Izrael
- Szczegóły
- Opublikowano: wtorek, 26 październik 2021 13:37
- Magdalena Piórek
W polityce ustawianie się samemu w roli ofiary z reguły nie przynosi nikomu wymiernych korzyści, zwłaszcza, gdy za plecami politycznego malkontenta nie stoi silna armia. Słabych się nie szanuje, tylko bezlitośnie wykorzystuje i nimi manipuluje. Nawet jeśli ten słaby ma sto procent racji w sporze, to sama racja często nie wystarcza. Byłoby dobrze, gdyby polskie władze w końcu to zrozumiały, bo od lat prowadzimy politykę powstań, martyrologii narodu i nawet zasadnych roszczeń, które na świecie nikogo nie obchodzą. I właściwie jedynym państwem, które z roli ofiary uczyniło swój atut – jest Izrael.
Mimo to Izrael znajduje się trochę w innej sytuacji niż my. Mimo że głośno tego nie mówi, to posiada w swoim arsenale broń masowego rażenia. Za plecami ma USA za sojusznika, który przez lata był z nim na dobre i na złe. Zadrzeć z Tel Awiwem, znaczyło nadepnąć na odcisk przede wszystkim Waszyngtonowi. Boleśnie odczuli to sąsiedzi Izraela – Irak, Syria, czy Jemen. Nie mówiąc już o sytuacji Palestyńczyków, za którymi nikt się nie wstawi. USA uczyniło sobie z Izraela przyczółek, z pomocą którego walczy o wpływy na Bliskim Wschodzie. Izrael wie, że jest kluczowym graczem w polityce Wielkiego Brata zza oceanu i mocno to wykorzystuje. W polityce zagranicznej najczęściej idzie na zwarcie i nie zna kompromisów. Na jakiekolwiek próby krytykowania jego działań Izrael reaguje oskarżeniami o rasizm i antysemityzm. Przypięcie komuś łatki antysemity to broń, której boją się wszyscy jak ognia i którą żydzi szantażują swoich partnerów na arenie międzynarodowej. Polityka historyczna została wyniesiona do rangi niespotykanej chyba nigdzie indziej. Pamięć o holokauście jest wykorzystywana niezwykle instrumentalnie. Najczęściej po to, żeby zamknąć usta krytykantom i usprawiedliwić politykę Izraela wobec innych. Działania wobec Palestyny tłumaczone są bolesną przeszłością żydów i ich strachem przed powtórką z historii. Świat milczy, bo albo mu nie zależy na konfrontacji z Izraelem, albo chce zyskać jego przychylność, by przy jego pomocy móc realizować własne interesy.
Jak bezwzględnie wykorzystywana jest polityka historyczna, przekonała się Polska. Teoretycznie Warszawę i do niedawna jeszcze Tel Awiw, a obecnie Jerozolimę (stolica została przeniesiona) łączą przyjacielskie stosunki. A przynajmniej naszym politykom długo wydawało się, że ta przyjaźń działa w obydwie strony. Przez lata Polska była niemalże orędownikiem spraw żydowskich w Europie i była uznawana za najbardziej przyjazną dla tego narodu. Gdy synagogi w Niemczech i Francji muszą być stale pilnowane przez policję, w Polsce ten problem był w ogóle nieznany. Dlatego takim szokiem było zaognienie relacji obydwu krajów na tle pamięci historycznej. Prawda jednak jest taka, że historia w polityce Izraela niemal od początku stanowiła straszak na innych. Norman Finkelstein, autor książki Przedsiębiorstwo holokaust z 2001 r. jako jeden z pierwszych dowodził, że istnieją osoby i organizacje, które wykorzystują tragedię holokaustu do celów politycznych oraz własnych korzyści majątkowych. Mówił również, że prawdziwy holokaust to tragiczne wydarzenie historyczne – wymordowanie europejskich Żydów przez Niemców. A Holokaust przez duże H to lukratywny biznes. Kura znosząca złote jajka i ideologiczna broń masowego rażenia. A raczej masowego zastraszania.. Krytykował USA za to, że zmuszają Polskę do wypłacenia żydom odszkodowań, mimo że Stany Zjednoczone same przetrzymują majątki ofiar zdeponowane w amerykańskich bankach podczas II wojny światowej. Żydów nie