Debata marzec2023 okl

logo flaga polukr

 

 

 

Prosimy Czytelników i Przyjaciół o wpłaty na wydawanie miesięcznika „Debata” i portalu debata.olsztyn.pl. Od Państwa ofiarności zależy dalsze istnienie wolnego słowa na Warmii. Nr konta bankowego Fundacji „Debata”: 26249000050000450013547512. KRS: 0000 337 806. Adres: 10-686 Olsztyn, ul. Boenigka 10/26.

wtorek, marzec 21, 2023
  • Debata
  • Wiadomości
    • Olsztyn
    • Region
    • Polska
    • Świat
    • Urbi et Orbi
    • Kultura
  • Blogi
    • Łukasz Adamski
    • Bogdan Bachmura
    • Mariusz Korejwo
    • Adam Kowalczyk
    • Ks. Jan Rosłan
    • Adam Jerzy Socha
    • Izabela Stackiewicz
    • Bożena Ulewicz
    • Mariusz Korejwo
    • Zbigniew Lis
    • Marian Zdankowski
    • Marek Lewandowski
  • miesięcznik Debata
  • Baza Autorów
  • Kontakt
  • Jesteś tutaj:  
  • Start
  • Wiadomości
  • Świat

Świat

Chiny – Związek Sowiecki XXI wieku?

Szczegóły
Opublikowano: piątek, 26 marzec 2021 23:33
Andrzej Dramiński

To my jesteśmy partią komunistyczną i to my definiujemy, co to jest komunizm.
(Chen Yuan, Chiński Bank Rozwoju)
W Chinach jest bardzo ważne, by manifestować polityczną władzę partii komunistycznej. Dyrekcja może rozwiązać większość problemów, lecz nie wszystkie.
(Li Lihui, prezes Ludowego Banku Chin)

Rok 2021 rozpoczął się jak u Georga Orwella. Opisuje on w powieści Rok 1984 świat podzielony na trzy mocarstwa, nieustannie ze sobą walczące, w których władza całkowicie podporządkowuje sobie obywateli i nieustannie kontroluje każdy ich ruch, słowo, a nawet myśl.

Teraz powstała oś: Pekin-Moskwa-Berlin. Na teren Chin przeniesiono mnóstwo niemieckich firm. A obecnie Chińczycy szukają nowych technologii dla siebie w najbardziej rozwiniętych południowych landach: Badenii-Wirtembergii, Bawarii. Z kolei w nowym roku wrócono do końcowych już prac nad gazociągiem Nord Stream 2 zacieśniającego gospodarczą współpracą Niemiec i Rosji, jednocześnie uzależniającego Europę od rosyjskiego gazu. Największy komunistyczny kraj na świecie z najsilniejszym krajem Unii Europejskiej Niemcami i Rosją rządzoną autokratycznie przez Władimira Putina od 2000 r., mającą mocarstwowe ambicje współpracują, ale mogą przecież za niedługo rywalizować.

Chiny kończą z rozwojem gospodarczym opartym na taniej sile roboczej i kopiowaniu zachodniej myśli technologicznej. W marcu 2015 r. rząd przyjął strategię „Made in China 2025”. Określa ona dziesięć sektorów gospodarki z informatyką, robotyką, infrastrukturą wielkich prędkości, przemysłem lotniczym i kosmicznym, energetyką, w tym odnawialną jako najważniejszymi. Podkreślono, że udział chińskich firm w tych dziedzinach ma wzrosnąć do 70 procent. Według oficjalnych statystyk Banku Światowego z siedzibą w Waszyngtonie udział USA w światowej produkcji przemysłu wysokich technologii (high-tech) między 1999 r., a 2014 r. zmniejszył się z 18 proc. do 7 proc. W tym samym okresie chińska produkcja w tym sektorze wzrosła z 3 proc. do 26 proc, czyli 8 i pół raza.

Ktoś tym wszystkim musi sterować. To komuniści i to jest najciekawsze. My w Europie cieszymy się, że komuna się skończyła, chociaż ruchy lewicowe stają się coraz silniejsze, ale cały czas trwa w Azji, i to w jakim potężnym wydaniu. A teraz ma wrócić do starego kontynentu „jedwabnym szlakiem”. Teoretycznie to dobrze, że kraje ze sobą współpracują, że rośnie wymiana handlowa. Tylko nikt, a przynajmniej bardzo niewielu nie pyta o zamiary Chińskiej Partii Komunistycznej, która przecież tym wszystkim steruje. Rewolucja polityczna, jaką była bolszewicka Rewolucja Październikowa 1917 r. po 100 latach zamieniła się, w wydaniu Państwa Środka, w rewolucję gospodarczą. I coraz wyżej na gospodarczej i politycznej mapie świata podnosi się czerwona flaga z pięcioma gwiazdkami. Co ciekawe, czerwony kolor flagi jest symbolem rewolucji, ale odnosi się też do tradycyjnego użycia czerwieni przez Chińczyków i symboliki dynastii Han. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że pewnikiem-aksjomatem jest to, że kapitał ma narodowość, to czyżby komunizm coraz pewniej rozlewał się na cały świat? Każdy chyba widzi ile towarów kupujemy „Made in China”. A jeśli ktoś ma wątpliwości, to wystarczy sięgnąć po niebieskie maseczki chirurgiczne, tak gorąco zalecane przez rząd, zamiast chust, przyłbic i tym podobnych. Wszystkie są produkcji chińskiej.

Chiny potęgą i to jeszcze jaką. Chińskie uczelnie o profilu politechnicznym i nauk ścisłych kończy każdego roku więcej absolwentów niż łącznie w USA, Japonii, Tajwanie, Korei Południowej i naszej Unii Europejskiej. Kto ich dogoni?. Cztery z pięciu doktoratów z dziedziny informatyki i energetyki przygotowanych na amerykańskich uczelniach jest autorstwa obcokrajowców, a największą grupę stanowią Chińczycy. Czy to ma oznaczać, że najlepiej wybierać uczelnie w USA? W Chinach daje się słyszeć, że lepiej studiować u nich, bo w Państwie Środka jest wyższy poziom. Chiny przyciągają zagranicznych studentów. Kilka lat temu było ich ok. 600.000. Czyli dawało to 3 miejsce na świecie. Dwie trzecie światowych inwestycji w dziedzinie sztucznej inteligencji (artificial intelligence) ma miejsce na chińskiej ziemi.

