Debata marzec2023 okl

logo flaga polukr

 

 

 

Prosimy Czytelników i Przyjaciół o wpłaty na wydawanie miesięcznika „Debata” i portalu debata.olsztyn.pl. Od Państwa ofiarności zależy dalsze istnienie wolnego słowa na Warmii. Nr konta bankowego Fundacji „Debata”: 26249000050000450013547512. KRS: 0000 337 806. Adres: 10-686 Olsztyn, ul. Boenigka 10/26.

wtorek, marzec 21, 2023
  • Debata
  • Wiadomości
    • Olsztyn
    • Region
    • Polska
    • Świat
    • Urbi et Orbi
    • Kultura
  • Blogi
    • Łukasz Adamski
    • Bogdan Bachmura
    • Mariusz Korejwo
    • Adam Kowalczyk
    • Ks. Jan Rosłan
    • Adam Jerzy Socha
    • Izabela Stackiewicz
    • Bożena Ulewicz
    • Mariusz Korejwo
    • Zbigniew Lis
    • Marian Zdankowski
    • Marek Lewandowski
  • miesięcznik Debata
  • Baza Autorów
  • Kontakt
  • Jesteś tutaj:  
  • Start
  • Wiadomości
  • Świat

Świat

Izrael

Szczegóły
Opublikowano: wtorek, 26 październik 2021 13:37
Magdalena Piórek

W polityce ustawianie się samemu w roli ofiary z reguły nie przynosi nikomu wymiernych korzyści, zwłaszcza, gdy za plecami politycznego malkontenta nie stoi silna armia. Słabych się nie szanuje, tylko bezlitośnie wykorzystuje i nimi manipuluje. Nawet jeśli ten słaby ma sto procent racji w sporze, to sama racja często nie wystarcza. Byłoby dobrze, gdyby polskie władze w końcu to zrozumiały, bo od lat prowadzimy politykę powstań, martyrologii narodu i nawet zasadnych roszczeń, które na świecie nikogo nie obchodzą. I właściwie jedynym państwem, które z roli ofiary uczyniło swój atut – jest Izrael.

Mimo to Izrael znajduje się trochę w innej sytuacji niż my. Mimo że głośno tego nie mówi, to posiada w swoim arsenale broń masowego rażenia. Za plecami ma USA za sojusznika, który przez lata był z nim na dobre i na złe. Zadrzeć z Tel Awiwem, znaczyło nadepnąć na odcisk przede wszystkim Waszyngtonowi. Boleśnie odczuli to sąsiedzi Izraela – Irak, Syria, czy Jemen. Nie mówiąc już o sytuacji Palestyńczyków, za którymi nikt się nie wstawi. USA uczyniło sobie z Izraela przyczółek, z pomocą którego walczy o wpływy na Bliskim Wschodzie. Izrael wie, że jest kluczowym graczem w polityce Wielkiego Brata zza oceanu i mocno to wykorzystuje. W polityce zagranicznej najczęściej idzie na zwarcie i nie zna kompromisów. Na jakiekolwiek próby krytykowania jego działań Izrael reaguje oskarżeniami o rasizm i antysemityzm. Przypięcie komuś łatki antysemity to broń, której boją się wszyscy jak ognia i którą żydzi szantażują swoich partnerów na arenie międzynarodowej. Polityka historyczna została wyniesiona do rangi niespotykanej chyba nigdzie indziej. Pamięć o holokauście jest wykorzystywana niezwykle instrumentalnie. Najczęściej po to, żeby zamknąć usta krytykantom i usprawiedliwić politykę Izraela wobec innych. Działania wobec Palestyny tłumaczone są bolesną przeszłością żydów i ich strachem przed powtórką z historii. Świat milczy, bo albo mu nie zależy na konfrontacji z Izraelem, albo chce zyskać jego przychylność, by przy jego pomocy móc realizować własne interesy.

Jak bezwzględnie wykorzystywana jest polityka historyczna, przekonała się Polska. Teoretycznie Warszawę i do niedawna jeszcze Tel Awiw, a obecnie Jerozolimę (stolica została przeniesiona) łączą przyjacielskie stosunki. A przynajmniej naszym politykom długo wydawało się, że ta przyjaźń działa w obydwie strony. Przez lata Polska była niemalże orędownikiem spraw żydowskich w Europie i była uznawana za najbardziej przyjazną dla tego narodu. Gdy synagogi w Niemczech i Francji muszą być stale pilnowane przez policję, w Polsce ten problem był w ogóle nieznany. Dlatego takim szokiem było zaognienie relacji obydwu krajów na tle pamięci historycznej. Prawda jednak jest taka, że historia w polityce Izraela niemal od początku stanowiła straszak na innych. Norman Finkelstein, autor książki Przedsiębiorstwo holokaust z 2001 r. jako jeden z pierwszych dowodził, że istnieją osoby i organizacje, które wykorzystują tragedię holokaustu do celów politycznych oraz własnych korzyści majątkowych. Mówił również, że prawdziwy holokaust to tragiczne wydarzenie historyczne – wymordowanie europejskich Żydów przez Niemców. A Holokaust przez duże H to lukratywny biznes. Kura znosząca złote jajka i ideologiczna broń masowego rażenia. A raczej masowego zastraszania.. Krytykował USA za to, że zmuszają Polskę do wypłacenia żydom odszkodowań, mimo że Stany Zjednoczone same przetrzymują majątki ofiar zdeponowane w amerykańskich bankach podczas II wojny światowej. Żydów nie interesuje, że II wojna pozostawiła Polskę totalnie w gruzach, że majątki pozostawione przez ofiary hitleryzmu zniszczyli Niemcy, a Polacy nie zobaczyli z tego ani szekla. Że to Niemcy byli sprawcami, a Polacy narodem ofiar. Już w latach dziewięćdziesiątych Israel Singer, sekretarz generalny Światowego Kongresu Żydów grzmiał, iż ponad trzy miliony Żydów zginęło w Polsce i Polacy nie będą spadkobiercami polskich Żydów. Nigdy na to nie pozwolimy (...) Będą słyszeli o tym od nas tak długo, jak Polska będzie istnieć. Jeżeli Polska nie spełni roszczeń Żydów, będzie publicznie atakowana i upokarzana na forum międzynarodowym.. I tak rzeczywiście się dzieje. Próby poprawienia dwustronnych relacji z Izraelem nic Polsce nie dadzą, bo druga strona nie jest tym zainteresowana. Jeszcze parę lat temu na arenie międzynarodowej popełniano rzekome przeinaczenia, mówiąc o „polskich obozach śmierci”. Dziś wiemy, że o pomyłce nie było mowy, bo było to celowe urabianie opinii publicznej. Żydzi niemal wprost mówią, że Polska współpracowała z Hitlerem i jest współodpowiedzialna za pogromy żydów.

