, ale ta jest za słaba. Obecna wojna nie ma oczywiście charakteru stricte religijnego, ale mimo wszystko słabe jej echa pobrzmiewają w słowach ściągających na wojnę najemników. Rosja z kolei stara się utrzymać poprawne relacje ze wszystkimi stronami konfliktu, ale nie wiadomo, jak długo jeszcze będzie jej się to udawało, bo Turcja coraz wyraźniej dąży do odbudowania swojego dawnego imperium.

Sprawa Górskiego Karabachu sama w sobie jest właściwie tylko pretekstem do sporu, który od wieków trawi ten region. Powód zawsze by się znalazł, ale nie można nie zauważyć, że obecnemu konfliktowi mocno przysłużyli się światowi decydenci. Przez wieki teren ten był zdominowany ludnościowo i kulturowo przez Ormian i przez Armenię uważany za część jej samej. Ormiańskie wpływy pozostawały niezmiennie silnie, niezależnie od tego, kto przejmował nad Armenią kontrolę. Decyzje poszczególnych hegemonów nie były dla Armenii łaskawe. Gdy po rewolucji październikowej w Rosji z 1917 r. na Zakaukaziu powstały niepodległe państwa, Azerowie kroczyli do Karabachu, żeby wyprzeć Ormian z jak największego obszaru historycznej Armenii. Po I wojnie światowej Zachód przyznał Azerbejdżanowi prawa do tego regionu, licząc na to, że dzięki temu zdołają w przyszłości uzyskać dostęp do azerskich złóż ropy naftowej. Ich decyzję podtrzymał w 1920 r. ZSRR, który liczył, że ułatwi to eksport komunizmu do Turcji, a Ormian uznano za naturalnych wrogów jedności państwa sowieckiego. Kiedy ZSRR upadł, w Karabachu odżyły nadzieje na zjednoczenie z resztą Armenii. 10 grudnia 1991 r. w przeprowadzonym referendum przygniatająca większość mieszkańców opowiedziała się za niezależnością. Azerska armia wkroczyła do Karabachu, ale stopniowo została wyparta przez ormiańskich powstańców. Karabach w 1994 r. ogłosił niepodległość. Obecnie Ormianie stanowią tam ponad 90% ludności. Choć Karabach pozostał formalnie częścią Azerbejdżanu, to ten faktycznie nie ma nad nim żadnej kontroli. Mimo że Armenia jest militarnie i gospodarczo słabszą stroną w tym sporze, Azerbejdżan ma duże trudności w uzyskaniu strategicznej przewagi. Uwarunkowania geograficzne, czyli silnie górzysty teren sprzyjają Armenii, której może udać się wyprzeć przeciwnika. Ukształtowanie terenu wyklucza użycie sił pancernych. Nie odbędzie się to bez trudności, bo Azerbejdżan długo przygotowywał się do natarcia i ma silnego sojusznika.

Do gry weszły Rosja i Turcja. Rosja popiera Armenię, ale stara się też nie palić mostów w relacjach z Azerbejdżanem. Turcja z kolei nie ukrywa, że Armenia stoi jej po prostu na drodze. Turecki prezydent Receep Tayyib Erdogan wprost mówi, że według niego Armenia stanowi zagrożenie dla światowego porządku. Ta Armenia, która liczy sobie trzy miliony mieszkańców wobec osiemdziesięciu milionów tureckich obywateli. Turecka pomoc dla Azerbejdżanu płynie szerokim strumieniem. Zarówna finansowa, jak i sprzętowa, a okazało się również, że Turcja intensywnie pomaga w przerzucie najemników z Syrii przez swoje terytorium. Nie można nie zauważyć, że już od dłuższego czasu Erdogan stara się być największym rozgrywającym w regionie. Ilość konfliktów, w jakich bierze udział robi się imponująca. Jego wojska działają na wojnie w Syrii, angażują się w Libii i naciskają na Grecję w sprawie Cypru. Turcja z przytupem weszła do światowej gry o wpływy. Erdoganowi marzy się zjednoczenie wszystkich ludów pochodzenia turkijskiego i odbudowa wielkiego imperium osmańskiego. Prze w kierunku Kaukazu, gdzie w żyjących tam społecznościach ma mocne wspólne oparcie kulturowe, językowe i religijne. Na jej drodze stoją tylko słaba Armenia i równie pozbawiona mocy Gruzja.