A zbrojenia? Nikt inny jak Chiny najbardziej rozwijają ponaddźwiękowe rakiety strategiczne, kwantową kryptografię, podwodną flotę. Amerykanie mogą nie dać rady w ataku na to państwo. Trwa ostry wyścig w konstruowaniu kwantowego komputera, bo da on strategiczną przewagą. Chińczycy wydają na ten projekt dziesięć razy więcej niż Amerykanie. To kto będzie pierwszy? Nie trzeba pytać.

W najnowszym numerze „Sprawy stosunków zagranicznych” (Foreign Affairs) styczeń/luty 2021 na okładce u samej góry zapowiedź: „Stosunki wewnętrzne Chińskiej Partii Komunistycznej”. Tłumaczę dokładnie, bo jest przymiotnik „chiński” (Chinese). U nas i w internecie używa się także nazwy Partia Komunistyczna Chin założona w 1921 r. w Szanghaju jako część Kominternu. Bezwzględną władzę zdobyła 1 października 1949 r. i zapewne nigdy jej nie odda (co kiedyś w Polsce zapowiadał Władysław Gomułka, a potem co się stało?).
Autorka Rana Mitter, profesor historii i polityki współczesnych Chin w Uniwersytecie w Oxfordzie w artykule „Świat, którego pożądają Chiny” (str. 161-174) podkreśla, że siła dzisiejszych Chin to zmieniające się, dynamiczne działania utworzone przez zespół: autorytaryzmu, konsumpcjonizmu, globalnych ambicji oraz technologii. I nazywa to ACGT od pierwszych liter angielskich określeń: authoritarianism, consumerism, global ambitions and technology. To tak jak składniki DNA.

Mają sformułować współczesną, chińską identyfikację i podejście do reszty świata. Chińska Partia Komunistyczna chce ugruntować kontrolę nad chińskim społeczeństwem, pobudzić konsumpcjonizm na rynku wewnętrznym i na zewnątrz, rozciągnąć globalny wpływ, rozwój i eksport chińskich zaawansowanych technologii. I jak dodaje autorka, obecną pozycję Chin i perspektywy na przyszłość trudno zrozumieć bez tych wymienionych wyżej, traktowanych łącznie przesłanek. Silne jest przywództwo chińskiego prezydenta Xi Jinpinga, a odrywa on ważną rolę w zrozumieniu dzisiejszych Chin. Te cztery przesłanki określają ideę Beijing (nazwa chińskiej stolicy zamiast „Pekin”, gdyż od ponad 20 lat wprowadza się w językach używających alfabetu łacińskiego nową transkrypcję z urzędowego języka chińskiego, tzw. Pinyin. Obowiązuje ona w Chińskiej Republice Ludowej od 1979 r. W Polsce tę transkrypcję wprowadza się od r. 1981). To w takiej rzeczywistości Chiny chcą utrzymać swoją rolę w Azji i eksportować model gospodarczych inwestycji. Państwo Środka chce legitymizować swoją obecność na światowych scenach. Dlatego często zwraca się do przeszłości, historii. A nawet reinterpretować wydarzenia II wojny światowej. Chiny uważają, że nie były ani w zachodnim, ani w sowieckim obozie. Na Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa 2020 r. Wang Yi, minister spraw zagranicznych przypomniał słuchaczom, że to właśnie Chiny były pierwszym sygnatariuszem Karty Narodów Zjednoczonych w 1945 r. I na ten fakt często podkreślają chińscy przywódcy.
Andrzej Dramiński
Radca prawny i publicysta

Czytaj więcej: Chiny – Związek Sowiecki XXI wieku?

Komentarz (4)

„Nazywam się NAWALNY. NA – WAL – NY!”

Szczegóły
Opublikowano: piątek, 26 luty 2021 22:30
Magdalena Piórek

Przez lata najsłynniejszy rosyjski bloger tak właśnie witał widzów na swoim kanale. Akcentował nazwisko, drwiąc w ten sposób z publicznych wypowiedzi prezydenta Rosji, Władimira Putina. Putin – pytany przez dziennikarzy o swego największego oponenta – nigdy nie wypowiedział jego nazwiska. Nazywał go „ten pan” lub „niemiecki pacjent”, nawiązując do leczenia Aleksieja Nawalnego w klinice Charite, w której opozycjonista dochodził do siebie po otruciu substancją typu nowiczok. Kreml próbuje zdeprecjonować Nawalnego, ale skutecznie uciszyć go nie może. Przez ostatnią dekadę Nawalny determinował działania rosyjskiej opozycji. Rzucił wyzwanie rosyjskiej władzy i zrobił coś, czego ta bała się najbardziej. Obudził społeczeństwo.

Nawalny wkroczył do polityki wraz z wyborami parlamentarnymi w 2011 r. Deklarował, że chce walczyć z korupcją na szczytach władzy i powiązanych z nią instytucji. Ominął zdominowane przez Kreml media publiczne i znalazł swoje miejsce w sieci. Nawalny zaczął od skupowania niewielkich pakietów akcji koncernów państwowych, żeby móc potem domagać się szczegółowych raportów z działalności spółek. Znalezione przez siebie nieprawidłowości publikował w internecie, wskazując na liczne przykłady malwersacji finansowych. Uderzał coraz wyżej. Sięgnął prokuratora generalnego, rzecznika Kremla, byłego rosyjskiego premiera, Dymitrija Miedwiediewa. Aż w końcu uderzył w samego Putina, piętnując jego sprzeniewierzanie środków publicznych. Za swą działalność polityczną Nawalny zapłacił ciągłymi aresztowaniami i medialnym linczem. Lider Partii Postępu stał się też rozpoznawalny i jako jeden z niewielu przywódców politycznych w Rosji z powodzeniem mobilizuje duże grupy ludzi w proteście przeciw działaniom Kremla.

Nawalny jest młody, charyzmatyczny i trafia do młodzieży. Wprost wskazuje winnych. Według niego rosyjskie społeczeństwo jest okradane z potencjału i możliwości przez zachłanną władzę. Putin ugrzązł z kolei w narracji Kremla o wojnie ojczyźnianej i lękach przed dominacją zachodu. Minęły już czasy, gdy Putin wprowadzał nową jakość. Dwadzieścia lat rządów zakonserwowało układ, który stworzył i nie ma do zaoferowania nic nowego. Putin wciąż jeszcze może liczyć na takie poparcie społeczne, o jakim każdy zachodni polityk mógłby tylko pomarzyć. Ale nie wynika to z jego skuteczności, a z parasola, jakie roztoczyły nad nim media oraz służby i z braku alternatywy. Żaden liczący się polityk opozycji nie zostaje dopuszczony do wyborów. Podczas wyborów Nawalny tradycyjnie ląduje w areszcie. Kreml nie dopuści, żeby Rosjanie mogli mieć sensowny wybór.