Tego typu stanowisko wywołało w Polakach szok. Pierwszy tego typu cios na Warszawę spadł w 2018 r. podczas nowelizowania ustawy o IPN. We wspomnianym projekcie prawnym można było znaleźć art. 55a, grożący karami grzywny lub 3 latami więzienia za przypisywanie polskiemu narodowi lub państwu odpowiedzialności m.in. za zbrodnie III Rzeszy Niemieckiej. Zarówno USA, jak i Izrael potępiły Polskę, uznając to za „akt historycznego rewizjonizmu” i zmuszając ją, żeby wycofała się z nowelizacji ustawy (co nastąpiło w czerwcu 2018 r.). Mimo że Izrael mówił o powrocie do przyjacielskich stosunków, tak naprawdę nie mogło być o nich mowy. Polska sparzyła się na relacjach z dotychczasowym sojusznikiem, a i Jerozolima nie spieszyła się z pojednawczymi gestami. Izraelski minister spraw zagranicznych, Jair Lapid publicznie kłamał, oskarżając Polaków o zamordowanie jego babki, choć dziennikarze doszukali się informacji, że babcia wojnę bezpiecznie przeżyła. Druga burza przetoczyła się przez media na Bliskim Wschodzie, gdy latem 2021 r. polski sejm przyjął projekt ustawy przewidujący, że po 30 latach nie będzie można stwierdzić nieważności decyzji wydanej w postępowaniu administracyjnym z rażącym naruszeniem prawa, która była podstawą nabycia prawa lub stwarza uzasadnione oczekiwanie nabycia prawa. Żydzi uznali działania polskiego rządu za godzące w ich interes. Ambasada Izraela w Polsce wydała wówczas oświadczenie, w którym przekonywała, że to niemoralne prawo poważnie uderzy w stosunki między naszymi państwami. Z powagą podchodzimy do próby uniemożliwienia zwrotu prawowitym właścicielom mienia zagrabionego w Europie Żydom przez nazistów i ich kolaborantów. Polska wie, co jest właściwym krokiem w tej sprawie. Następnie Izrael poszedł o krok dalej i wydalił naszego ambasadora.

Można było jednak zauważyć różnicę w reakcji polskiego rządu na działania dotychczasowego sojusznika. Za pierwszym razem Warszawa dwoiła się i troiła, zapewniając o swoich racjach. Premier Mateusz Morawiecki giął się w ukłonach przed premierem Benjaminem Netanyahu, przepraszając, prosząc o wspólne oświadczenie i wycofując się ostatecznie ze spornej ustawy. Za drugim razem reakcja Warszawy była wręcz lodowata. Polska przyjęła do wiadomości wydalenie jej dyplomaty i zaraz pchnęła ambasadora Marka Magierowskiego na nową placówkę. Polskie władze słowem się nie zająknęły o potrzebie dobrych stosunków z Jerozolimą, nowego pracownika na placówkę nie wysyłamy, ustawa póki co, ma się dobrze i brak jest gorliwości w zapewnieniach o dobrych relacjach.

Nie da się nie zauważyć, że reakcja na niezadowolenie Izraela przeszła w Polsce niemalże bez echa. Można tylko sobie zadać pytanie, co miało na to największy wpływ. Czy trzeźwy osąd Warszawy, zmiana władzy w USA, gdzie prezydentem został Demokrata, który sprawy na Bliskim Wschodzie przestał traktować priorytetowo, czy wydarzenia w Afganistanie. Pomruki oburzenia żydów zbiegły się z upadkiem afgańskiego rządu, gdzie oczy całego świata zwrócone były na lotnisko w Kabulu i nikt nie miał głowy do żydowskich pretensji o roszczenia. Izrael jeszcze raz próbował zwrócić na siebie uwagę we wrześniu, ale znów Europa była zajęta – tym razem kryzysem migracyjnym na polsko-białoruskiej granicy.

Być może to tylko zbieg okoliczności, że Jerozolima nie wstrzeliła się wraz ze swoją narracją w bieżące wydarzenia. Ale może być to także powiew nadchodzących niekorzystnych zmian dla Izraela na arenie międzynarodowej. Bowiem minister Jair Lapid, który tak dalece zaperzył się w stosunku do Polski, mógł nie zauważyć, że sytuacja na świecie zaczyna powoli się odwracać. Izraelskiemu ministrowi spraw zagranicznych mogło umknąć to, co latem zobaczył cały świat: że gromada afgańskich pastuchów pogoniła na cztery wiatry jego mocarnego sojusznika. Sam tenże sojusznik krył się na dachu własnej ambasady, a potem strzelał do uciekającego tłumu na lotnisku. Renoma USA jako hegemona może jeszcze nie runęła na łeb na szyję, ale na pewno została poważnie nadszarpnięta. Ten obraz zostanie z nami na długo. Zasieje też wątpliwości. Wielu skłoni do refleksji, że powinni zacząć liczyć bardziej na siebie i rozbudowywać własny potencjał wojskowy, niż oddawać wszystkie karty USA. Byłoby dobrze, gdyby również w Polsce dotychczasowy hurraoptymizm zastąpiło praktyczne i trzeźwe patrzenie na świat. Zachód oczywiście nie odwróci się od Waszyngtonu z dnia na dzień. Ten proces będzie trwał tak długo, jak długo Chiny albo Rosja nie powiedzą „sprawdzam”. Wydaje się, że Pekin i Moskwa już zrozumiały, że drugi taki prezydent USA, jak Joe Biden, może już im się nie trafić i próbują to wykorzystać. Chiny robią to, naruszając przestrzeń powietrzną Tajwanu. Rosja z kolei prowokuje na wschodniej flance NATO. Uwaga Waszyngtonu jest rozproszona. Hegemonia USA rozstrzygnie się na Pacyfiku. Waszyngton może nie chcieć angażować się w sprawy Izraela lub naciskać zbytnio na Polskę, ryzykując, że ta może się zrazić i nie zechcieć wypełniać swych zobowiązań sojuszniczych tak gorliwie, jak to robiła dotychczas.