Rosja widzi, co się dzieje. Rosnąca presja Turcji sprawia, że w przyszłości Moskwa może stracić kontrolę nad regionem. Kaukaz to brama do Rosji. To naturalna granica. Jeśli przedrzeć się przez góry, rosyjskie terytorium stanie wtedy otworem i Rosji trudniej będzie obronić integralność państwa. Ormiańsko-azerski konflikt o Karabach to pretekst. To walka o wpływy i dominację na Kaukazie. O to, kto będzie głównym rozgrywającym. Kaukazu Rosja odpuścić sobie po prostu nie może. Nawet jeśli do tej pory nie opowiadała się konkretnie za jedną ze stron, a z Turcją na wielu polach wręcz współpracowała, nadchodzi czas, że dłużej już tego robić nie będzie mogła. Nawet jeśli teraz jej reakcje są mocno powściągliwe, to wiadomo, że Rosja nie zechce dopuścić do sytuacji, w której istnienie Armenii i Karabachowi mogłoby zostać zagrożone. Tureckie wpływy mogłyby zbyt szybko sięgnąć strategicznego regionu. Tym bardziej, że interesy Rosji, Azerbejdżanu i Turcji zaczynają mocno się rozjeżdżać. Azerbejdżan coraz wyraźniej gra z Ankarą przeciwko Moskwie. Azerska ropa naftowa – zamiast płynąć rosyjskimi ropociągami – może niedługo popłynąć do Europy nowym tureckim ropociągiem Turkish Stream, wypierając wpływy Gazpromu. Ilości azerskiego surowca nie są aż tak mocno znaczące, ale w pewnym stopniu ograniczą jednak udział Rosji w europejskim rynku, na którym i tak ostatnio nie wiedzie jej się najlepiej.

Do tej pory Rosja i Turcja współpracowały razem na arenie międzynarodowej. Oba państwa połączył chwilowy sojusz, bo miały nadzieję na zmianę układu sił na świecie. Silna pozycja USA i jego hegemonia po II wojnie światowej sprawiła, że Rosja i Turcja straciły swoje strefy wpływów. Teraz chcą je reaktywować i doprowadzić do policentryzacji świata, na którym nie rządzi tylko jeden gracz, ale koncert mocarstw. Świat czeka powrót do polityki rewizji granic, jeśli USA osłabną na tyle, że będą musiały zrezygnować z roli regulatora światowego porządku. Moskwie i Ankarze sprzyja zaś sytuacja na świecie, gdzie również Chiny grają na osłabienie Waszyngtonu. Europa i NATO straciły już swoją siłę sprawczą. UE prawie się już nie liczy, a NATO może rozerwać konflikt interesów między poszczególnymi jego członkami.

Skoro konflikt o Górski Karabach trwa właściwie od zawsze, potyczki zbrojne prawie nie ustają, a interesy wtrącających się Rosji i Turcji są tak czytelne, to można zadać sobie pytanie, skąd nagle taka determinacja, żeby teraz próbować zmienić status quo na Kaukazie? Podpuszczeni przez Turcję Azerowie wykorzystali po prostu sprzyjającą okazję. Oczy świata obecnie zwrócone są na wybory w USA. W chwili, gdy ważą się losy prezydentury Donalda Trumpa, prezydent USA nie ma głowy do lokalnych konfliktów. Nie będzie podejmował również ryzykownych decyzji w niesprzyjającym dla niego czasie. Jeśli Trump przegra, Joe Biden musiałby najpierw zaczekać na swoją prezydenturę, a potem zapoznawać się żmudnie z tajnikami swojego stanowiska. Poza tym zachód szykuje się na drugą falę koronawirusa i kolejny lockdown. W sytuacji, gdzie liczy się szybkie podejmowanie decyzji, czas sprzyja wszelkim ruchom rewizjonistycznym. Kwarantanna ogranicza możliwość spotykania się polityków i zwoływania konferencji pokojowych. A to sprzyja z kolei tym państwom, które realizują politykę za pomocą faktów dokonanych. Im szybciej zagarną dany teren, tym większa szansa, że świat nie będzie mógł, a potem nie będzie chciał już zareagować.

Przypadek zagarnięcia przez Rosję Krymu w 2014 r. dobitnie pokazał, że przynajmniej jeden gracz na rewizję granic jest już gotowy. Czy sprawa Górskiego Karabachu sprawi, że upadnie kolejny klocek domina?

Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego

Czytaj więcej: A więc wojna!

Komentarz (4)

Na musiku

Szczegóły
Opublikowano: poniedziałek, 21 wrzesień 2020 20:00
Magdalena Piórek

Jeśli Aleksander Łukaszenka myślał, że wystarczy tylko tupnąć nogą, by uciszyć protesty, to gorzko się rozczarował. Sierpniowe wybory nie skończyły się wraz z zamknięciem urn wyborczych. Wobec podejrzeń o oszustwo i wydumanego wyniku rzędu 80% dla urzędującego prezydenta, wyborcy wylegli w protestach na ulicę. Tym razem Białorusini nie przestraszyli się reżimu i brutalności policji. Protesty nie cichną i wszystko wskazuje na to, że nawet jeśli Łukaszence uda się je teraz zdławić, to może być już jego ostatnia kadencja. I nie wiadomo, czy uda mu się ją dokończyć.