Można zadać sobie pytanie, co kryje się za postacią opozycjonisty, którego boi się Kreml. I dlaczego od lat Nawalny działa swobodnie, podczas gdy wielu wcześniejszych buntowników wojnę z władzą przypłaciło życiem. Dziennikarka Anna Politkowska została zastrzelona na schodach własnego mieszkania. Borys Niemcow zginął pod murami Kremla, a otruty polonem Aleksander Litwinienko umierał w londyńskim szpitalu na oczach całego świata. Wielu komentatorów politycznych podejrzewa, że Nawalny nie działa sam. Nie jest wolnym strzelcem, jak chciałoby wielu o nim myśleć. Stoi za nim potężna grupa rosyjskich oligarchów. Na Kremlu toczy się walka o władzę. Prędzej czy później, Putin odejdzie, a wśród politycznych decydentów nie ma jednomyślności co do tego, kim można by go było zastąpić. Nie ma też bezwarunkowego poparcia dla obecnych działań prezydenta. „Wyciągnięcie” Nawalnego ma być poniekąd ostrzeżeniem dla Putina. To wyraz sprzeciwu tych, którym nie podoba się obecna polityka zagraniczna Federacji Rosyjskiej, zacieśniającej więzi z Chinami. Rosja nie jest w stanie konkurować z Pekinem na równych zasadach, bez wikłania się w głęboko idącą zależność. Oponenci Putina to wiedzą i w sojuszu z zachodem upatrują remedium na dominację Chin.

Putin nie rządzi sam. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że Władimir Władimirowicz reprezentuje grupę kilkudziesięciu najbogatszych rosyjskich oligarchów, którzy czerpią profity z władzy. Póki zapewnia im czerpanie korzyści ze spółek państwowych, póty ma ich poparcie. Tyle że Putin słabnie, a formuła sprawowania przez niego władzy się wyczerpuje. Nie mówiąc już o tym, że takich grup interesu jest więcej i rywalizują ze sobą o wpływy. Zauważmy, że Nawalny w rosyjskiej polityce pojawił się dokładnie wtedy, gdy Putin odbiera od Miedwiediewa urząd prezydenta i zaczyna swoją trzecią kadencję. Wraz z kolejną kadencją przekaz Putina się radykalizuje i nie wszystkim może się to podobać. Nawalny nie daje o sobie zapomnieć. Jawi się jako młody, liberalny demokrata, chcący współpracy z zachodem, a Europa jest nim zachwycona.

Ostatnie posunięcia władz dotyczące rosyjskiej konstytucji wyraźnie wskazują, że ostateczna decyzja wobec następcy Putina jeszcze nie zapadła. Nowe zapisy wyzerowały kadencję Putina, która miała się kończyć w 2024 roku. Regulacje mówią, że nowy prezydent nie może sprawować władzy dłużej, niż dwie kadencje z rzędu. Przepisy nie objęły jednak Putina, któremu teoretycznie umożliwia się rządzenie aż do 2036 r. Szerokie kompetencje nadaje się także Radzie Państwa. Rada jest organem doradczym przy prezydencie, które skupia szefów regionów, przewodniczących izb parlamentu, czy przedstawicieli prezydenta w okręgach federalnych i ma pomagać określać kierunki polityki wewnętrznej i zagranicznej. W praktyce może oznaczać to tyle, że następca Putina może zostać wzięty w karby przez określoną grupę ludzi, pilnującą własnych interesów. Rosji nie stać na to, żeby w obliczu międzynarodowych zawirowań i prób podważenia jej pozycji na świecie, pozwolić sobie na wyniszczającą walkę o władzę. Podjęte działania mają zabezpieczyć interesy poszczególnych grup i kontrolować poczynania wybranej przez nie osoby. Wydaje się, że oligarchowie chcą uniknąć takiej słabości włodarza Kremla, jaką reprezentował Jelcyn, ale też nie chcą, żeby następca miał niczym nieograniczoną władzę. Putin był skuteczny przez pewien czas, a pozwolono mu rządzić tak długo, bo nie było go kim zastąpić.

Postać Nawalnego ma przypominać Putinowi, że taki stan rzeczy nie będzie trwał wiecznie, a poza tym jest to swego rodzaju balon próbny wobec oczekiwań rosyjskiego społeczeństwa. Elity rządzące doskonale zdają sobie sprawę z niezadowolenia społecznego. Rosjanie są zmęczeni tymi samymi twarzami w polityce i stagnacją gospodarczą. Historia uczy, że ludowe rewolucje w Rosji zawsze kończyły się krwawo. Między innymi dlatego narodził się Nawalny żeby zagospodarować społeczne niezadowolenie. Żeby skupić ludzi wokół konkretnej osoby i móc przynajmniej częściowo kontrolować ich zachowanie, zamiast pozwolić swobodnie rozlać się temu niezadowoleniu. Styczniowe protesty w całej Rosji pokazały, że ludzie pragną zmiany. Władza musi nad tym zapanować i nie pozwolić, żeby sytuacja wymknęła się jej spod kontroli. Protesty i sprawa Nawalnego paradoksalnie pomogły wzmocnić się Łukaszence na Białorusi. Nie da się nie zauważyć, że białoruskie protesty straciły swój impet. Chcąc nie chcąc, Kreml przestał mieszać w polityce sąsiada i po cichu naciskać na Łukaszenkę, by ten oddał władzę. Gdyby wichry zmian zmiotły białoruskiego dyktatora, nic nie stałoby na przeszkodzie, żeby rosyjska ulica zrobiła z włodarzem Kremla dokładnie to samo.

Być może Nawalny nigdy nie zdobędzie władzy. Być może pojawią się nowe twarze opozycji. Ale jedno jest pewne. Czas Putina się kończy i wątpliwe jest, czy obecny prezydent będzie chciał rządzić aż do 2036 r. Ciągłość władzy w Rosji musi zostać zachowana. Ale Rosja się zmienia i nie da się powtórzyć manewru, który wyniósł Putina do władzy. Dawniej odchodzący prezydent namaszczał swego następcę i wskazywał ludziom, że mają na niego głosować. Z pozoru demokratyczne wybory sankcjonowały tę decyzję. Obecna władza kojarzona jest z korupcją, aferami i wystawnymi pałacami dla swoich. Narzucony następca nie cieszyłby się takim poparciem, na jakie mógł wcześniej liczyć Putin.