Gdyby Izrael myślał bardziej długofalowo, a nie tylko o doraźnych korzyściach, mógłby zadać sobie pytanie, co dalej. Bo nikt nie ma chyba wątpliwości, że podobne sceny, jak te z Kabulu, pojawią się jeszcze nie raz. Historia lubi się powtarzać. Możemy zobaczyć to samo na Ukrainie, w państwach bałtyckich, na Tajwanie, w Warszawie, ale i w Jerozolimie. Ile razy jeszcze gwarant bezpieczeństwa zachodniego świata będzie uciekał, uznając, że nie ma interesu w dotrzymywaniu zobowiązań. Gdzie leży granica jego zainteresowania i czy sami zainteresowani mogą być jej do końca pewni.

Gdyby jednak taki scenariusz miał się ziścić, możemy dostrzec różnicę, jak mogłyby się potoczyć losy państw w danym regionie. Gdyby czekał nas konflikt z Rosją, Moskwa mogłaby zadowolić się uzyskaniem politycznej i militarnej kontroli nad Europą Środkowo – Wschodnią. Konflikt mógłby tlić się długie lata, ale nie będzie nastawiony na totalne wyniszczenie. Bo wbrew temu, co się o niej mówi, paradoksalnie z Rosją można by się jakoś dogadać. Będą to jej warunki, zapewne politycznie trudne do przyjęcia, ale nie uderzające w istnienie narodu jako takiego. Z kolei Chiny przejmą Tajwan bez jednego wystrzału w chwili, gdy USA nie będą miały siły wystarczającej, by się temu przeciwstawić. Już dziś wojska USA nie stacjonują bezpośrednio na wyspie, ale w bezpiecznej od niej odległości. Nawet Japonia i Korea Południowa nie mogą czuć się w pełni bezpieczne, bo Waszyngton zachowuje się dość zachowawczo.

Tego komfortu nie będzie miał Izrael. Kogo poprosi o łaskę Jair Lapid, gdy wybije godzina kolejnego Shoah? Arabskiego najeźdźcę, który o niczym innym nie marzy, jak tylko pozbyć się wszystkich Żydów? Na Bliskim Wschodzie Izrael jest znienawidzony. Kogo Jerozolima poprosi o pomoc i kto jej tej pomocy udzieli? Bo nawet jeśli świat w milczeniu przygląda się izraelskim działaniom w Palestynie i kładzie uszy po sobie wobec żądań o roszczenia, to jednak czegoś się z tego uczy. I wyciąga wnioski. Jeśli zabraknie amerykańskiego parasola na Bliskim Wschodzie i Izrael zostanie pozostawiony samemu sobie, świat może poczuć się zwolniony z politycznie poprawnego obowiązku „lubienia żydów”. Na przykładzie Polski, wszyscy widzą, w jaki sposób żydzi potrafią dziękować za ocalenie. Za Warszawą nikt się teraz głośno nie ujmuje, ale tak samo nie ujmie się za Jerozolimą. Za medialnym wrzaskiem współczucia mogą nie pójść konkretne rozwiązania. Kto kiwnie palcem i kto przyjmie uchodźców. Kto zrzuci sobie na głowę kilkumilionowy naród, wiedząc, że za parędziesiąt lat ten sam naród może go oskarżyć, że nie dość chętnie wypełniał braterską powinność.

Izrael urządza się na Bliskim Wschodzie tylko i wyłącznie na własną modłę, nie oglądając się na innych. Nie przysparza mu to przyjaciół wśród sąsiadów. Czy znajdzie się ktoś, kto zaręczy Jairowi Lapidowi, że nikt się nie odwróci od Izraela w tej samej chwili, gdy tylko nadarzy się ku temu okazja? Bo przecież, gdy ginie naród wierzycieli, pieniądze zostają w kieszeni, a dłużnicy mogą spać spokojnie. Znika finansowy pręgierz, pod którym biczowane są teraz Niemcy, Austria, czy Szwajcaria.

O ilu Polakach ratujących Żydów pamięta Jair Lapid? Nie chce o żadnym. A ilu Polaków zdecyduje się znów pomóc, gdy będzie trzeba? Ilu z nich przejdzie na myśl, że może lepiej zostawić jak jest i wcale nikogo nie ratować. Kto da Polakowi pewność, że za kilkadziesiąt kolejnych lat znów nie usłyszy, że jest sprawcą nowego Holokaustu. Co sprawi, że ten sam Polak nie wzruszy po prostu ramionami i nie zajmie się własnymi sprawami? Z najbardziej przyjaznego kraju wobec Żydów już staliśmy się co najmniej mocno sceptyczni. Co sprawi, że w kluczowym momencie polski rząd nie zada sobie wreszcie cynicznego pytania, po co? Co z tego będziemy mieli i jakie korzyści daje nam ciągłe batożenie przez Izrael. I czy same USA będą w stanie wówczas udzielić konkretnej pomocy Czy może znowu Waszyngton powie – tak jak to było w Afganistanie – że żydzi niewystarczająco walczyli o siebie.

Czy Jair Lapid zastanowił się, co będzie, gdy kluczowe podmioty na arenie międzynarodowej uznają, że bez żydów sobie poradzą? Bo wtedy zniknie ten głośno wrzeszczący wyrzut sumienia świata. I gdy zapadnie cisza, nastąpi zbiorowe westchnienie ulgi.

Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego

Czytaj więcej: Izrael

Komentarz (11)

Manewry dyktatora

Szczegóły
Opublikowano: środa, 29 wrzesień 2021 21:03
Magdalena Piórek

Dla każdego przeciętnego Polaka wojna z Rosją kojarzy się z setkami sowieckich tanków rozjeżdżających kraj i gromadami obszarpanych żołnierzy o mongolskich rysach. Niby wiemy, że od poprzednich polsko-rosyjskich zmagań minęło ponad osiemdziesiąt lat i współczesna wojna wygląda zupełnie inaczej, ale wyobraźnia dalej robi swoje. Starcia XXI w. to przede wszystkim wyspecjalizowane oddziały, zaawansowana technika, wojna informacyjna i wykorzystywanie na całego wewnętrznych słabości przeciwnika. To również wojna zastępcza, gdzie zamiast wykorzystywać własne siły, operuje się możliwościami sojusznika. Wydaje nam się, że w odległej przyszłości czeka nas wojna z Rosją, a tymczasem niewiele osób zdaje sobie sprawę, że właśnie rękawicę rzuciła nam Białoruś.
Na pierwszy rzut oka sytuacja wydaje się jasna. W połowie sierpnia upadł prozachodni rząd w Afganistanie, władzę objęli talibowie i tysiące osób uciekło za granicę, ratując zdrowie i życie. Uchodźcy, ryzykując wiele, dotarli nad polsko – białorusko granicę i w Usnarzu Górnym skończyła się ich odyseja. Nieczułe na ich cierpienia polskie władze odmówiły udzielenia azylu, a politycy partii opozycyjnych nie posiadali się z oburzenia. Białoruskie i rosyjskie media protest opozycji oczywiście usłyszały i nie wahały się w propagandowym nagłośnieniu sprawy. Niespodziewanie działania Warszawy poparła Unia Europejska, która dobrze wie, że uchodźcy wcale nie chcą zatrzymywać się w Polsce, ale ich celem jest Berlin i Paryż. Wiadomo, że jeśli szlak zostanie otwarty, Niemcy i Francję zaleje fala migrantów podobna do tej, która szła przez Europę w 2015 r.