Przez lata rządów Łukaszence udało się zmonopolizować scenę polityczną na Białorusi. Opozycja nie miała i nadal nie ma czytelnej strategii politycznej. Społeczeństwo chce zmian, ale nie ma na kim się oprzeć. Takim oparciem nie może być Swietłana Cichanouska, żona opozycyjnego blogera, która może i stała się twarzą zmiany, ale nie ma pojęcia, jak to poprowadzić dalej. Nie jest pełnokrwistym politykiem, a w polityczne tryby wrzucił ją przypadek, kiedy stało się jasne, że reżim nie pozwoli kandydować jej mężowi w wyborach. Oficjalnie uzyskała wynik wyborczy rzędu 10%, natomiast prawdziwego rezultatu nie znamy. Sztab Cichanouskiej miał opublikować swoje ustalenia, ale dotąd tego nie zrobił, a poza tym, nie ma możliwości rzetelnej weryfikacji tych danych. Kiedy społeczeństwo wyległo na ulice, a naprzeciwko niego stanęły siły OMON-u, Swietłana uciekła za granicę i rozpoczęła tournée po europejskich stolicach w poszukiwaniu poparcia. Nie wygląda to poważnie wobec jej ewentualnych planów przejęcia władzy. Cichanouska wysyła w swoim imieniu młodzież na ulice, a sama chowa głowę w piasek. Tak jak pozostała opozycja, Swietłana nie ma sprecyzowanych planów i nie wiadomo, do czego dąży. Póki co jej jedyną inicjatywą stało się powołanie 14 sierpnia 2020 r. Rady Koordynacyjnej, której celem ma być koordynacja pokojowego odebrania władzy Łukaszence oraz jak najszybsze przeprowadzenie nowych, wolnych i uczciwych wyborów prezydenckich. Do Rady zostały zaproszone grupy robocze, partie, związki zawodowe, organizacje społeczeństwa obywatelskiego i inne znane autorytety. Obecnie Rada liczy już ponad sześćset osób, ale nie jest miarą jej siły, ale wręcz słabości, bo rozmywa się proces decyzyjny. Łukaszenka ma po swojej stronie cały aparat siłowy państwa i dopóki się to nie zmieni, nie ma co liczyć na to, że Cichanouskiej uda się go odsunąć od władzy.

Łukaszence długo udawało się odgrywać rolę „ostatniego dyktatora Europy”. Miał poparcie Moskwy i dobre wyniki gospodarcze. Gospodarka kwitła, wspomagana rosyjskimi dotacjami i korzystnymi cenami surowców. Ale Rosja sama ostatnio zaczęła borykać się z wahaniami cen ropy na świecie i pustkami we własnej kasie. Czas wspomagania Mińska minął bezpowrotnie, tym bardziej, że sam Mińsk nie kwapił się, żeby od siebie dać coś w zamian. Moskwa uznała, że nie musi już więcej wspomagać Łukaszenki. Byłaby to w stanie robić dalej tylko i wyłącznie wtedy, gdyby Łukaszenka zgodził się na pogłębioną integrację obu państw. Ale pogłębiona integracja oznaczała dla Łukaszenki stopniowe oddanie władzy, na co białoruski dyktator nie chciał się zgodzić. Jego harda postawa skłoniła Moskwę do zaprzestania wspomagania białoruskiej gospodarki. Białoruś dotknęła recesja. Dlatego po wybuchu epidemii koronawirusa, świadomy skali problemów w kraju Łukaszenka nie zdecydował się na lockdown i z demonstracyjnym lekceważeniem podchodził do obaw swoich obywateli. Mimo że prezydent twierdził, że nie ma się czego bać, a na wirusa „najlepsze są bania i picie wódki”, choroba zataczała coraz szersze kręgi, potęgując złość społeczeństwa.

W obliczu ewidentnego braku poparcia Łukaszenka zwrócił się o pomoc do Rosji. Środowisko międzynarodowe powątpiewało w uczciwość wyborów prezydenckich na Białorusi, ale poza tym nabrało wody w usta. Rosja pogratulowała Łukaszence, ale oficjalnie zajęła pozycję wyczekującą i nie naciska na żadną ze stron sporu. Unia Europejska kluczy pomiędzy „słowami zaniepokojenia”, a niechęcią do zajęcia konkretnego stanowiska. Niemcy oficjalnie milczą, a nieoficjalnie Angela Merkel w rozmowie telefonicznej z Władimirem Putinem potwierdziła rosyjskie prawo do układania swoich interesów w regionie, czego nie omieszkał się zaraz po niej powtórzyć Emmanuel Macron. USA również nie chcą grać zbyt ostro i właściwie jedynymi krajami, które zostały na placu boju stały się Litwa i Polska. Wilno i Warszawa, niemalże na wyścigi, rozpoczęły swoją wielką krucjatę przeciw Łukaszence, podważając jego prawo do rządzenia jego krajem i nawołując do nałożenia na Białoruś sankcji. Unia Europejska sceptycznie podeszła do tego pomysłu. Nie można się dziwić, że Łukaszenka nie przyjął z entuzjazmem działań Polski i Litwy. Warszawa, niepomna na własne pretensje o wtrącanie się UE w jej sprawy, stawia Mińsk pod międzynarodowym pręgierzem. Łukaszenka, który rozpaczliwie szuka sposobu na uspokojenie nastrojów społecznych wobec własnej osoby, chwycił się starego jak świat sposobu, czyli syndromu „oblężonej twierdzy”. Wykorzystał niefortunne stwierdzenia jednego z polskich dziennikarzy (Tomasza Sommera – od red.) o tym, że w obliczu rozpadnięcia się Białorusi Polska powinna odebrać Grodno” i rozpoczął międzynarodową histerię. Polska i Litwa z dnia na dzień awansowały na głównego wroga, Łukaszenka wysłał wojsko do Grodna i usilnie stara się przekonać własne społeczeństwo, żeby w obliczu zagrożenia ponownie skupiło się wokół niego. Ale coś, co udaje się bez problemu Putinowi, nie mogło się udać w przypadku Łukaszenki. Jego intencje widać jak na dłoni i cała sprawa wydaje się być szyta zbyt grubymi nićmi. Łukaszenka dodatkowo zapowiedział, że obejmie Polskę i Litwę gospodarczymi sankcjami.