Z kolei legenda gnębionego bohatera - opozycjonisty, który z narażeniem własnego życia obalił stary reżim, mogłaby dać Kremlowi nową legitymację do rządzenia. Otwierałoby to przed takim prezydentem wszystkie drzwi. Zachód tylko czeka na możliwość resetu z Rosją. Zmiana prezydenta pociągnęłaby za sobą głębokie zmiany w polityce europejskiej. Niemcy i Francja chcą handlować z Rosją bez przeszkód i bez żadnych warunków. Kto teraz jeszcze pamięta w Europie o Krymie? A kto by się o ten Krym w ogóle upomniał, gdyby nadeszły nowe rozdania w polityce? Unia Europejska skorzystałaby z okazji i zacieśniła więzi z Rosją. Zniknęłyby unijne sankcje. W imię nowego otwarcia z USA mogłoby się nagle okazać, że gaz łupkowy przestaje płynąć do Gdańska, a przekop Mierzei nie jest już potrzebny. Białoruś zostałaby bez słowa protestu zmuszona do pełnej integracji z Rosją, a Ukraina mogłaby pożegnać się nawet z Donbasem. Warszawie wygodniej jest widzieć Putina na Kremlu, niż nowego lokatora. Putin oznacza zamrożenie zachodnio-rosyjskich relacji i utrzymywanie dogodnego dla nas status quo. Liberalno - demokratyczny, przyjmowany ciepło przez zachód Nawalny to dla naszego regionu geopolityczna katastrofa i pętla na szyję.

Moja Rosja będzie dla was dobra – obiecuje w 2019 r. na łamach „Gazety Wyborczej” Nawalny. To jedyny wywiad dla polskich mediów, jakiego opozycjonista kiedykolwiek udzielił. Ale jednocześnie, w tym samym wywiadzie, mówi też o roli i pozycji Rosji na arenie międzynarodowej: To my będziemy liderem Europy. Nie mam co do tego wątpliwości, biorąc pod uwagę nasze terytorium i możliwości. Nawalny nie widzi miejsca dla NATO, nazywając je przestarzałą konstrukcją, a Krym to nie kanapka z kiełbasą, żeby można go było tak sobie przerzucać.
Zachód stać na to, żeby nie zwracać uwagi na tego typu wypowiedzi Nawalnego. Ale Warszawa musi pamiętać, że Rosja zawsze będzie taka sama. Bez względu na zmiany na Kremlu, rosyjskie cele geopolityczne pozostają niezmienne. Warto, żebyśmy o tym pamiętali.

Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego

Czytaj więcej: „Nazywam się NAWALNY. NA – WAL – NY!”

Komentarz (1)

Krajobraz po covidzie

Szczegóły
Opublikowano: niedziela, 20 grudzień 2020 16:20
Magdalena Piórek

Z końcem roku zwykle przychodzi czas na refleksje. Oceniamy, co przyniosło nam ostatnie dwanaście miesięcy i jakie niosło za sobą zmiany. Co zastaniemy, gdy już opadnie kurz po covidzie? Pandemia nie sprawiła, że świat zatrzymał się nagle w miejscu, ale wręcz przyspieszyła pewne procesy. Zaczęły się one już znacznie wcześniej, ale teraz mają szansę właściwie wybrzmieć. Gdyby ponad rok temu ktoś powiedział głośno, że Anno Domini 2020 upłynie nam w atmosferze lęku i poczucia nieustannego zagrożenia - nikt by mu nie uwierzył.

Przede wszystkim covid przysłonił nam wszystko. Zmienił relacje zarówno te na poziomie międzyludzkim, jak i między państwami. Zniknęło poczucie bezpieczeństwa i komfortu. Właściwie z dnia na dzień musieliśmy przestawić się na inny tryb funkcjonowania społecznego. Praca, szkoła, zakupy, usługi, czy spędzanie czasu wolnego przestawione zostały na tryb zdalny. Rząd odrobił lekcje z zarządzania strachem i sterowania społecznymi emocjami. W obawie przed pandemią świadomie zgadzamy się na stopniowe ograniczanie wolności. Pewne, nabyte teraz, społeczne zachowania utrzymają się jeszcze długo po oficjalnym ogłoszeniu końca walki z chorobą.

Podczas wiosennego lockdownu w całej Europie mogliśmy zobaczyć europejską solidarność w całej okazałości. Gdzieś nam zniknęła Unia Europejska. Kraje zmuszone były radzić sobie same. Europejska machina urzędnicza zadziałała z kilkutygodniowym opóźnieniem. Na tyle wcześnie, żeby móc łaskawie odegrać rolę rycerza na białym koniu, ale też na tyle późno, żeby nie zacząć się zastanawiać, do czego Bruksela jest nam tak właściwie potrzebna. To, co było wcześniej tajemnicą poliszynela, teraz ukazało się wyraźnie – UE jest bezradna w chwilach kryzysu. Niemcy, które do tej pory rościły sobie moralne prawo do przewodzenia Europie, okradały inne kraje z zapasów leków i materiałów ochronnych. Europejska solidarność ustąpiła prawu dżungli. Twarda ochrona interesów skłoniła prezydenta Francji, Emmanuela Macrona, do przepchnięcia zapisów dotyczących pracowników delegowanych. Zgodnie z nimi pracownicy kraju wysyłającego mieli być wynagradzani według stawek państwa, w którym realizowali założenia swojej firmy. To z miejsca pozbawiło konkurencyjnej przewagi Polskę której firmy transportowe rządziły dotąd niepodzielnie na unijnych drogach. Macron ten ruch zapowiadał od dawna i nie mógł wybrać sobie gorszego momentu niż covid. Bo nawet dramatyczne medialne relacje o pandemii nie dały rady ukryć faktu, że tylko szybcy i sprawnie zorganizowani polscy przewoźnicy zapobiegli całkowitemu załamaniu się europejskiego łańcucha dostaw. Tymczasem na problemy poszczególnych członków UE, Bruksela odpowiedziała nawoływaniem o jeszcze więcej integracji. Na agendę wrócił temat praworządności w Polsce, bo akurat z dyscyplinowaniem swoich członków UE radzi sobie najlepiej i nie wymaga to mierzenia się ze skalą nieznanych sobie zagrożeń. Nikt nie zastanawia się na głos, jak poradzi sobie unijna gospodarka, gdy miną wszystkie obostrzenia. Jakie straty finansowe poniosą poszczególne państwa i jak mocno ten kryzys nas dotknie. UE zyskała ostatnio kompetencje zaciągania pożyczek i kredytów w imieniu wszystkich członków. Jest to przygotowanie do walki z załamaniem gospodarczym, ale nie da się ukryć jednej oczywistej rzeczy, że zaciągane przez Francję i Niemcy długi będą od teraz spłacali solidarnie wszyscy, w tym Polska, niezależnie od odniesionych z tego tytułu korzyści.