Pomysł z przerzucaniem migrantów nie jest nowy. Prezydent Białorusi, Aleksander Łukaszenka, nie jest jedynym, który przy pomocy tego rozwiązania osiąga swoje polityczne cele. Przed nim od dawna robi to np. Maroko, które wykorzystuje ten sposób w swoich sporach z Hiszpanią. Za każdym razem, gdy Madryt i Rabat nie zgadzają się w kluczowych dla tego ostatniego sprawach, Maroko otwiera swoje granice i „odkręca” kurek z migrantami. Tak samo robiła to Turcja, gdzie niemiecka kanclerz Angela Merkel osobiście przywoziła kilka miliardów euro, byle tylko Ankara nie brała udziału w destabilizacji Unii Europejskiej. Nagromadzenie milionów ludzi z obcego kręgu kulturowego rozsadza dane państwo od środka. Tę słabość państw zachodnich zauważyła Rosja, która od lat przerzuca migrantów z Kaukazu do Europy. Z nauk poprzedników korzysta też Białoruś.

W polskiej przestrzeni publicznej pojawił się termin „operacja Śluza”. Określa on działania białoruskich służb specjalnych, zapoczątkowane w 2011 r. Ich celem jest pośrednictwo w przerzucaniu migrantów z Afryki, Bliskiego Wschodu i Azji Centralnej do Europy i wymuszanie określonych korzyści politycznych. Dotychczas operacja stosowana była w dość ograniczonym zakresie, ale teraz Łukaszenka dał jej zielone światło. Wątpliwe, czy zdecydowałby się na to bez poparcia Moskwy. Musi mieć zgodę Kremla i nie przypadkiem dzieje się to teraz, gdy tuż za polską granicą ruszyły rosyjskie manewry Zapad 2021. W cieniu awantury o uchodźców i ruchów wojsk Łukaszenka jedzie do Moskwy, żeby podpisać „mapy integracji” z Rosją. Odkąd w 1996 r. podpisano porozumienie o powstaniu państwa związkowego Białorusi i Rosji, Moskwa czekała na pełne zjednoczenie. ZBiR miał na celu integrację gospodarczą i walutową obydwu państw. Po dojściu Putina do władzy pojawił się pomysł włączenia Białorusi w skład Federacji Rosyjskiej jako jednego z jej obwodów. Łukaszenka się wtedy nie zgodził i wodził Putina za nos przez dwadzieścia lat. Problem w tym, że Rosja nie jest już tak słaba, jak była wtedy, a i Łukaszenka stracił swoją dawną pozycję. Nie jest w stanie negocjować równie skutecznie, jak kiedyś. Zachód nie kiwnie palcem, żeby mu pomóc, tym bardziej, że Putin nie prze już tak do pełnego zjednoczenia, woląc zachować pozory suwerenności u sąsiada. Jawne przesunięcie rosyjskich granic tak daleko nie przeszłoby Putinowi ulgowo i wystraszyłoby Europę. Zamiast tego, woli umocnić swoje wpływy u polskich granic i bez przeszkód rozmieścić rosyjskie bazy wojskowe.

Po wygranych wyborach prezydenckich w 2020 r., które upłynęły pod znakiem masowych protestów i oskarżeń o fałszerstwo, Białoruś znalazła się pod pręgierzem zachodniej opinii publicznej. UE nałożyła sankcje i Mińsk znalazł się w politycznym osamotnieniu. Być lub nie być Aleksandra Łukaszenki zależy tylko od Putina i od tego, jak bardzo Łukaszenka mu będzie uległy. Zmagający się z kryzysem gospodarczym Łukaszenka wcale nie chce zadzierać z Polską i pozostałymi sąsiadami, ale nie ma wyboru. Tego wyboru pozbawiła go już dawno Polska, która – zapatrzona w UE – nie chciała z nim w ogóle rozmawiać. Po bataliach z gazociągami Nord Stream i deklaracji Polski, że nie przedłuży dalej kontraktu na rosyjski gaz po 2022 r., rację bytu stracił też gazociąg jamalski, przebiegający m.in. przez terytorium Białorusi. Białoruś dużo zarabiała na opłatach tranzytowych i preferencyjnych cenach rosyjskich surowców. Stanowiło to podwalinę do białoruskiej gospodarki. Polskie próby niezależności energetycznej i budowa gazociągów północnych zachwiały stabilnością białoruskiej gospodarki.

Kryzys związany z uchodźcami ma na celu ratować państwowy budżet. Służby Łukaszenki zarabiają na przerzucaniu migrantów kilka tysięcy dolarów od osoby. Media propagandowe kreują obraz Polski jako nieprzyjaznej pokrzywdzonym przez los uchodźcom. Mińsk tylko czeka, aż władzom w Warszawie wyrwie się, że uchodźcom przecież nic nie grozi, bo na terenie Białorusi nie toczy się przecież żadna wojna i jest tam bezpiecznie. Byłaby to woda na propagandowy białoruski młyn, ale póki co polscy politycy chronią się przed podobną pułapką. Prawda jednak jest taka, że jeśli Warszawa by się ugięła i pozwoliła na przejście przez granicę niewielkiej grupki migrantów, nazajutrz byłyby ich już tysiące. Zresztą, w całej tej sprawie nie chodzi o migrantów jako takich i krótkotrwałe wizerunkowe zwycięstwa. Rosja z Białorusią testują możliwości obronne Polski i jak w tej sytuacji zachowa się NATO i UE. Putin rękoma Łukaszenki maca nasze słabe strony i wyciąga wnioski. Problem w tym, że nie wiemy, gdzie przebiega czerwona linia białoruskiego dyktatora i jak daleko zechce się posunąć. Możemy tylko trwać w niewiedzy, co jest jego celem. Gdyby zaś komuś na granicy puściły nerwy i omsknął się palec na spuście, kilkadziesiąt kilometrów dalej czeka w gotowości ponad dwieście tysięcy żołnierzy rosyjskich. Na Białorusi trwają właśnie manewry Zapad, podczas których Moskwa z Mińskiem ćwiczą scenariusz ataku na Polskę. To największe ćwiczenia od lat, poprzedzone agresywnymi ruchami wobec Polski i Litwy oraz niepokojącą decyzją Kremla o niedopuszczeniu obserwatorów z OBWE na teren manewrów. Polska – pierwszy raz od bardzo dawna - wprowadziła stan wyjątkowy wzdłuż białoruskiej granicy, a polskie wojsko odcięło dostęp mediom i osobom postronnym.