Histeryczna postawa Łukaszenki może wydawać się dziwna wobec jego niedawnego przymilania się do Warszawy. Ale można go zrozumieć, bo Łukaszenka liczył na to, że Polska – nawet jeśli go nie poprze po wygranych wyborach – to przynajmniej zachowa neutralność i pozwoli na swobodę ruchów. Łukaszenka stawiał się hardo Putinowi w kwestii integracji, licząc na to, że w razie czego podeprze się Warszawą, ale się przeliczył. Polska, wbrew własnym interesom politycznym, zdaje się samobójczo strzelać do własnej bramki. Nic nam z tego nie przyjdzie, że zrazimy do siebie Łukaszenkę i wepchniemy go jeszcze bardziej w rosyjską strefę wpływów. Jeśli Mińsk zostanie postawiony pod ścianą i zgodzi się na pogłębioną integrację z Rosją, wojska Putina przesuną się ze Smoleńska do Brześcia i staną przy polskiej granicy. Ten ruch mocno ograniczy polskie możliwości manewru. Białoruś jest kluczem do niezależności Moskwy i Warszawy, ale tylko Moskwa zdaje się dostrzegać istotę problemu. Od momentu rozpadu ZSRR Warszawa nie zrobiła dosłownie nic, żeby zabezpieczyć swoje interesy na Białorusi. Polska polityka wschodnia od lat prowadzona jest niefortunnie. Próby polskiego nacisku na Łukaszenkę można byłoby jeszcze zrozumieć, gdyby Warszawa rzeczywiście miała w ręku narzędzia jakiegokolwiek nacisku. Polska ani nie przyciągnęła do siebie Białorusi politycznie, ani gospodarczo. Zignorowała prośby o wydzierżawienie części swoich portów w Gdańsku i Elblągu, co pozwoliłoby Białorusi wyjść na świat. Nie pochyliła się nad białoruskimi błaganiami, żeby nie rezygnować z przesyłu rosyjskiego gazu, bo Białoruś zostanie wtedy z pustym, do niczego nikomu niepotrzebnym rurociągiem jamalskim i pustkami w kasie. Warszawa pominęła milczeniem również sugestie, żeby pogłębić koryto Bugu, w celu uruchomienia żeglugi śródlądowej od Bałtyku po Morze Czarne. Nie powstała żadna wspólna inicjatywa, która miałaby bezpośrednie przełożenie na politykę obu państw i uzasadniała polską potrzebę ingerowania w sprawy wewnętrzne sąsiada. Łukaszenka wyciągał do Polski rękę po pomoc tyle razy, że sam pewnie już stracił rachubę i za każdym razem zostawał zignorowany. Jego obecna agresywna postawa wobec Polski kłóci się z dotychczasową zachowawczą polityką i jest po części pochodną tego, że kolejny raz się na nas zawiódł.