Europa grzęźnie po kolana w walce z covidem. Tymczasem zupełnie inaczej ma się sytuacja w Chinach. To tam zaczęła się pandemia, a tymczasem chińska gospodarka najszybciej wstała na nogi. Pekinowi od kwietnia koronawirus już niestraszny. Chińskie władze twierdzą, że zwalczyły chorobę, a poszczególne przypadki zachorowań nie spędzają nikomu snu z powiek. Państwa regionu również otworzyły się na handel. Azja zapomniała o wirusie. Liczy się przede wszystkim gospodarka i wysokie wskaźniki ekonomiczne. W listopadzie, po ośmiu latach negocjacji, narodziło się RCEP, czyli Regionalne Wszechstronne Ekonomiczne Partnerstwo. To największa na świecie umowa o wolnym handlu, która obejmuje piętnaście krajów Azji i Pacyfiku, z wyjątkiem Indii. Pierwszy raz po jednej stronie barykady znalazły się takie kraje, jak Chiny, Japonia, Korea Południowa, czy Australia, które dotychczas ze sobą konkurowały. USA nie udało się zablokować tego porozumienia. Umowa objęła swym zasięgiem dwa miliardy ludzi, czyli 30% światowej populacji. Za cel postawiono sobie stworzenie gigantycznej strefy wolnego handlu, która siłą rzeczy będzie konkurowała z UE. Tym samym Chiny przejęły światowe przewodnictwo w kierowaniu gospodarką, zostawiając rywali daleko w tyle. Pekin tworzy nową strukturę handlową w regionie i będzie miał wpływ na odbudowanie przerwanych przez pandemię łańcuchów dostaw i stworzenie równowagi gospodarczej po zakończeniu kryzysu. Jeśli do umowy dołączą kiedyś Indie, otworzy się rynek dla kolejnych miliardów ludzi. Unia Europejska nie ma takiej siły i środków, żeby móc realnie konkurować z Azją. Na pytanie, jak się odnaleźć w tej nowej rzeczywistości, będzie musiała sobie odpowiedzieć również Rosja. Po upadku Związku Radzieckiego Moskwa skupiła wokół siebie większość byłych republik postsowieckich i tak powstała Wspólnota Niepodległych Państw. Obecnie jednak WNP jest tak anachroniczna, że nie jest w stanie nadążać za wyzwaniami współczesnego świata. Tym bardziej, że główne jej spoiwo dalej stanowi siła militarna, czołg i rakieta, a nie pieniądz. Tacy partnerzy handlowi, jak biedna Mołdawia, czy ubogi ludnościowo Kirgistan nie zagrożą poważnie żadnej światowej organizacji handlowej. Moskwa sama boryka się z wyzwaniami natury gospodarczej i przestała być atrakcyjna pod względem cywilizacyjnym. Ze Wspólnoty już uciekły Gruzja i Ukraina. Młodzi Białorusini oglądają się na Polskę i Europę i gdyby dać im wybór, odwróciliby się do Rosji plecami. Rosja sama chce decydować o sobie i grać pierwsze skrzypce w postsowieckich regionach, ale ryzykuje też, że przegapi moment, w którym świat ostatecznie podzieli się na poszczególne regiony współpracy handlowej. Rosja może zostać narażona na to, że zewsząd zostanie otoczona swego rodzaju kordonem rywalizujących ze sobą podmiotów. Nie dość, że nie będzie mogła konkurować z poszczególnymi organizacjami, może zostać po prostu zwyczajnie odizolowana. Chiny już budują swoją strefę wpływów tam, gdzie dotychczas robiła to Rosja. Niezależnie od Pekinu, to samo czyni również Turcja, która intensyfikuje swoje działania na Kaukazie.

Moskwa raczej nie ukrywa, że jej celem jest stworzenie ładu wielobiegunowego, gdzie zostaje złamana potęga USA. W okresie krótkoterminowym Rosja na tym wygrywa, bo powstaje koncert mocarstw, które walczą o wpływy. Już jej się udało osłabić pozycję krajów europejskich w rejonie Kaukazu. Stało się to przy okazji konfliktu Armenii i Azerbejdżanu. Mocarstwa europejskie, które miały być mediatorami konfliktu o Górski Karabach, nie wykonały ani jednego ruchu. Rosja i Turcja podzieliły się strefą wpływów i ostatecznie pozbyły się Europy ze swojego przedpola. Powolne odbudowywania świata wielobiegunowego przez Moskwę może mieć jednak dla niej duże konsekwencje. Rosji pasuje taki układ, dopóki jest silna i może rozgrywać karty. Nie wiadomo jednak, jak długo jeszcze pozostanie stabilna gospodarczo i finansowo i jak szybko Chiny i Turcja staną się bardziej atrakcyjnym partnerem dla jej dotychczasowych sojuszników.

Rosja widzi, co się święci. Może nie podołać finansowo. Na tle nowych handlowych porozumień na świecie zwyczajnie zostanie w tyle. Pozbawiona przewagi gospodarczej i odcięta od swoich dotychczasowych stref wpływów na wschodzie i południu, może próbować grać pierwsze skrzypce w Europie Środkowej. To nie jest dobra wiadomość dla Polski, bo oprócz oczywistych prób nacisku na Warszawę, Moskwa będzie się starać o pogłębienie integracji z Białorusią. Do tej pory Białoruś skutecznie opierała się naciskom Kremla, ale sierpniowe wybory prezydenckie zmieniły wszystko. Aleksandr Łukaszenka wygrał w nich 80% przewagą, ale nikt nie dał się przekonać, że była to uczciwa wygrana. Białorusini wyszli na ulice, a do protestacyjnego kotła swoje po cichu podkłada Moskwa, która próbuje maksymalnie osłabić władzę Łukaszenki. Słaby, odizolowany i poddany zachodnim sankcjom Łukaszenka stanie się bardziej podatny na sugestie Kremla. Z naszej perspektywy może to oznaczać obecność rosyjskich wojsk u polskiej granicy i zwiększone możliwości nacisku. Władimir Putin jest zdeterminowany, żeby przed końcem swojej kadencji zamknąć sprawę Białorusi. Tym bardziej, że nikt nie wie, jak potoczą się relacje Rosji z Ukrainą, która obecnie nie chce mieć z Moskwą w ogóle do czynienia. Może się wydawać, że Ukraina na zawsze wypadła z rosyjskiej strefy wpływów, skoro obrała kurs na Europę. Ożywiona współpraca z Turcją wskazuje, że Kijów ma też plan B i Rosja do niczego na razie nie jest mu potrzebna. Może i Moskwa w 2014 roku rozsiadła się na Krymie, ale straciła ukraiński przyczółek u europejskich granic i nie wiadomo, czy uda jej się odwrócić antyrosyjski kurs Ukrainy.