interesuje, że II wojna pozostawiła Polskę totalnie w gruzach, że majątki pozostawione przez ofiary hitleryzmu zniszczyli Niemcy, a Polacy nie zobaczyli z tego ani szekla. Że to Niemcy byli sprawcami, a Polacy narodem ofiar. Już w latach dziewięćdziesiątych Israel Singer, sekretarz generalny Światowego Kongresu Żydów grzmiał, iż ponad trzy miliony Żydów zginęło w Polsce i Polacy nie będą spadkobiercami polskich Żydów. Nigdy na to nie pozwolimy (...) Będą słyszeli o tym od nas tak długo, jak Polska będzie istnieć. Jeżeli Polska nie spełni roszczeń Żydów, będzie publicznie atakowana i upokarzana na forum międzynarodowym.. I tak rzeczywiście się dzieje. Próby poprawienia dwustronnych relacji z Izraelem nic Polsce nie dadzą, bo druga strona nie jest tym zainteresowana. Jeszcze parę lat temu na arenie międzynarodowej popełniano rzekome przeinaczenia, mówiąc o „polskich obozach śmierci”. Dziś wiemy, że o pomyłce nie było mowy, bo było to celowe urabianie opinii publicznej. Żydzi niemal wprost mówią, że Polska współpracowała z Hitlerem i jest współodpowiedzialna za pogromy żydów.
Tego typu stanowisko wywołało w Polakach szok. Pierwszy tego typu cios na Warszawę spadł w 2018 r. podczas nowelizowania ustawy o IPN. We wspomnianym projekcie prawnym można było znaleźć art. 55a, grożący karami grzywny lub 3 latami więzienia za przypisywanie polskiemu narodowi lub państwu odpowiedzialności m.in. za zbrodnie III Rzeszy Niemieckiej. Zarówno USA, jak i Izrael potępiły Polskę, uznając to za „akt historycznego rewizjonizmu” i zmuszając ją, żeby wycofała się z nowelizacji ustawy (co nastąpiło w czerwcu 2018 r.). Mimo że Izrael mówił o powrocie do przyjacielskich stosunków, tak naprawdę nie mogło być o nich mowy. Polska sparzyła się na relacjach z dotychczasowym sojusznikiem, a i Jerozolima nie spieszyła się z pojednawczymi gestami. Izraelski minister spraw zagranicznych, Jair Lapid publicznie kłamał, oskarżając Polaków o zamordowanie jego babki, choć dziennikarze doszukali się informacji, że babcia wojnę bezpiecznie przeżyła. Druga burza przetoczyła się przez media na Bliskim Wschodzie, gdy latem 2021 r. polski sejm przyjął projekt ustawy przewidujący, że po 30 latach nie będzie można stwierdzić nieważności decyzji wydanej w postępowaniu administracyjnym z rażącym naruszeniem prawa, która była podstawą nabycia prawa lub stwarza uzasadnione oczekiwanie nabycia prawa. Żydzi uznali działania polskiego rządu za godzące w ich interes. Ambasada Izraela w Polsce wydała wówczas oświadczenie, w którym przekonywała, że to niemoralne prawo poważnie uderzy w stosunki między naszymi państwami. Z powagą podchodzimy do próby uniemożliwienia zwrotu prawowitym właścicielom mienia zagrabionego w Europie Żydom przez nazistów i ich kolaborantów. Polska wie, co jest właściwym krokiem w tej sprawie. Następnie Izrael poszedł o krok dalej i wydalił naszego ambasadora.
Można było jednak zauważyć różnicę w reakcji polskiego rządu na działania dotychczasowego sojusznika. Za pierwszym razem Warszawa dwoiła się i troiła, zapewniając o swoich racjach. Premier Mateusz Morawiecki giął się w ukłonach przed premierem Benjaminem Netanyahu, przepraszając, prosząc o wspólne oświadczenie i wycofując się ostatecznie ze spornej ustawy. Za drugim razem reakcja Warszawy była wręcz lodowata. Polska przyjęła do wiadomości wydalenie jej dyplomaty i zaraz pchnęła ambasadora Marka Magierowskiego na nową placówkę. Polskie władze słowem się nie zająknęły o potrzebie dobrych stosunków z Jerozolimą, nowego pracownika na placówkę nie wysyłamy, ustawa póki co, ma się dobrze i brak jest gorliwości w zapewnieniach o dobrych relacjach.