Obserwatorzy sceny politycznej przypominają, że podobna skala rosyjskich prowokacji miała miejsce w 2014 r. tuż przed zajęciem Krymu. Nie można jednoznacznie określić, czy Putin rzeczywiście zechce zaatakować i czy jego ostatecznym celem jest właśnie Polska. Równie dobrze może to być np. zasłona dymna dla rosyjskiej eskalacji na Ukrainie. Ucieszona, że dało się uniknąć konfliktu UE może nie zwrócić uwagi na przemieszczenie się wojsk gdzieś daleko, w Donbasie. Ale może być też tak, że Rosja zechce uderzyć w pewność siebie UE i NATO oraz w ich gwarancje sojusznicze. Nietrudno byłoby wyobrazić sobie sytuację, podczas której zielone ludziki w białoruskich mundurach wkraczają na Litwę i odcinają ją od pomocy z Polski. Tworzą korytarz łączący terytorium Białorusi z Kaliningradem, zabezpieczając w ten sposób osamotnioną enklawę. Obwód kaliningradzki jest kluczowy dla zabezpieczenia rosyjskich interesów w Europie. Tymczasem zmaga się z gospodarczymi konsekwencjami po zamknięciu przez Polskę małego ruchu granicznego i odpływem ludności, uciekającej do Rosji właściwej. Putin może nie mieć wyboru i starać się wszelkimi sposobami powstrzymać zapaść gospodarczą i demograficzną obwodu. W przypadku konfliktu Litwa nie ma sposobu obronić się sama, a Polska musiałaby rozpocząć wojnę z Białorusią, gdzie nie ma pewności, że ją wygra. Łukaszenka ostrzy zęby, wiedząc, że tuż za jego plecami czeka cała sojusznicza armia. Nasz sojusznik z kolei tkwi za oceanem i liże rany po afgańskim blamażu. Paryż i Berlin z pewnością nie zechcą umierać za parę litewskich wiosek. Zresztą, w kluczowym momencie Rosja może wejść do gry jako mediator. Może odciąć się od prowokacji, udać, że to samotna gra Łukaszenki i pozwolić UE znowu spać w spokojnie. W zamian za ustabilizowanie sytuacji, korytarz do Kaliningradu i osadzenie swoich wojsk na Litwie, Unia będzie miała zapewniony spokój na granicach. Na dobrą sprawę, państwa bałtyckie wcale nie musiałyby opuszczać UE. Putin wspaniałomyślnie zabezpieczyłby niemieckie i francuskie interesy w tym rejonie, w zamian za niewtrącanie się w jego sprawy. Czy znalazłby się ktoś, kto by zwątpił, że Niemcy i Francja z chęcią by na to poszły? Nawet by się nie zawahały, a Rosja upiekłaby kilka pieczeni na jednym ogniu. Przede wszystkim Putin mógłby się dowiedzieć, jak są rzeczywiście nakreślone granice świętego spokoju zachodnich państw i poznać reakcję NATO na realną agresję. Jednocześnie zamknąłby usta Polsce, która odtąd musiałaby częściej oglądać się na silniejszego sąsiada. Putin odciąłby też Łukaszence drogę do rozmów z Zachodem, całkowicie go od siebie uzależniając. Skompromitowanie NATO pozwoliłoby na strategiczny zwrot Ukrainy z powrotem ku Rosji.

Rosja może sobie na to pozwolić, bo wie, że nikt jej nie przeszkodzi. UE jest niechętna angażowaniu się w jakiekolwiek konflikty, a NATO zależne jest od decyzji Waszyngtonu. Przez cztery lata prezydentem USA był człowiek, uznawany przez wszystkich za dość nieobliczalnego. Ale Donalda Trumpa postrzegali w ten sposób nie tylko amerykańscy wyborcy. Widziały go takim również Rosja, czy Chiny, które kompletnie nie wiedziały czego mogą się po nim spodziewać i to trzymał Putina w ryzach. Trumpa zastąpił Joe Biden, który przemeblował wszystkie dotychczasowe sojusze i zasiał zwątpienie w głowach sojuszników. Po pół roku nieudolnego rządzenia „śpiącego Joe” nawet partia demokratyczna ma go dosyć. Ostatni medialny atak liberalnego mainstreamu może dawać podwaliny pod próbę udanego zdjęcia z urzędu prezydenta USA. USA zajęte są porażką w Afganistanie i wynikającym z niej wewnętrznym kryzysem politycznym. Wątpliwe jest, czy w tej sytuacji Joe Biden byłby w stanie udzielić pomocy sojusznikom. A gdyby miał zabrać się do tego w równie udany sposób, co w Afganistanie, na Kremlu śmiało mogą zacząć już strzelać korki od szampana.

W 2008 r. prezydent Lech Kaczyński w Tbilisi wypowiedział słynne, cytowane później wielokrotnie słowa: I my też wiemy świetnie, że dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze Państwa Bałtyckie, a później może i czas na mój kraj, na Polskę. Wierzymy, że Europa zrozumie, że [...] Rosja przywróci swoje imperium, a to nie jest w niczyim interesie.
Pytanie, czy Europa rzeczywiście to rozumie, pozostawiam otwarte.

Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego

Czytaj więcej: Manewry dyktatora

Komentarz (11)

Afgański kocioł

Szczegóły
Opublikowano: piątek, 27 sierpień 2021 19:44
Magdalena Piórek

Zwykle, gdy zdarza nam się myśleć o armii USA, przed oczami stają nam obrazki dzielnych marines, górujących w przestworzach myśliwców i patrolujące oceany lotniskowce. Czarne na tle polskiego nieba Black Hawki niosą otuchę i dają nadzieję na efektywne wsparcie w walce z odwiecznym wrogiem – Rosją. Wydaje się, że trzeba zbudować dużo silniejszą armię, wydać niezliczone pieniądze na ludzi, technologię i sprzęt, żeby dać sobie radę z USA. W powojennym świecie Stany Zjednoczone były potęgą, której siły i skuteczności nikt nie kwestionował. Nad przegraną amerykańskich sił zbrojnych w wojnie w Wietnamie przechodzono do porządku dziennego. Dominował ciągle ten sam argument, że trzeba równie silnego lub mocniejszego przeciwnika, żeby upokorzyć światowego hegemona. Tak było, do chwili, gdy naprzeciw pancernej sile stanął afgański pasterz w sandałach.