Do tej pory, gdzie Putin się nie obrócił, tam wyrastały przed nim USA czy Chiny. Od dobrych paru lat wchodzi mu w paradę Turcja, która coraz wyraźniej mówi o odbudowie wpływów państwa osmańskiego. Póki co Rosję i Turcję połączył nieformalny sojusz, dzięki któremu oba państwa, wspólnymi siłami, ograniczają zachodnie wpływy na Kaukazie i Bliskim Wschodzie. Ale ten strategiczny sojusz nie będzie trwał wiecznie i Rosja dobrze o tym wie. Moskwa liczy na to, że imperialne ambicje Ankary uda się powstrzymać cudzymi rękami. Turcja szuka dla siebie miejsca na Morzu Śródziemnym, gdzie na greckich wodach terytorialnych odkryła nowe złoża ropy i gazu. Konflikt wisi na włosku, a jest on tym groźniejszy, że dotyczy to członków tego samego paktu wojskowego – NATO. NATO stanęło w obliczu mediacji między Grecją a Turcją i nie jest w stanie sobie z tym dobrze poradzić. Turcja ma największą armię w Europie i jest kluczowa dla bezpieczeństwa całego Paktu. Jeśli Zachód zechce się opowiedzieć za jedną ze stron, może to doprowadzić do rozpadu Sojuszu. Ucierpi na tym Polska, która już stała się zakładnikiem pomiędzy walczącymi o zyski stronami. Wiosną, Turcja omal nie zablokowała nowej strategii NATO, która dotyczyła wzmocnienia bezpieczeństwa Polski i krajów bałtyckich. Ankara uzależniła podpisanie przez siebie tego dokumentu od poparcia przez Zachód jej działań na Bliskim Wschodzie. NATO walczy między sobą i póki zajęte jest własnymi problemami, Rosja nie musi obawiać się o własne interesy.

Wobec zachodzących procesów może niepokoić bierność USA. Waszyngton nie jest w stanie odpowiednio reagować na zmiany. Nie da się być jednocześnie wszędzie i reagować na taką samą skalę. Co silniejsi gracze na arenie międzynarodowej to wykorzystują. Przez ostatnie cztery lata Donald Trump próbował odwrócić ten negatywny trend, ale właśnie przegrał wybory prezydenckie. W Białym Domu prawdopodobnie zasiądzie wiekowy, schorowany Joe Biden i wątpliwe, czy będzie potrafił zmierzyć się z tymi wyzwaniami. Organizowanie się nowej administracji w Waszyngtonie zajmie około pół roku, a świat nie zamierza na to czekać. Póki co USA nie ma takich możliwości operacyjnych, żeby właściwie reagować. Stary prezydent odchodzi, a nowy jeszcze się nie zapoznał z zakresem obowiązków. Kto ma podejmować kluczowe dla bezpieczeństwa państwa decyzje, skoro hegemon siedzi na walizkach? Sytuacji nie pomaga też atmosfera wokół uczciwości i przejrzystości wyborów prezydenckich w USA. Kraj, który najgłośniej krzyczał o demokracji i chciał ją wprowadzać wszędzie, gdzie się da, sam ma z nią problem. Ci, których do tej pory pouczano, mogą teraz do woli podważać legalność wyboru nowego prezydenta USA.

„Obyś żył w ciekawych czasach” – brzmi chińska przestroga. Wydaje się, że jeszcze ciekawsze czasy dopiero przed nami. U progu XXI wieku uwierzyliśmy amerykańskiemu politologowi, Francisowi Fukuyamie, w jego „koniec historii”. Daliśmy sobie wmówić tezę, że wraz z upadkiem komunizmu i rozpadem ZSRR wszelkie procesy historyczne uległy zakończeniu. Hegemonia USA i liberalna demokracja miały być najdoskonalszymi z możliwych do urzeczywistnienia systemów politycznych. Ale tak się nie stało. Bo świat nie stoi w miejscu, a historia ma nam jeszcze wiele do pokazania. Mimo prób skupienia całej medialnej uwagi na pandemii, nie możemy nie zauważyć, że ten świat zmienia się na naszych oczach. Już to widzimy, ale nie do końca sobie uświadamiamy.

Co przyniesie nam następny rok, skoro ten wystarczająco mocno wpłynął na naszą rzeczywistość? U progu nowego 2021 roku możemy sobie życzyć, żeby ten następny pozwolił nam odnaleźć spokój i poczucie bezpieczeństwa.

Do siego roku!

Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego

Czytaj więcej: Krajobraz po covidzie

Komentarz (1)

Taka sobie demokracja (amerykańska)

Szczegóły
Opublikowano: czwartek, 03 grudzień 2020 22:57
Magdalena Piórek

Wybory prezydenckie w USA zawsze cieszą się dużym zainteresowaniem. Tym większym, że wskazują, kto przez najbliższe cztery lata będzie stał na czele najsilniejszego państwa na świecie. Mówią o kierunku, jaki obierze następny rezydent Białego Domu. Są niezwykle medialne i stały się nawet elementem popkultury. Od 3 listopada 2020 r. głosy oddane na poszczególnych kandydatów liczy cały świat. Wszystko wskazuje na to, że finał starcia między Donaldem Trumpem i Joe Bidenem rozegra się w Sądzie Najwyższym.

