Podczas spotkania w sprawie wiatraków w Lekitach, które odbyło się 5 lutego, zwolennicy budowania tych instalacji twierdzili, że od wiatraków nie uciekniemy oraz, że - prędzej, czy później - i tak zostanie nimi zastawiona cała Polska. Czy tak jest w istocie? Przeanalizujmy fakty, a okaże się, że przemysłowa energetyka wiatrowa to ślepy zaułek, z którego już uciekają kraje wysoko rozwinięte ze Stanami Zjednoczonymi na czele. Przy okazji rozprawimy się z mitami, które narosły wokół wiatraków dzięki wieloletniej akcji propagandowej lobbystów, dla których liczy się tylko i wyłącznie ich prywatny zysk, na który – wbrew naszej woli - zrzucamy się wszyscy.
Wiatrakowy mit pierwszy – „musimy budować wiatraki, bo tego wymaga od nas podpisany przez rząd Pakiet Klimatyczny oraz dyrektywy unijne." Jest to piramidalna bzdura! Ani Pakiet Klimatyczny, ani dyrektywy unijne nie nakazują Polsce pozyskiwania energii odnawialnej z przemysłowych turbin wiatrowych! Odnawialnych źródeł energii jest wiele, np. fotowoltaika, geotermia, elektrownie wodne, biomasa. Każdy kraj podpisujący Pakiet Klimatyczny ma prawo zdecydować, jakie źródło OZE zamierza wykorzystać. Ale lobby wiatrakowe w Polsce stanęło na głowie i wydało grubą forsę na to, żeby wmówić decydentom oraz zwykłym ludziom, że u nas najlepiej sprawdzą się wiatraki.
A oto, co na ten temat ma do powiedzenia spółka Skarbu Państwa odpowiedzialna za sieci przesyłowe w Polsce, czyli Polskie Sieci Elektroenergetyczne: „PSE informują, że z uwagi na to, że farmy wiatrowe odznaczają się dużą zmiennością pracy, w prowadzonych przez spółkę analizach pokrycia zapotrzebowania na moc i energię elektryczną generacja z tych źródeł uwzględniana jest na poziomie 10-12 proc. mocy zainstalowanej". Co to oznacza? Posłużmy się przykładem ogrodniczym, żeby wywód zrozumieli nawet ci zwolennicy wiatraków, którzy nie odróżniają kilowata od kilowolta.
Wyobraźcie sobie, że ktoś kazał Wam obsadzić ogródek nowym rodzajem roślin, których nigdy wcześniej nie uprawialiście. Wyboru konkretnej rośliny możecie dokonać sami. Od czego zacznie logicznie myślący człowiek? Od sprawdzenia, która z tych roślin da największy plon ze względu na glebę oraz warunki klimatyczne. Od czego zacznie lobbysta? Od wmawiania Wam, że powinniście siać tę roślinę, z której on będzie miał zysk. I tak też jest z wiatrakami. Ich wydajność to zaledwie 10-12%. To tak, jakbyście obsadzili cały ogród, ale plon zebrali z dwóch rabatek. Czy to ma sens?
Jeśli patrzeć z punktu efektywności energetycznej – sensu to nie ma. Ale jeśli spojrzeć głębiej – sens jest, ale nie taki, jakiego wszyscy się spodziewamy. O co więc chodzi? Oczywiście, o pieniądze i to naprawdę duże, a ukryciu tego przekrętu służy wiatrakowy mit drugi, czyli twierdzenie jakoby energia z wiatru była tania, bo „wiatr wieje za darmo."
Owszem, wiatr wieje za darmo, ale pozyskanie z niego energii kosztuje nawet ponad dwa razy więcej niż jej wytworzenie z węgla. Chcecie dowodu? Oto on – cytat z pisma Ministra Finansów z dnia 22 stycznia 2013 r. (sygn. GN3/063/9/CVB/13/130): „koszt wytworzenia 1 MWh z wiatru wynosi w przedziale od 200 do 450 złotych. Dla porównania koszt energii wytwarzanej w źródłach konwencjonalnych kształtuje się na poziomie ok. 176 zł za 1 megawatogodzinę."