Afganistan to kraj, na którym zdążyło sobie połamać zęby już niejedno mocarstwo. Trudno dostępny, otoczony licznymi masywami górskimi, potrafi długo się bronić. Na zboczach wysokich gór na nic zdaje się najnowszy sprzęt, a obcy żołnierz musi liczyć na własne siły. W historii nowożytnej przekonała się o tym Wielka Brytania, która próbowała utrzymać tam swoje wpływy pod koniec XIX i na początku XX w. Brytyjskie starania o utrzymanie kontroli nad tym terenem skończyły się wygraną lokalnych plemion i uznaniem przez Londyn niepodległości tego azjatyckiego państwa. W 1979 r. swoich sił spróbował ZSRR. Moskwa chciała wówczas umocnić i utrzymać u władzy komunistyczny rząd. Wspierała go w walce z partyzantką mudżahedinów. Wojna trwała dziewięć lat, wykrwawiając radzieckich żołnierzy. Mimo odnoszonych porażek sowieci dali sobie jednak trzy lata na wycofanie się z wojny, próbując zachować tam resztki swoich wpływów. Michaił Gorbaczow przed swoimi doradcami tłumaczył się, że „nie możemy po prostu podciągnąć spodni i uciec, tak jak Amerykanie w Wietnamie”. ZSRR wojną w Afganistanie nie osiągnęło dosłownie nic, a utopione w ten projekt siły i zasoby przyspieszyły rozpad mocarstwa. Dla zwykłych Rosjan konflikt stał się symbolem totalnej porażki. Z walk lokalnych watażków wyrośli talibowie, którzy na zawsze zmienili oblicze afgańskich pustkowi.

Można by sądzić, że doświadczenia Wielkiej Brytanii, a później ZSRR powinny dać do myślenia ewentualnym naśladowcom. Gdy w 2001 r. USA wchodziły do Afganistanu, wspomnienia rosyjskiej przegranej były wciąż świeże. Ale nowoczesne i silnie uzbrojone mocarstwo miało nadzieję, że „jemu się uda”. Zaczynało konflikt tuż po krwawych zamachach z 11 września, mając za sobą współczucie i poparcie zszokowanego świata. George Bush w swoich politycznych zamierzeniach połączył osobę Osamy Bin Ladena i organizację al-Kaidy z Afganistanem i tym sposobem zaczął tzw. „wojnę z terroryzmem”. Atak na Afganistan pociągnął następnie za sobą inwazję na Irak, jak również wyznaczył cele w północnej Afryce i na Bliskim Wschodzie. Stał się pretekstem do rozciągnięcia szeroko parasola amerykańskich wpływów w regionie. Problem jednak w tym, że Amerykanie utknęli tam na dwadzieścia lat. Trudne warunki operacji przerosły ich możliwości. Waszyngton przyzwyczajony był prowadzić akcje zbrojne, wykorzystując swoje siły powietrzne i morskie. Najeżony górskimi szczytami Afganistan sprawił, że powietrzne operacje stały się mało efektywne. Rozpoznanie wywiadowcze na odległość nie dawało spodziewanych rezultatów, bo lokalne siły nie posługiwały się elektronicznym sprzętem. Amerykański żołnierz – nieświadomy realiów – musiał osobiście wejść na teren wroga. Wróg zaś natychmiast zyskał olbrzymią przewagę. Waszyngton utopił w konflikcie ponad dwa biliony dolarów i osiągnął niemal dokładnie tyle samo, ile ZSRR. Niemal, bo USA mogą się chociaż pochwalić prestiżowym zwycięstwem nad Osamą bin Ladenem i złamaniem kręgosłupa al – Kaidzie.

Amerykanie długo nie potrafili pogodzić się z przegraną i wycofać swoich wojsk. Dopiero Donald Trump w 2020 r. dał sygnał do powrotu do domu, a nowy prezydent Joe Biden wcielił teraz ten plan w życie. USA odchodzą, pozostawiając za sobą niestabilny politycznie kraj, słaby, marionetkowy rząd i triumfujących talibów. Na dodatek robią to w żenującym stylu. Bez konsultacji z lokalnymi siłami, uciekają po kryjomu nocą, porzucając niepotrzebny sprzęt i samochody. Tak poddali miejsce głównego dowodzenia – bazę Bagram. Afgańscy sojusznicy są zszokowani sposobem, w jaki hegemon po prostu uciekł z pola walki, a pozostawione samym sobie siły porządkowe przechodzą masowo na stronę talibów albo są mordowane. Szacuje się, że talibowie kontrolują już jedną trzecią terytorium i prą dalej. Afgański rząd upadł, a talibowie zdobyli Kabul szybciej niż ktokolwiek się spodziewał.

Niezależnie jednak od chaotycznych ruchów, nikt nie ma wątpliwości, że przeciągająca się wojna Ameryce nie służyła. Wiązała amerykańskie siły i skutecznie odwracała ich uwagę. Waszyngton tak dalece zapędził się w demokratyzowanie na siłę świata, że stracił z oczu inne cele. Zmieniały się geopolityczne realia, a zaprzątnięte „wojną z terroryzmem” USA dostrzegły to za późno. Pozostawione samym sobie Chiny osiągnęły pozycję, zdolną trwale zagrozić amerykańskiej dominacji. Waszyngton po prostu nie mógł sobie pozwolić na dalsze angażowanie sił i środków w wojnie, w której przez tyle lat i tak niewiele ugrał.