Rosja może stać się największym wygranym sytuacji na Białorusi. Widzi już, że gniew ulicy nie zmiecie Łukaszenki i będzie się starała w przyszłości wpłynąć na wybory polityczne w tym kraju. Problemy Łukaszenki wzięły się po części z tego, że za bardzo stawiał się wcześniej Moskwie, dlatego Kreml nie miał interesu w jednoznacznym poparciu jego kandydatury. We wszystkich poprzednich wyborach Łukaszenka czuł wsparcie Putina, ale teraz tak się nie stało. Nieformalnym kandydatem Kremla stał się Wiktar Babaryka, który otwarcie nawoływał do pogłębienia relacji z Rosją. Na Rosję – w mniejszym lub większym stopniu – powołują się również pozostali opozycyjni kandydaci, co Polsce w ogóle nie daje do myślenia. Łukaszenka po brutalnej pacyfikacji własnego społeczeństwa nie ma już wyboru i musi oprzeć się na rosyjskim ramieniu. Rosyjskie ramię z kolei nie jest tak stabilne, jakby tego chciał białoruski prezydent, bo Kreml wyraźnie czeka na rozwój sytuacji. Jeśli protesty nie osłabną, Moskwa nie będzie miała interesu w dalszym popieraniu przegranego i może postawić na innego kandydata. To Putin rozgrywa wszystkie karty i wydaje się niemal pewne, że następny włodarz Mińska będzie mówił głosem Kremla. Łukaszenka jest świadom słabości własnej pozycji i – atakując Polskę i Litwę – próbuje zasłużyć na rosyjską przychylność. Nie ma śladu po dawnym, hardym Łukaszence, który próbował ogrywać Rosję i 9 maja upokorzył Putina. Wobec wybuchu pandemii koronawirusa Moskwa zmuszona była przełożyć swoją wielką, doroczną Paradę Zwycięstwa, co wykorzystał Łukaszenka urządzając w Mińsku swoją i głośno zarzucając włodarzowi Kremla tchórzostwo.

Tryby Kremla mielą powoli. Putin w maju na prowokację nie zareagował ani jednym słowem. We wrześniu jedno słowo Putina może wyrzucić Łukaszenkę na śmietnik historii.

Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego

Czytaj więcej: Na musiku

Komentarz (0)

W Hiszpanii powstają związki zawodowe „Solidarność”

Szczegóły
Opublikowano: czwartek, 27 sierpień 2020 09:04
Grażyna Opińska

Przewodniczący prawicowej partii Vox w Hiszpanii, Santiago Abascal, zapowiedział utworzenie w tym kraju niezależnych związków zawodowych o nazwie „Solidaridad” (Solidarność), które zostaną zarejestrowane we wrześniu.

Nazwa odnosi się do polskich związków zawodowych „Solidarność”, utworzonych w sierpniu 1980 r. w celu walki z komunizmem. To na cześć narodu polskiego – napisał w „Vozpopuli” – Pierwsze antykomunistyczne związki zawodowe w naszej demokracji.

Po latach walki, aresztowań, morderstw i represji, już zalegalizowane, w 1989 doszły do władzy, tworząc pierwszy niekomunistyczny rząd w Polsce od 1948 r. – przypomniało radio Cope. Już wkrótce w Hiszpanii powstaną niezależne związki zawodowe, które nie będą na usługach władzy, ale naprawdę będą chroniły pracowników i ich rodziny, nasze dzielnice, przemysł, które będą służyły pracownikom, a nie celom ideologicznym – powiedział Abascal dla radia Cope. Solidarność to wspólna sprawa, obrona gospodarki narodowej, małych przedsiębiorców. Hiszpanie potrzebują jedności, a w obszarze pracowniczym – solidarności we wspólnym interesie rozwoju naszej gospodarki – dodał.

Wiceprzewodniczący Vox, Jorge Buxade oskarżył na Twitterze istniejące w kraju dwa największe związki zawodowe - Komisje Robotnicze (CC.OO.) oraz Powszechny Związek Robotników (UGT), o „sekciarstwo”, „sprzedanie się agendzie globalistycznej” i „nie bronienie praw pracowników”.

Obecnie tylko 14 proc. pracowników należy w Hiszpanii do związków zawodowych – poinformował Vozpopuli. - Solidarność chce zająć się masą pracowniczą, pogardzaną przez klasowe syndykaty, w tym młodymi ludźmi, którzy nie tylko nie mają przyszłości, ale także nie mają teraźniejszości.

Rzecznik Vox w Kongresie Deputowanych, Javier Torres przypomniał na Twitterze historię polskich związków zawodowych „Solidarność” i zamieścił zdjęcia.
Specjalnie dla „Debaty”.

Grażyna Opińska
Pracowała 12 lat dla PAP z Hiszpanii. Free lancer

Czytaj więcej: W Hiszpanii powstają związki zawodowe „Solidarność”

Komentarz (3)

Recepta na (nie)pokój

Szczegóły
Opublikowano: wtorek, 23 czerwiec 2020 09:03
Magdalena Piórek

Po blisko pięciuset dniach, w maju, skończył się kryzys polityczny w Izraelu. Podpisanie umowy koalicyjnej między premierem Benjaminem Netanjahu i liderem opozycji Benim Gancem umożliwiło wreszcie uformowanie się rządu. Od grudnia 2018 r. Izrael znajdował się w niejako w stanie zawieszenia, gdy żadne ugrupowanie nie było w stanie sprawować władzy samodzielnie lub znaleźć lojalnych koalicjantów. W tym okresie państwem kierował rząd tymczasowy i odbyły się trzy rundy przedterminowych wyborów parlamentarnych. Nowy gabinet Netanjahu jest efektem politycznego kompromisu między dwoma dotychczasowymi największymi rywalami – ma wysokie poparcie społeczne i wspólny cel. Tym celem zaś jest doprowadzenie sprawy palestyńskiej do końca. Palestyńskiego końca.