Nie da się nie zauważyć, że reakcja na niezadowolenie Izraela przeszła w Polsce niemalże bez echa. Można tylko sobie zadać pytanie, co miało na to największy wpływ. Czy trzeźwy osąd Warszawy, zmiana władzy w USA, gdzie prezydentem został Demokrata, który sprawy na Bliskim Wschodzie przestał traktować priorytetowo, czy wydarzenia w Afganistanie. Pomruki oburzenia żydów zbiegły się z upadkiem afgańskiego rządu, gdzie oczy całego świata zwrócone były na lotnisko w Kabulu i nikt nie miał głowy do żydowskich pretensji o roszczenia. Izrael jeszcze raz próbował zwrócić na siebie uwagę we wrześniu, ale znów Europa była zajęta – tym razem kryzysem migracyjnym na polsko-białoruskiej granicy.
Być może to tylko zbieg okoliczności, że Jerozolima nie wstrzeliła się wraz ze swoją narracją w bieżące wydarzenia. Ale może być to także powiew nadchodzących niekorzystnych zmian dla Izraela na arenie międzynarodowej. Bowiem minister Jair Lapid, który tak dalece zaperzył się w stosunku do Polski, mógł nie zauważyć, że sytuacja na świecie zaczyna powoli się odwracać. Izraelskiemu ministrowi spraw zagranicznych mogło umknąć to, co latem zobaczył cały świat: że gromada afgańskich pastuchów pogoniła na cztery wiatry jego mocarnego sojusznika. Sam tenże sojusznik krył się na dachu własnej ambasady, a potem strzelał do uciekającego tłumu na lotnisku. Renoma USA jako hegemona może jeszcze nie runęła na łeb na szyję, ale na pewno została poważnie nadszarpnięta. Ten obraz zostanie z nami na długo. Zasieje też wątpliwości. Wielu skłoni do refleksji, że powinni zacząć liczyć bardziej na siebie i rozbudowywać własny potencjał wojskowy, niż oddawać wszystkie karty USA. Byłoby dobrze, gdyby również w Polsce dotychczasowy hurraoptymizm zastąpiło praktyczne i trzeźwe patrzenie na świat. Zachód oczywiście nie odwróci się od Waszyngtonu z dnia na dzień. Ten proces będzie trwał tak długo, jak długo Chiny albo Rosja nie powiedzą „sprawdzam”. Wydaje się, że Pekin i Moskwa już zrozumiały, że drugi taki prezydent USA, jak Joe Biden, może już im się nie trafić i próbują to wykorzystać. Chiny robią to, naruszając przestrzeń powietrzną Tajwanu. Rosja z kolei prowokuje na wschodniej flance NATO. Uwaga Waszyngtonu jest rozproszona. Hegemonia USA rozstrzygnie się na Pacyfiku. Waszyngton może nie chcieć angażować się w sprawy Izraela lub naciskać zbytnio na Polskę, ryzykując, że ta może się zrazić i nie zechcieć wypełniać swych zobowiązań sojuszniczych tak gorliwie, jak to robiła dotychczas.
Gdyby Izrael myślał bardziej długofalowo, a nie tylko o doraźnych korzyściach, mógłby zadać sobie pytanie, co dalej. Bo nikt nie ma chyba wątpliwości, że podobne sceny, jak te z Kabulu, pojawią się jeszcze nie raz. Historia lubi się powtarzać. Możemy zobaczyć to samo na Ukrainie, w państwach bałtyckich, na Tajwanie, w Warszawie, ale i w Jerozolimie. Ile razy jeszcze gwarant bezpieczeństwa zachodniego świata będzie uciekał, uznając, że nie ma interesu w dotrzymywaniu zobowiązań. Gdzie leży granica jego zainteresowania i czy sami zainteresowani mogą być jej do końca pewni.