Różne są oblicza demokracji. Ta w USA jest stawiana całemu światu za wzór. Walka o demokrację stała się znakiem rozpoznawczym administracji waszyngtońskiej i kolportowana wszędzie, gdzie się tylko da. Nawet Rosja, żeby nie odstawać wizerunkowo od państw zachodu, była zmuszona poddać się przynajmniej pozorom demokracji. Ale coś, co wydaje się najbardziej oczywistym procesem na świecie, tylko się takim wydaje. Jeśli przyjrzeć się bliżej, procesowi wyboru prezydenta USA, odkryjemy, że wybór ten jest długi, żmudny i mocno skomplikowany. Przeciętnemu Polakowi wydaje się oczywiste, że prezydenturę wygrywa ten, który otrzyma najwięcej głosów. W USA okazuje się, że dany kandydat może otrzymać nawet o pięć milionów głosów więcej od swego rywala, ale przegrać ostatecznie wyścig do Białego Domu. Jakim cudem, skoro nowy prezydent ma być reprezentantem całego narodu?

Otóż, zacznijmy od tego, że w USA, ostoi wolności i demokracji, nie ma tak naprawdę wyborów bezpośrednich. Głosowanie nie jest jednoznacznym wskazaniem danego kandydata, ale stanowi sygnał dla elektorów, jak powinni zagłosować w imieniu wyborców. Co wcale nie oznacza, że muszą się temu podporządkować. Sytuacje, gdy elektorzy wyłamują się z powierzonego im zadania zdarzają się niezwykle rzadko i są karane finansowo, niemniej jednak czasem się zdarzają. Natomiast jeszcze nie zdarzyła się taka sytuacja, w której zgromadzeni przez danego kandydata elektorzy zmienili zdanie tak gromadnie, żeby to całkowicie odmieniło wynik wyborów prezydenckich. Niemniej jednak tego typu scenariusz – gdyby kiedyś rzeczywiście doszedł do skutku - mógłby wywrócić całkowicie wyborczy stolik i na długo zamieszać w amerykańskiej polityce.

System wyborczy nie jest jednolity. Opiera się na poszczególnych stanach. Każdy z nich ma swój własny system liczenia głosów, własne zasady. Każdy stan ma też inną wartość. Im więcej mieszkańców żyje w danym stanie, tym większą ilością elektorów dany stan może się pochwalić. Widzimy zatem, że głos mieszkańca jednego stanu nie jest traktowany tak samo, jak głos drugiego. Zwycięzca w danym stanie bierze wszystko. Jeśli dany kandydat wygra na przykład na Florydzie lub w Ohio, automatycznie wszyscy elektorzy z danego stanu przypisywani są konkretnie jemu, a jego przeciwnik zostaje z niczym. Na pięciuset trzydziestu ośmiu elektorów, wystarczy zebrać ich dwustu siedemdziesięciu, żeby móc już przeprowadzać się do Białego Domu na najbliższe cztery lata.

Podczas kampanii kandydat na prezydenta musi skupić się na tych stanach, które gwarantują mu jak największą wygraną. Są takie regiony, które od zawsze stanowią bastion danej partii i głosują niezmiennie albo na Republikanów lub na Demokratów. Ale są również tzw. swing states (wahające się), gdzie żadna partia nie ma pewnej, ugruntowanej pozycji. Swing states potrafią dać aż sto pięćdziesiąt głosów elektorskich. Co wybory potrafią zmieniać zdanie i to o nie toczy się zwykle najbardziej zażarty bój. Utarło się, że wygrana na Florydzie otwierała drzwi do prezydentury. Chyba pierwszy raz zdarzyło się, że Donald Trump w obecnych wyborach dostał Florydę, ale oczywista wygrana przeszła mu koło nosa. Coś, co cztery lata temu wystarczyło mu, żeby bez trudu sięgnąć po Biały Dom, teraz okazało się niewystarczające.

Niezbyt często się zdarza, żeby walka o Biały Dom toczyła się w cieniu ogromnych kontrowersji. Ostatnim razem miało to miejsce tak naprawdę dwadzieścia lat temu, kiedy Al Gore przegrał z George’m Bushem. W jednym ze stanów Al Gore przegrał różnicą dziewięciuset głosów. Po ponownym przeliczeniu różnica zmalała do pięciuset i jego sztab nadal nie odpuszczał. Wtedy spór rozstrzygnął Sąd Najwyższy, który jednoznacznym wskazaniem na Busha zakończył polityczny spór. Obecne wybory już zdążyły przejść do historii jako najbardziej chaotyczne i poddające ich wynik w wątpliwość. Stało się tak głównie z powodu dużej ilości głosów oddanych korespondencyjnie. Sztab demokratów, który wystawił Joe Bidena na kandydata na prezydenta – w obawie przed koronawirusem - od miesięcy nawoływał do głosowania listownie. Trump widział w tym pole do nadużyć i dał wyraz swoim wątpliwościom, gdy liczenie głosów się przedłużało. Wyborcy Joe Bidena posłuchali wezwania. Poszczególne stany nie mogły podliczyć głosów wcześniej, ale dopiero wraz z zakończeniem głosowania. Siłą rzeczy głosy korespondencyjne spływały z opóźnieniem. W wyborczą noc mogło się wydawać, że Donald Trump reelekcję ma w kieszeni. Po doliczeniu głosów korespondencyjnych, szala zwycięstwa przechyliła się na stronę Joe Bidena i to jego amerykańskie media już okrzyknęły 46. prezydentem USA.

Jeśli wyniki dalej będą kwestionowane, będzie musiał zadecydować Sąd Najwyższy. Analitycy obawiają się, że chaos związany z wyborem kolejnego prezydenta może wpłynąć negatywnie na giełdę i geopolityczne wydarzenia. Bo świat nie stanął w miejscu w związku z amerykańskimi wyborami. Prezydent USA – niezależnie do tego, czy pozostanie nim dalej Trump, czy zmieni go Biden – będzie musiał zmierzyć się ze starymi problemami. Już Barack Obama wskazywał na Chiny, jako głównego rywala do hegemonii na świecie, a Trump rozwinął te obawy na swój charakterystyczny sposób. Biden może postrzegać wiele rzeczy inaczej, ale wątpliwe, żeby jego administracja nie pociągnęła dalej wojny handlowej z Chinami. Chiny pozostają rywalem na arenie międzynarodowej, niezależnie od tego, kto sprawuje urząd w Białym Domu. Ewentualnie Państwo Środka zyskuje dla siebie więcej czasu, bo nowa administracja będzie musiała dopiero się rozkręcić, a Pekin czekał na nią nie będzie. Podnoszą się głosy, że Joe Biden będzie miał większe szanse na konsolidację świata zachodniego wokół USA przeciwko Chinom, bo Trump był postrzegany jako zbyt nieprzewidywalny. Pierwsze oznaki widać już w zachowaniu Niemiec. Berlin – do tej pory sceptyczny wobec działań Waszyngtonu – odzyskał wiarę, że wraz z Demokratą w Białym Domu z powrotem stanie u boku USA jako jego pełnoprawny partner. Gorzej w tej sytuacji wygląda sytuacja Polski, która będzie musiała zapomnieć o swojej uprzywilejowanej pozycji, jaką dawał jej Trump. Tym bardziej, że na plan pierwszy wysuną się teraz sprawy społeczne i tzw. problemy z praworządnością w Polsce. Warszawa ma nadzieję, że Waszyngton nie porzuci nas na pastwę Rosji i będzie kontynuował twardy kurs wobec Nord Stream II.