Zgodnie z powiedzeniem, że natura nie znosi próżni, dochodzi powoli do zmiany układu sił w regionie. Afganistanem zainteresowały się Chiny, a jego dyplomaci już prowadzą rozmowy z talibami. Pekin nie myśli jednak o wchodzeniu w buty swoich poprzedników i nie zamierza wysyłać swoich wojsk. Zależy mu jednak na stabilizacji tego regionu, zwłaszcza że Afganistan leży na trasie Jednego Pasa i Szlaku – inicjatywy dla Państwa Środka wręcz kluczowej. Budowa dróg i tras kolejowych łączących Pekin z Kabulem i dalej, w głąb Azji, wymaga uspokojenia sytuacji. Nowy Jedwabny Szlak nie ruszy, jeśli handel nie będzie mógł się swobodnie rozwijać. Jeśli Pekin chce zainwestować w projekt, musi wiedzieć, że mu się to w przyszłości opłaci. Próbuje zbudować ekonomiczne więzy pomiędzy poszczególnymi państwami regionu, ale musi uważać, żeby – śladem ZSRR i USA – nie dać się uwikłać w niepotrzebny konflikt. Obecne afgańskie władze sprzyjają Chińczykom, widząc w nich polityczne oparcie. Pekin nie może jednak jednoznacznie ich poprzeć, bo to by oznaczało wypowiedzenie wojny talibom i kraj natychmiast stanąłby w ogniu walki. Talibowie mają poparcie sojusznika Chin w regionie – Pakistanu. Zrażenie Pakistanu niweczyłoby długoletnie wysiłki i zamykałoby drogę projektowi Jedwabnego Szlaku. Z drugiej strony – jednoznaczne poparcie talibów oznaczałoby też potencjalne wsparcie organizacji terrorystycznych. Jedną z tych organizacji jest ugrupowanie ujgurskich separatystów. Chiny walczą z Ujgurami, a eskalacja działań fundamentalistycznych grup w rejonach przygranicznych absolutnie nie leży w ich interesie. W rozmowie z chińską dyplomacją talibowie zadeklarowali co prawda, że będą trzymać zagranicznych bojowników z dala, ale Pekin woli dmuchać na zimne.

Ogrom możliwości, jakie rysują się przed Chinami, nie może im przesłonić problemów, jakie wiążą się z zaangażowaniem w Afganistanie. Tym bardziej, że amerykański wywiad będzie się starał robić wszystko, żeby zamieszać w afgańskim kotle. Rosjanie też nie będą się tylko przyglądać, jak Chiny budują wpływy na postsowieckim obszarze. Chiny muszą uważać, żeby nie zrobić fałszywego ruchu i nie pogrążyć się tak, jak zrobili to jego poprzednicy. W obliczu zainteresowania nim wielkich mocarstw, Afganistan lubi mieć ostatnie słowo.

Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego

Czytaj więcej: Afgański kocioł

Komentarz (1)

Na zachodzie bez zmian?

Szczegóły
Opublikowano: wtorek, 20 lipiec 2021 20:50
Magdalena Piórek

W ostatnich dniach czerwca odbył się szczyt Unii Europejskiej. Miało to być spotkanie jakich wiele, ale na kilkanaście godzin przed jego rozpoczęciem Niemcy i Francja zaskoczyły pozostałych uczestników zaproszeniem dla Władimira Putina. Włochy i Austria poparły pomysł, ale Polska, Rumunia, czy kraje bałtyckie głośno zaprotestowały. Obecność prezydenta Federacji Rosyjskiej była nie na rękę także Holandii. Premier Mark Rutte oznajmił, że jego noga nie postanie w tym samym pomieszczeniu. Stanowisko Holandii tłumaczy wciąż nie rozwiązana sprawa zestrzelenia samolotu z holenderskimi pasażerami nad Ukrainą w 2014 r. Polska z kolei przeciwstawia się rosnącym wpływom Kremla w Europie. Berlin i Francja tym razem musiały się ugiąć wobec oporu pozostałych uczestników UE. Ale to wcale nie znaczy, że pomysł upadł.

Zaproszenie dla Putina wpisuje się w ciąg zdarzeń, które mają miejsce od dłuższego czasu. Europa stawia na odwilż stosunków z Rosją. Pierwszy dał sygnał prezydent USA, Joe Biden. To jeszcze nie pełny reset, ale sytuacja wyraźnie ku niemu zmierza. USA szuka w Rosji sojusznika do przyszłego starcia z Chinami. Żeby zachęcić Moskwę, Waszyngton odwraca po kolei inicjatywy poprzedniego prezydenta, Donalda Trumpa. Mimo że Biden głośno mówi, że jest przeciwny powstaniu Nord Stream II, to znosi sankcje nałożone na projekt. Mało tego, epidemia Covida odbiła się negatywnie na amerykańskich firmach wydobywczych inwestujących w gaz łupkowy. Wydobycie gazu łupkowego w USA spadło, ustępując surowcom z Rosji. Jeśli ten trend się utrzyma, wówczas stawia to pod znakiem zapytania sens istnienia polskiego gazoportu. Im bardziej Waszyngton ogląda się na Moskwę, tym bardziej ma chłodną relacje z Warszawą. Ze strony amerykańskiej już pojawiają się głosy, że idea Trójmorza niekoniecznie musi być oparta na Polsce i nie zaszkodziłoby oddać inicjatywę w tym zakresie Berlinowi. Coś, co z założenia miało być projektem konkurencyjnym wobec niemieckiej dominacji w Europie, jest obecnie przedmiotem politycznego targu. Wszystko to uderza w Polskę, która za prezydentury Trumpa mogła być spokojna o swoje interesy, teraz zaś komfort ten został jej odebrany.

USA flirtuje z Rosją przez wzgląd na przyszłą rywalizację z Chinami w Azji. Puszcza również polityczne oko do Niemiec, które próbuje z powrotem przyciągnąć do wąskiego kręgu najbliższych sojuszników. Trump lekceważył Angelę Merkel, dając jej odczuć, że nie jest pełnoprawnym partnerem do rozmowy. Biden wrócił do polityki Baracka Obamy, który faworyzował Niemcy. Głównie dlatego, że po latach traktowania po macoszemu przez Trumpa, Berlin coraz wyraźniej gra na osłabienie wpływów amerykańskich w Europie. Widzi partnera w Rosji, która miałaby pomóc rozciągnąć wpływy nad Europą środkowo-wschodnią. Ocieplenie stosunków na linii Waszyngton-Berlin miałoby powstrzymać Niemcy przed ucieczką spod amerykańskiego parasola. Temu właśnie miała służyć decyzja dotycząca znosząca ograniczenia wobec gazociągu Nord Stream i spowolnienie konkurencyjnego do niego projektu Baltic Pipe.