Gdyby jednak taki scenariusz miał się ziścić, możemy dostrzec różnicę, jak mogłyby się potoczyć losy państw w danym regionie. Gdyby czekał nas konflikt z Rosją, Moskwa mogłaby zadowolić się uzyskaniem politycznej i militarnej kontroli nad Europą Środkowo – Wschodnią. Konflikt mógłby tlić się długie lata, ale nie będzie nastawiony na totalne wyniszczenie. Bo wbrew temu, co się o niej mówi, paradoksalnie z Rosją można by się jakoś dogadać. Będą to jej warunki, zapewne politycznie trudne do przyjęcia, ale nie uderzające w istnienie narodu jako takiego. Z kolei Chiny przejmą Tajwan bez jednego wystrzału w chwili, gdy USA nie będą miały siły wystarczającej, by się temu przeciwstawić. Już dziś wojska USA nie stacjonują bezpośrednio na wyspie, ale w bezpiecznej od niej odległości. Nawet Japonia i Korea Południowa nie mogą czuć się w pełni bezpieczne, bo Waszyngton zachowuje się dość zachowawczo.
Tego komfortu nie będzie miał Izrael. Kogo poprosi o łaskę Jair Lapid, gdy wybije godzina kolejnego Shoah? Arabskiego najeźdźcę, który o niczym innym nie marzy, jak tylko pozbyć się wszystkich Żydów? Na Bliskim Wschodzie Izrael jest znienawidzony. Kogo Jerozolima poprosi o pomoc i kto jej tej pomocy udzieli? Bo nawet jeśli świat w milczeniu przygląda się izraelskim działaniom w Palestynie i kładzie uszy po sobie wobec żądań o roszczenia, to jednak czegoś się z tego uczy. I wyciąga wnioski. Jeśli zabraknie amerykańskiego parasola na Bliskim Wschodzie i Izrael zostanie pozostawiony samemu sobie, świat może poczuć się zwolniony z politycznie poprawnego obowiązku „lubienia żydów”. Na przykładzie Polski, wszyscy widzą, w jaki sposób żydzi potrafią dziękować za ocalenie. Za Warszawą nikt się teraz głośno nie ujmuje, ale tak samo nie ujmie się za Jerozolimą. Za medialnym wrzaskiem współczucia mogą nie pójść konkretne rozwiązania. Kto kiwnie palcem i kto przyjmie uchodźców. Kto zrzuci sobie na głowę kilkumilionowy naród, wiedząc, że za parędziesiąt lat ten sam naród może go oskarżyć, że nie dość chętnie wypełniał braterską powinność.
Izrael urządza się na Bliskim Wschodzie tylko i wyłącznie na własną modłę, nie oglądając się na innych. Nie przysparza mu to przyjaciół wśród sąsiadów. Czy znajdzie się ktoś, kto zaręczy Jairowi Lapidowi, że nikt się nie odwróci od Izraela w tej samej chwili, gdy tylko nadarzy się ku temu okazja? Bo przecież, gdy ginie naród wierzycieli, pieniądze zostają w kieszeni, a dłużnicy mogą spać spokojnie. Znika finansowy pręgierz, pod którym biczowane są teraz Niemcy, Austria, czy Szwajcaria.
O ilu Polakach ratujących Żydów pamięta Jair Lapid? Nie chce o żadnym. A ilu Polaków zdecyduje się znów pomóc, gdy będzie trzeba? Ilu z nich przejdzie na myśl, że może lepiej zostawić jak jest i wcale nikogo nie ratować. Kto da Polakowi pewność, że za kilkadziesiąt kolejnych lat znów nie usłyszy, że jest sprawcą nowego Holokaustu. Co sprawi, że ten sam Polak nie wzruszy po prostu ramionami i nie zajmie się własnymi sprawami? Z najbardziej przyjaznego kraju wobec Żydów już staliśmy się co najmniej mocno sceptyczni. Co sprawi, że w kluczowym momencie polski rząd nie zada sobie wreszcie cynicznego pytania, po co? Co z tego będziemy mieli i jakie korzyści daje nam ciągłe batożenie przez Izrael. I czy same USA będą w stanie wówczas udzielić konkretnej pomocy Czy może znowu Waszyngton powie – tak jak to było w Afganistanie – że żydzi niewystarczająco walczyli o siebie.
Czy Jair Lapid zastanowił się, co będzie, gdy kluczowe podmioty na arenie międzynarodowej uznają, że bez żydów sobie poradzą? Bo wtedy zniknie ten głośno wrzeszczący wyrzut sumienia świata. I gdy zapadnie cisza, nastąpi zbiorowe westchnienie ulgi.
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego
Wiec ponadpartyjny prelegenci: pis, instytut Kaczyńskiego, przystawka solidarnościowa, n...