Sama Rosja wydaje się sceptyczna wobec zmiany w Białym Domu. Kreml wprost mówi, że relacje między oboma państwami się nie zmienią, a wręcz mogą się zaostrzyć. Nie należy zapominać, że po początkowym okresie współpracy, to Barack Obama postawił na bardziej konfrontacyjne podejście wobec Władymira Putina. Wiadomo, że z chaosu wyborczego w USA Kreml będzie starał się wyciągnąć jak najwięcej korzyści dla siebie. Będzie próbował podważyć legitymizację rządzenia nowego prezydenta USA, co niejako już zrobił za pośrednictwem Mińska. Aleksander Łukaszenka triumfuje od kilku dni, bowiem on sam od sierpnia boryka się z oskarżeniami o oszustwa wyborcze, a teraz śmiało może wskazać na wielkiego brata zza oceanu i grzmieć, że to „zaprzeczenie demokracji”. Wybory w USA zdążył także skrytykować głośno Iran, który również poddał w wątpliwość uczciwość ich przeprowadzenia.

Niezależnie od tego, jak ostatecznie zakończą się wybory na prezydenta USA i kto zasiądzie w Białym Domu na najbliższe cztery lata, nowy prezydent będzie musiał skleić podzielone na pół społeczeństwo. Zmierzy się również z podejrzeniami o wyborcze oszustwo i będzie musiał na nowo odbudować zaufanie sojuszników.

Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego

Czytaj więcej: Taka sobie demokracja (amerykańska)

Komentarz (13)

Więcej artykułów…

  1. A więc wojna!
  2. Na musiku

Strona 6 z 32

  • start
  • Poprzedni artykuł
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6
  • 7
  • 8
  • 9
  • 10
  • Następny artykuł
  • koniec

Komentarze

Stop Ukrainizacji Polski- https://www.youtube.com/watch?v=KgMXF0FU6Jw
Tygrys i Królik
19 minut(y) temu
A ty, co popierasz... ? https://twitter.com/Jack471776/status/1637620374853632000?cxt=HHwWgIC-gb7D_7ktAAAA

https://kresy.pl/wydarzenia/banderowskie...
Raport Krytyki Politycznej: Wy...
2 godzin(y) temu
a ty co popierasz moskwę?
Raport Krytyki Politycznej: Wy...
3 godzin(y) temu
Ale bełkot - chyba poszczepienny.
Przemija postać świata*
4 godzin(y) temu
Źle skopiowany link: https://isws.ms.gov.pl/pl/baza-statystyczna/publikacje/download,3502,14.html
Modlitwa kardynała de Richelie...
4 godzin(y) temu
Nie we wszystkim, co napisał mój kolega Bogdan się zgadzam, ale wnioski mamy podobne...

Najpierw nieco statystyki: Jest też taki dokument opublikow...
Modlitwa kardynała de Richelie...
5 godzin(y) temu

Ostatnie blogi

  • Modlitwa kardynała de Richelieu Bogdan Bachmura Tyle znanych osób i organizacji zatroskanych o dobre imię Jana Pawła II wzywa i apeluje o natychmiastowe działanie, że z… Zobacz
  • Nienasycenie Adam Kowalczyk Na początku istnienia Rosji, a właściwie Moskwy, niewiele wskazywało na to, że stanie się ziemią ludzi nienasyconych. Ludzi, których mózgi… Zobacz
  • Suwerenność na miarę naszych możliwości Bogdan Bachmura Parafrazując Winstona Churchilla można powiedzieć, że jeszcze nigdy tak niewielu, nie zawdzięczało tak wiele, tak niewielkim pieniądzom. Wysokość kwoty o… Zobacz
  • Bezpieczeństwo na Wschodzie Adam Kowalczyk Pół roku temu pisałem o podniesionym przez Marka Budzisza temacie sojuszu, a nawet federacji z Ukrainą. To o czym pisał… Zobacz
  • 1

Najczęściej czytane

  • Uchwała Sejmu w sprawie obrony dobrego imienia św. Jana Pawła II
  • Prowokacja rosyjskiego ambasadora i "polskich patriotów" w Pieniężnie
  • Łajba "Olsztyn" tonie, a "kapitan" szykuje się do ucieczki
  • Wójt Gietrzwałdu zaatakował lidera komitetu referendalnego. Oświadczenie Jacka Wiącka
  • "Wójt mija się z prawdą i manipuluje mieszkańcami Gietrzwałdu". Sprostowanie wywiadu z J.Kasprowiczem
  • Olsztyńskie Wodociągi nie uzyskały zgody na nowe taryfy. Grożą upadłością
  • Kim jest Marek Żejmo (autor książki "Liderzy podziemia Solidarności")? (cz.2)
  • Polecamy lutowy numer miesięcznika "Debata"
  • Holenderska gazeta zastanawia się, czy olsztyńskie "szubienice" wytrzymają atak polskich ikonoklastów?
  • Debatka czyli polityczne prztyczki i potyczki (3)
  • Ks. K. Paczos: "Czy Kościół umiera?" Zapis audio wykładu w Olsztynie
  • "Prezydencie Olsztyna, pracownicy nie najedzą się pana tramwajami i betonem"

Wiadomości Olsztyn

  • Olsztyn

Wiadomości region

  • Region

Wiadomości Polska

  • Polska

O debacie

  • O Nas
  • Autorzy
  • Święta Warmia

Archiwum

  • Archiwum miesięcznika
  • Archiwum IPN

Polecamy

  • Klub Jagielloński
  • Teologia Polityczna

Informacje o plikach cookie

Ta strona używa plików Cookies. Dowiedz się więcej o celu ich używania i możliwości zmiany ustawień Cookies w przeglądarce.