Przekładając to na przykład ogrodniczy - koszt uzyskania plonów z roślin zachwalanych przez lobbystów jest o wiele większy niż z tych, które uprawialiśmy do tej pory. Co to znaczy? Nie trzeba być wielkim matematykiem, żeby zrozumieć, że jeśli koszt uprawy będzie dużo wyższy, to i cena sprzedawanych roślin musi wzrosnąć - a pamiętajmy, że z całego obsianego ogrodu wyrosły zaledwie dwie rabatki, więc ci, którym ogrodnik towar sprzeda muszą zapłacić extra, żeby ogrodnik nie poszedł z torbami.
Jak jednak zmusić konsumenta, żeby zakupił tak drogi towar? Bardzo prosto. Wprowadza się finansowy system wsparcia dla ogrodnika, a pieniążki na to bierze się... z kieszeni konsumenta. Mówiąc krótko – ustawowo nakazuje się konsumentowi zakupić nową, drogą roślinę, czy tego chce czy nie!
Żeby było zabawniej, im biedniejszy konsument, tym więcej każe mu się dopłacić! Oto cytat z artykułu prasowego przedstawiającego wyniki raportu brytyjskiego Departamentu ds. Energii i Zmian Klimatu: „Polska jest czwartym najdroższym krajem z 26 przebadanych krajów Europy i regionów Ameryki pod względem kosztu energii wiatrowej (wliczając cenę rynkową i subsydia). Jeśli sięgnąć głębiej, po ulubione współczynniki gazet i urzędów, czyli PPP - parytet siły nabywczej, to tutaj już nasze przywództwo jest nienaruszalne, zarówno w koszcie energii jak i w subsydiach dla niej." Przykładowo – do energii z wiatru Polacy dopłacają netto trzykrotnie więcej niż Niemcy i dziesięciokrotnie więcej niż Dania! Fajnie, prawda?
A teraz pora zadać pytanie – ile zarabia na nas, konsumentach, taki wesoły ogrodnik, czyli właściciel farmy wiatrowej? Oto wyliczenia zrobione przez Michała Andruszkiewicza z kancelarii "Wardyński i Wspólnicy": „Każdy wiatrak o mocy 2 MW (megawatów) daje rocznie ponad 1,8 mln zł przychodu". Przeliczając to na wiatraki pana Brejty (inwestor, który chce budować farmę na Świętej Górze pod Jezioranami – przyp. „deb@ta") otrzymujemy kwotę 1,4 miliona przychodu rocznie, na który zrzucą się nie tylko mieszkańcy Lekit, ale również państwo Radni, pan Burmistrz, pan Wiceburmistrz i nawet pani Mecenas. Tak właśnie wygląda „tani prąd z wiatru".
Dlaczego więc daliśmy się wkręcić w taki biznes, przez który – prędzej czy później – pójdziemy z torbami, a pan Brejta zwieje na Kanary ciesząc się z naszej naiwności? Tutaj kłania się wiatrakowy mit trzeci, czyli twierdzenie jakoby „produkcja energii z przemysłowych turbin wiatrowych przyczyniała się do ograniczenia emisji dwutlenku węgla i powstrzymania globalnego ocieplenia". A jak to wygląda naprawdę?
Emisja CO² związana jest z procesami produkcji, instalacji, konserwacji i ostatecznego demontażu potężnych fundamentów betonowych, elementów turbin, pylonów, dróg dojazdowych oraz towarzyszącego tym przedsięwzięciom wyposażenia. Po porównaniu skali emisji dwutlenku węgla na etapie produkcji i budowy wiatraków z „oszczędzonym" CO² na etapie ich eksploatacji okazuje się, że rozwój wiatraków nie ma wpływu na redukcję emisji tego gazu. Już dziesięć lat temu potwierdził to Flemming Nissen, wiodący ekspert duńskiej firmy ELSAM rozwijającej energetykę wiatrową w Jutlandii. Podobne oświadczenie złożyła firma ELSAM dnia 27 maja 2006 roku na spotkaniu Danish Wind Energy Association z rządem duńskim.