Nowy rząd chce przede wszystkim skupić się na oddalaniu zagrożenia ze strony Iranu oraz przygotowaniu aneksji terytorialnych na Zachodnim Brzegu. Netanjahu zapowiedział także przeciwdziałanie ewentualnemu dochodzeniu Międzynarodowego Trybunału Karnego w sprawie domniemanych zbrodni wojennych popełnianych na terenie Palestyny. Może przy tym liczyć na ogromną przychylność ze strony Donalda Trumpa, który – w przeciwieństwie do Baracka Obamy – mocno opowiada się po stronie Izraela. Epidemia koronawirusa na świecie tylko na chwilę wstrzymała działania dyplomatyczne dotyczące planu pokojowego na Bliskim Wschodzie. Izrael czeka, aż wygaśnie pandemia i na wynik wyborów prezydenckich w USA w listopadzie. Jeśli Trump je wygra, niewykluczone, że Netanjahu dostanie od niego zielone światło w sprawie rozwiązania problemu Palestyny. Plan „pokojowy” znany jest od stycznia, kiedy to Waszyngton przedstawił główne jego założenia.

Scenariusz zakłada przyjęcie rozwiązania dwóch państw, ale Izrael w tym wariancie bierze praktycznie wszystko. Istnienie Palestyny będzie zależało od widzimisię izraelskiego rządu. Palestyńczycy straciliby także swoją stolicę. Nie byłaby już nią Jerozolima, do której już przenoszą się wszystkie izraelskie agencje rządowe i ambasady obcych państw, ale przyległe do niej miejscowości po wschodniej stronie miasta. Palestyna stałaby się podmiotem o ograniczonej suwerenności, musiałaby zostać zdemilitaryzowana, a także oddać całą Dolinę Jordanu i wszystkie tereny, na których dawno zdążyły wyrosnąć osiedla żydowskie. W ramach rekompensaty miałaby uzyskać pustynne tereny przy granicy z Egiptem i dostałaby gwarancję, że przez co najmniej cztery lata powstawanie żydowskiego osadnictwa na palestyńskich terenach administrowanych przez Izrael zostałoby zamrożone. Waszyngton zadeklarował pakiet inwestycji dla nowego państwa o wartości 50 miliardów dolarów.

West Bank Gaza Map 2007 Settlements

Ogłoszenie planu wzbudziło wściekłość w Palestynie. Palestyńczycy zerwali formalne kontakty dyplomatyczne z Izraelem, a sąsiednie Egipt i Jordania głośno zaprotestowały. Jordania nie zgodziła się na podmienienie sąsiada u swoich granic i zagroziła ewentualnym wszczęciem działań zbrojnych. Sunnicka Arabia Saudyjska poparła plan Trumpa, podczas gdy Syria, czy Irak wyraźnie go skrytykowały. Iran i Turcja również były dalekie od pochwał, a z ust ich polityków najczęściej można było słyszeć głosy o zdradzie i wariackich pomysłach. Unia Europejska wydaje się podzielona w swych ocenach – z jednej strony popiera wszelkie inicjatywy pokojowe na Bliskim Wschodzie, ale z drugiej – podnoszą się głosy krytyki, że Palestyna za wiele musi poświęcić w stosunku do Izraela, którego nic to nie kosztowało.

Warszawa w pierwszych chwilach „wyraziła zadowolenie” z przygotowanego scenariusza pokojowego, ale nie zrobiła nic poza tym. Nie zadeklarowała przeniesienia ambasady z Tel Avivu do Jerozolimy, co już zrobiły USA i kilka europejskich państw i wydaje się dość odporna na wszelkie sugestie ze strony izraelskiego rządu. Wydaje się, że Polsce bliżej jest do stanowiska Berlina, który – choć ostrożny w ocenie na poziomie rządowym – to głosem zaprzyjaźnionych mediów określił go jako cyniczny i siejący niezgodę w całym regionie. Wydaje się, że świat wciąż nie zapomniał o wojnie w Jugosławii i oderwaniu macierzystego Kosowa od Serbii. A już na pewno nie zapomniał o Krymie i działaniach Rosji z 2014 r. Wydarzenia na Ukrainie są wystarczającą przestrogą dla państw europejskich przed jednoznaczną akceptacją dla zmiany granic. Jeden czy drugi precedens może doprowadzić do tego, że w przyszłości ktoś może się danym przykładem posłużyć, żeby uzasadnić działania swoich wojsk.