Niemcy wiedzą, że jeszcze nie czas na polityczną dominację wraz z Rosją w Europie. Co nie znaczy, że na to nie stawiają. Pod względem gospodarczym Europa dawno należy do nich, a wspólne projekty z Putinem mają zapewnić im stabilność ekonomiczną. Francja nie chce pozostać w tyle i również uśmiecha się do Moskwy. A co musi zrobić w zamian Władimir Putin za te specjalne względy? Dosłownie nic. Po 2014 r. i po inwazji na Krym Europa była na Putina obrażona. Próbowała sankcji, ale Rosja udowadnia, że się na nie uodporniła. UE próbowała również wywrócić polityczny stolik wykorzystując Aleksieja Nawalnego. Ale Nawalny siedzi w kolonii karnej, Putin trzyma się mocno, a interesy z kimś trzeba robić. Zamiast czekać aż Moskwa skruszeje i da znać, że chce usiąść do stolika negocjacyjnego, zachód poddał się pierwszy. Rosja doskonale wie, że w tej rozgrywce jest potrzebna mocarstwom bardziej niż one jej. Przy czym Kreml nie chce rozmawiać z Unią Europejską jako taką, bo jej nie szanuje. Rosjanie doskonale wiedzą, że UE nie stanowi jednolitego monolitu. Właściwym partnerem do rozmów są dla nich Niemcy czy Francja, ale nie Bruksela, którą Rosjanie próbują upokarzać na każdym kroku. Moskwa Polsce jak zwykle zarzuca rusofobię, umiejętnie odpychając od siebie wszelkie zarzuty geopolitycznego rozgrywania Europy. Uderzanie w Polskę na arenie międzynarodowej przychodzi Rosji tym łatwiej, im bardziej gęstnieje polityczna atmosfera wokół Warszawy. Polska coraz wyraźniej pozostaje osamotniona.

Putin robi co chce, bo wie, że prędzej czy później zostanie mu wybaczone. Zachód od lat dryfuje pomiędzy niechęcią wobec Rosji, a sympatią. To swego rodzaju niekończąca się opowieść, z której Kreml zawsze wychodzi obronną ręką. Rosja ma świadomość, że Europa jej potrzebuje. Nie może obyć się bez jej surowców. A gdy zachód całkowicie uzależni się od rosyjskiej ropy i gazu, zamknie ostatnie kopalnie i niemodne już elektrownie oraz pozbawi się jakiejkolwiek alternatywy – wtedy Moskwa wystawi rachunek.

Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego

Czytaj więcej: Na zachodzie bez zmian?

Komentarz (10)

Więcej artykułów…

  1. USA zdjęły parasol ochronny, który osłaniał Polskę
  2. Prawo na ulicy

Strona 4 z 32

  • start
  • Poprzedni artykuł
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6
  • 7
  • 8
  • 9
  • 10
  • Następny artykuł
  • koniec

Komentarze

Stop Ukrainizacji Polski- https://www.youtube.com/watch?v=KgMXF0FU6Jw
Tygrys i Królik
9 minut(y) temu
A ty, co popierasz... ? https://twitter.com/Jack471776/status/1637620374853632000?cxt=HHwWgIC-gb7D_7ktAAAA

https://kresy.pl/wydarzenia/banderowskie...
Raport Krytyki Politycznej: Wy...
2 godzin(y) temu
a ty co popierasz moskwę?
Raport Krytyki Politycznej: Wy...
3 godzin(y) temu
Ale bełkot - chyba poszczepienny.
Przemija postać świata*
4 godzin(y) temu
Źle skopiowany link: https://isws.ms.gov.pl/pl/baza-statystyczna/publikacje/download,3502,14.html
Modlitwa kardynała de Richelie...
4 godzin(y) temu
Nie we wszystkim, co napisał mój kolega Bogdan się zgadzam, ale wnioski mamy podobne...

Najpierw nieco statystyki: Jest też taki dokument opublikow...
Modlitwa kardynała de Richelie...
4 godzin(y) temu

Ostatnie blogi

  • Modlitwa kardynała de Richelieu Bogdan Bachmura Tyle znanych osób i organizacji zatroskanych o dobre imię Jana Pawła II wzywa i apeluje o natychmiastowe działanie, że z… Zobacz
  • Nienasycenie Adam Kowalczyk Na początku istnienia Rosji, a właściwie Moskwy, niewiele wskazywało na to, że stanie się ziemią ludzi nienasyconych. Ludzi, których mózgi… Zobacz
  • Suwerenność na miarę naszych możliwości Bogdan Bachmura Parafrazując Winstona Churchilla można powiedzieć, że jeszcze nigdy tak niewielu, nie zawdzięczało tak wiele, tak niewielkim pieniądzom. Wysokość kwoty o… Zobacz
  • Bezpieczeństwo na Wschodzie Adam Kowalczyk Pół roku temu pisałem o podniesionym przez Marka Budzisza temacie sojuszu, a nawet federacji z Ukrainą. To o czym pisał… Zobacz
  • 1

Najczęściej czytane

  • Uchwała Sejmu w sprawie obrony dobrego imienia św. Jana Pawła II
  • Prowokacja rosyjskiego ambasadora i "polskich patriotów" w Pieniężnie
  • Łajba "Olsztyn" tonie, a "kapitan" szykuje się do ucieczki
  • Wójt Gietrzwałdu zaatakował lidera komitetu referendalnego. Oświadczenie Jacka Wiącka
  • "Wójt mija się z prawdą i manipuluje mieszkańcami Gietrzwałdu". Sprostowanie wywiadu z J.Kasprowiczem
  • Olsztyńskie Wodociągi nie uzyskały zgody na nowe taryfy. Grożą upadłością
  • Kim jest Marek Żejmo (autor książki "Liderzy podziemia Solidarności")? (cz.2)
  • Polecamy lutowy numer miesięcznika "Debata"
  • Holenderska gazeta zastanawia się, czy olsztyńskie "szubienice" wytrzymają atak polskich ikonoklastów?
  • Debatka czyli polityczne prztyczki i potyczki (3)
  • Ks. K. Paczos: "Czy Kościół umiera?" Zapis audio wykładu w Olsztynie
  • "Prezydencie Olsztyna, pracownicy nie najedzą się pana tramwajami i betonem"

Wiadomości Olsztyn

  • Olsztyn

Wiadomości region

  • Region

Wiadomości Polska

  • Polska

O debacie

  • O Nas
  • Autorzy
  • Święta Warmia

Archiwum

  • Archiwum miesięcznika
  • Archiwum IPN

Polecamy

  • Klub Jagielloński
  • Teologia Polityczna

Informacje o plikach cookie

Ta strona używa plików Cookies. Dowiedz się więcej o celu ich używania i możliwości zmiany ustawień Cookies w przeglądarce.