Interesujące stwierdzenie znajdujemy również w raporcie Krajowej Izby Gospodarczej z lipca 2013 roku pokazującym, jakim absurdem jest unijna polityka klimatyczna, w myśl której funduje się nam przemysłowe farmy wiatrowe: „Celem unijnej polityki klimatycznej jest redukcja emisji gazów cieplarnianych w skali globalnej. Coraz częściej podnoszone są też argumenty ekonomiczne. Politykę tę przedstawia się, jako receptę na szybszy rozwój gospodarczy i dodatkowe miejsca pracy. Wyniki badań wskazują jednak, że redukcje emisji dokonywane jedynie w jednej części świata skutkują jej wzrostem w innych częściach (tzw. carbon leakage – ucieczka emisji). Okazuje się też, że gospodarcze skutki takiej polityki są niekorzystne zarówno dla kraju, który ją podejmuje jak i dla innych krajów świata."
Wracając do przykładu ogrodniczego – w imię fałszywej ideologii decydujemy się na uprawę drogich roślin, którymi i tak się nie wyżywimy, a robimy to tylko po to, żeby paru ogrodników zrobiło biznes życia. I to ma być właściwe rozwiązanie, które uczyni z nas cywilizowany kraj „mlekiem i miodem płynący".
Zabawny jest również argument zwolenników turbin wiatrowych, który powstał w oparciu o wiatrakowy mit czwarty, czyli „energia z wiatru przyczyni się do ograniczenia produkcji energii ze źródeł konwencjonalnych". To jest dopiero brednia do sześcianu! Oto, co na ten temat mówi prof. Grzegorz Wrochna, dyrektor Narodowego Centrum Badań Jądrowych: „Niemcy deklarują przejście na energię z wiatraków, ale wiatr wieje średnio tylko przez 20 proc. czasu. W związku z tym 80 proc. mocy musi być zarezerwowana w elektrowniach konwencjonalnych, np. właśnie gazowych. Czyli mówiąc o tym, że budujemy wiatraki, tak naprawdę w Niemczech budujemy elektrownie gazowe".
Jak to wygląda w ogrodnictwie? W warunkach polskich alternatywa węgiel-wiatraki oznacza, że przestawiamy się z uprawy kapusty na uprawę bananów i... umieramy z głodu. A na pociechę niech nam wystarczy świadomość, że polscy producenci bananów wytransferowali nasze pieniądze do republiki bananowej, gdzie - popijając rum – śmieją się z niedouczonych durniów, którzy uwierzyli, że te banany zapewnią im świetlaną przyszłość i skok cywilizacyjny.
Jest jednak pewna różnica pomiędzy bananami i wiatrakami. Te pierwsze nie szkodzą. Te drugie – jak najbardziej. Wskazują na to niezależne badania naukowców z całego świata, do których odnosi się Ministerstwo Zdrowia w piśmie z dnia 27 lutego 2012 roku (sygn. MZ-ZP-Ś-078-21233-13/EM/12), w którym czytamy: „(...) jednym z podstawowych i bezpiecznych dla ludzi rozwiązań wydaje się wybór optymalnej lokalizacji elektrowni wiatrowych i umieszczenie ich w odpowiednio dużej odległości od osiedli mieszkalnych i najbliższych zabudowań. (...) Wydaje się, że odległością gwarantującą zarówno dotrzymanie norm hałasu, jak i zminimalizowanie potencjalnych uciążliwości z nim związanych oraz ograniczającą do minimum wpływ emisji pola magnetycznego oraz efektu migotania cieni dla mieszkańców przebywających w okolicach farm wiatrowych jest odległość nie mniejsza niż 2-4 kilometry (w zależności od ukształtowania terenu oraz warunków pogodowych."
Podsumowując, od wiatraków uciekniemy w bardzo prosty sposób – ich dalsze wspieranie spowoduje bankructwo naszej gospodarki i nie będzie już z czego dopłacać do tego interesu. Jest jednak rzecz, od której uciec się nie da. Tą rzeczą jest odwieczna ludzka głupota połączona z chciwością, która osiągnęła swoje szczyty wśród „pożytecznych idiotów", czyli łykających lobbystyczne hasła wioskowych „mądrali", którzy – plotąc bzdury na temat wiatrakowego skoku cywilizacyjnego – nie mają pojęcia, o czym mówią, ale czują się ważni, bo pan Burmistrz ich za to pochwali. No cóż, głupich nie sieją, sami się rodzą. Szkoda tylko, że za ich głupotę zapłacimy wszyscy.
WOLNE JEZIORANY
Skomentuj
Komentuj jako gość