Polska opinia publiczna zdaje się mało wiedzieć o charakterze bliskowschodniego konfliktu. Żeby zrozumieć oburzenie Palestyńczyków zapisami planu pokojowego, musielibyśmy – przynajmniej w teorii – przenieść tamte realia na nasze podwórko. Musielibyśmy sobie wyobrazić samych siebie w roli Palestyny, a Rosja grałaby rolę Izraela. Zamiast wzajemnych wyrzekań na siebie polityków z obydwu stron, mielibyśmy realny konflikt z rakietami w tle. Rosyjscy osadnicy napływaliby masowo na polskie ziemie, stawiając mury, druty kolczaste i karabiny maszynowe wokół swoich osiedli. Polski rząd mógłby protestować do woli na arenie międzynarodowej, ale świat stanąłby po stronie silniejszego. Aż pewnego dnia Donald Trump powiedziałby nam, że ma super plan na Polskę i jej konflikt z Rosją. Mielibyśmy oddać wszystkie ziemie, na których dotąd osiedlili się nielegalnie Rosjanie, a w pakiecie dorzucić im naszą stolicę. Rosjanie łaskawie pozwoliliby nam urządzić nową stolicę w Łomiankach i słuchać codziennie ryku silników rosyjskich myśliwców, które kontrolowałyby polską przestrzeń powietrzną. W zamian za to, Donald Trump mógłby – w ramach rekompensaty - pożyczyć nam parę miliardów dolarów, żebyśmy zbudowali sobie parę kasyn i hoteli, które mogłyby pomóc nam ściągnąć paru turystów więcej do marionetkowego państwa.

Nie ma się co dziwić, że Palestyna uznała, że ten plan jest dla niej nie do zaakceptowania. Netanjahu z kolei prze do jego jak najszybszej realizacji. Izraelska opinia publiczna mówiła początkowo, że izraelska aneksja miałaby się zacząć już w lipcu, ale niespodziewanie Waszyngton powiedział stop. Nie oznacza to zmiany zdania przez Trumpa, tylko raczej jest wynikiem obaw obecnej administracji w Waszyngtonie o natychmiastowo fiasko tego planu. Nowa wojna na Bliskim Wschodzie i krytyka płynąca ze wszystkich stron na świecie niosłaby ze sobą ogromne koszty wizerunkowe dla kampanii wyborczej prezydenta. Waszyngton zaczął nagle kluczyć i naciskać na dyplomatyczne rozmowy i polubowne załatwienie sprawy. Netanjahu usłyszał, że USA „musi pomyśleć” o wypracowaniu jak najlepszej metody załatwienia sprawy i żmudnego wytyczenia granic. W samej administracji Trumpa nie ma jednoznacznego konsensusu wobec charakteru podejmowanych działań, ale prezydent woli się nie spieszyć. Po wygranych wyborach Trump może, ale nie musi poprzeć aneksji. Netanjahu nie ma pewności, czy dotychczasowe poparcie USA nie było tylko wynikiem gry wyborczej Trumpa z wyborcami i sponsorami jego kampanii wyborczej. Izraelski premier wie jednak, że jeśli wybory wygrają Demokraci, wizja dołączenia palestyńskich ziem staje się mocno nierealna. Joe Biden mocno krytykował pomysł rozwiązania kwestii bliskowschodniej. Poza tym Netanjahu ma jeszcze w pamięci niechętną postawę Baracka Obamy, który z rezerwą podchodził do jednoznacznego poparcia jednej ze stron konfliktu.

Netanjahu jest cierpliwy i potrafi czekać. Nie zrezygnuje ze swoich zamierzeń, bo sprawy zaszły już zbyt daleko. Odpuszczenie Palestynie na zawsze złamałoby jego karierę polityczną. Premier mógłby spróbować przeczekać amerykańskiego prezydenta z ramienia Demokratów, ale nie ma pewności, jak długo USA pozostaną jeszcze na Bliskim Wschodzie. Chciałby wzmocnić pozycję swego kraju kosztem Palestyny zanim zniknie mu znad głowy amerykański parasol. Waszyngton coraz częściej spogląda na Daleki Wschód, gdzie wyrosły Chiny i kwestią czasu będzie, jak zdecyduje się pozostawić sojusznika na pastwę losu. Tak samo Waszyngton będzie musiał porzucić Europę, ale w przeciwieństwie do nas Netanjahu próbuje przygotować się na ten scenariusz. Wie, że arabscy sąsiedzi mu nie odpuszczą. Próbuje znaleźć innego silnego sojusznika. Chce skłonić do współpracy Rosję, ale niezależnie od tego, ile razy do roku pojawi się z wizytą na Kremlu, Rosja nie jest tak chętna do współpracy, jak mogłoby się wydawać. Putin z chęcią wykorzysta zabiegi izraelskiego premiera do własnych celów, ale jak dotąd Netanjahu niewiele udało się osiągnąć. Rosja nie zamierza przejmować na siebie roli USA w regionie, tym bardziej, że jednoznaczne opowiedzenie się za Izraelem, kosztowałoby ją dobre stosunki z państwami arabskimi.

Izrael nie ma czasu. Musi uporządkować swoje sprawy i zneutralizować przynajmniej jednego sąsiada. Bo bez pomocy USA w przyszłości będzie zdany jedynie na siebie. Do tej pory wszystkie wojny w regionie wygrywał, ale nie może przegrać nawet jednej, bo może to być jego koniec. Niewykluczone, że będzie chciał zagrać metodą faktów dokonanych. W przypadku wygranej Demokratów w Stanach premier Netanjahu może zaryzykować negatywne reakcje nowej administracji i podjąć jednostronne działania względem Zachodniego Brzegu. Będzie to wtedy ruch nieodwracalny, bo USA nie będą mogły nie poprzeć sojusznika, a po aneksji żydowskie osadnictwo może ulec jeszcze większemu nasileniu. Palestyna zaś ma związane ręce i może tylko czekać na tak lub nie hegemona.

Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego

Czytaj więcej: Recepta na (nie)pokój

Komentarz (1)

Więcej artykułów…

  1. Koronawirus w Hiszpanii i w Polsce
  2. Chiny górą

Strona 7 z 32

  • start
  • Poprzedni artykuł
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6
  • 7
  • 8
  • 9
  • 10
  • 11
  • Następny artykuł
  • koniec

Komentarze

A ty, co popierasz... ? https://twitter.com/Jack471776/status/1637620374853632000?cxt=HHwWgIC-gb7D_7ktAAAA

https://kresy.pl/wydarzenia/banderowskie...
Raport Krytyki Politycznej: Wy...
37 minut(y) temu
a ty co popierasz moskwę?
Raport Krytyki Politycznej: Wy...
1 godzinę temu
Ale bełkot - chyba poszczepienny.
Przemija postać świata*
2 godzin(y) temu
Źle skopiowany link: https://isws.ms.gov.pl/pl/baza-statystyczna/publikacje/download,3502,14.html
Modlitwa kardynała de Richelie...
3 godzin(y) temu
Nie we wszystkim, co napisał mój kolega Bogdan się zgadzam, ale wnioski mamy podobne...

Najpierw nieco statystyki: Jest też taki dokument opublikow...
Modlitwa kardynała de Richelie...
3 godzin(y) temu
Solidarna Polska Pana Zbigniewa Ziobry jest najlepszym wyborem dla Polski i Polaków. Szkoda tylko, że prawdopodobnie pójdą w koalicji z PiS. Ale może ...
Raport Krytyki Politycznej: Wy...
3 godzin(y) temu

Ostatnie blogi

  • Modlitwa kardynała de Richelieu Bogdan Bachmura Tyle znanych osób i organizacji zatroskanych o dobre imię Jana Pawła II wzywa i apeluje o natychmiastowe działanie, że z… Zobacz
  • Nienasycenie Adam Kowalczyk Na początku istnienia Rosji, a właściwie Moskwy, niewiele wskazywało na to, że stanie się ziemią ludzi nienasyconych. Ludzi, których mózgi… Zobacz
  • Suwerenność na miarę naszych możliwości Bogdan Bachmura Parafrazując Winstona Churchilla można powiedzieć, że jeszcze nigdy tak niewielu, nie zawdzięczało tak wiele, tak niewielkim pieniądzom. Wysokość kwoty o… Zobacz
  • Bezpieczeństwo na Wschodzie Adam Kowalczyk Pół roku temu pisałem o podniesionym przez Marka Budzisza temacie sojuszu, a nawet federacji z Ukrainą. To o czym pisał… Zobacz
  • 1

Najczęściej czytane

  • Uchwała Sejmu w sprawie obrony dobrego imienia św. Jana Pawła II
  • Prowokacja rosyjskiego ambasadora i "polskich patriotów" w Pieniężnie
  • Łajba "Olsztyn" tonie, a "kapitan" szykuje się do ucieczki
  • Wójt Gietrzwałdu zaatakował lidera komitetu referendalnego. Oświadczenie Jacka Wiącka
  • "Wójt mija się z prawdą i manipuluje mieszkańcami Gietrzwałdu". Sprostowanie wywiadu z J.Kasprowiczem
  • Olsztyńskie Wodociągi nie uzyskały zgody na nowe taryfy. Grożą upadłością
  • Kim jest Marek Żejmo (autor książki "Liderzy podziemia Solidarności")? (cz.2)
  • Polecamy lutowy numer miesięcznika "Debata"
  • Holenderska gazeta zastanawia się, czy olsztyńskie "szubienice" wytrzymają atak polskich ikonoklastów?
  • Debatka czyli polityczne prztyczki i potyczki (3)
  • Ks. K. Paczos: "Czy Kościół umiera?" Zapis audio wykładu w Olsztynie
  • "Prezydencie Olsztyna, pracownicy nie najedzą się pana tramwajami i betonem"

Wiadomości Olsztyn

  • Olsztyn

Wiadomości region

  • Region

Wiadomości Polska

  • Polska

O debacie

  • O Nas
  • Autorzy
  • Święta Warmia

Archiwum

  • Archiwum miesięcznika
  • Archiwum IPN

Polecamy

  • Klub Jagielloński
  • Teologia Polityczna

Informacje o plikach cookie

Ta strona używa plików Cookies. Dowiedz się więcej o celu ich używania i możliwości zmiany ustawień Cookies w przeglądarce.