
I zawsze był z sukcesem. Fakt „cieszenia się uznaniem załogi” (a szło o Zakład Energetyczny w Olsztynie) potwierdzały czynniki miarodajne. Np. organ Miejsko – Powiatowego Komitetu PZPR w Olsztynie stwierdzał, że „tow. Chechłowski […] był lubianym i cenionym działaczem społecznym”.
Problem w tym, że dobrym ludziom czasami na drodze stają ludzie mniej dobrzy. W przypadku Chechłowskiego okazali się nimi sekretarze zakładowej POP. Postanowili oni zniweczyć marzenia naszego bohatera o przewodniczeniu Radzie Robotniczej. Przeciwstawili się metodą kuluarową; intrygą tyleż czytelną, co nieporadną.
Zaczęło się od spraw banalnych, tj. zawiedzionych ambicji sekretarza, w tym przypadku – II sekretarza POP. Towarzysz Sacewicz miał szaloną ochotę na objęcie stanowiska kierowniczego jednego z działów ZEO, a kiedy okazało się, że lepszym kandydatem na to stanowisko jest Chechłowski, postanowił forsować koncepcję podzielenia owego działu na dwa mniejsze. Tak, aby jednak jakieś stanowisko kierownicze znalazło się i dla niego.
Chechłowski zablokował pomysł przy pomocy argumentów natury ekonomicznej, merytorycznej i w praktyce nie dających się obalić. Tym samym Sacewicz rozgrywkę przegrał, ale postanowił porażkę odreagować na innym polu. Dobrą okazją stały się wybory do Rady Robotniczej.
Dalszego ciągu zdarzeń nie da się opisać bez dygresji zasadniczej. Kośćcem ustroju Polski Ludowej była zasada, wg której instytucjami państwowymi, politycznymi, społecznymi i każdymi innymi, na każdym możliwym szczeblu, kierowała PZPR. Partia realizowała ową zasadę z różnym stopniem skuteczności oraz na wiele różnych sposobów.
Jedną z metod była metoda frakcji. Polegała ona na tym, że posiadacze legitymacji, będący członkami czegokolwiek – od Sejmu PRL do wspomnianego komitetu rodzicielskiego w przedszkolu włącznie - nie mogli funkcjonować inaczej niż jako frakcja właśnie. Struktury te, na wpół nieformalne, zwane były różnorako: zespołami partyjnymi, grupami partyjnymi.
Podobnie było w ZEO z Radą Robotniczą: ci z jej członków, którzy należeli do PZPR, byli jednocześnie członkami zakładowej POP. Podlegali więc nakazom władz partyjnych, również wtedy, kiedy działali jako delegaci załogi do Rady. Co więcej, lojalność wobec Partii z definicji była ważniejsza niż lojalność wobec Rady, a czynnik zwany „dyscypliną partyjną” eliminował możliwość postępowania innego, niż to, które z nakazów partyjnych wynikało. Inaczej rzecz ujmując, członek Rady Robotniczej, stając przed dylematem działania raczej w interesie Rady, czy raczej w interesie Partii, zawsze wybierał ten drugi wariant. Nie miał wyboru. Przynajmniej w teorii.
POP, przygotowując wybory do Rady, nakreśliła wygodny dla siebie scenariusz. I tu właśnie zaczyna się zemsta sekretarza Sacewicza. Kiedy na wyodrębnionym posiedzeniu egzekutywy przedstawiono listę kandydatów do przyszłej Rady, zabrakło na niej Chechłowskiego, wieloletniego jej przewodniczącego. Towarzysz Łuksza - I sekretarz POP i przełożony Sacewicza - wyraził zdziwienie tym faktem, ale mu przeszło, kiedy usłyszał, że nie ma co kandydatury Chechłowskiego wysuwać, gdyż „zachodzi obawa, że po wejściu do Rady będzie się [on] pchał na przewodniczącego”.
Dla Chechłowskiego, członka Partii od lat dziewięciu, sygnał musiał być czytelny i wyrazisty jak dźwięk kościelnego dzwonu: brak nominacji kandydackiej to eliminacja z wyborów.
Pomimo tego, stanął do walki o fotel przewodniczącego, co już samo w sobie było naruszeniem dyscypliny partyjnej; ale zdarzyła się rzecz dużo gorsza: Chechłowski wybory wygrał.
Dla organizacji zakładowej był to szok - towarzysze utracili możliwość sterownia jednym z zakładowych organów. Załamał się monopol, podważony został autorytet Partii, zagrożona została jej władza. Na odcinku miniaturowym, w bycie o wartości iluzorycznej, ale jednak.
Na skutki takiego stanu rzeczy nie trzeba było długo czekać – wśród załogi zaczęły się pojawiać wielce niepokojące sygnały. Na przykład: podczas którejś z masówek padło dziwne, nurtujące pytanie: „dlaczego [robotnicy] nie mogą sami decydować kogo mają wybrać, a narzuca im [to] organizacja partyjna”? Zaraz potem pojawiły się trudności ze zorganizowaniem obchodów święta 1 Maja.
Należało reagować. Przede wszystkim organizacja potępiła wichrzyciela. Na głowę Chechłowskiego posypały się gromy: „wprowadza niezdrową atmosferę”, nie słucha poleceń partyjnych, „podważa zaufanie do organizacji partyjnej”, „działa we własnym interesie”; oskarżono go nawet o to, że porozumiewa się z osobami, które „nie zawsze są związane z naszą organizacją”. Do nadrzędnego Komitetu Miejskiego i Powiatowego PZPR w Olsztynie poszła informacja, że „niepożądany element pcha się do rady”; sięgnięto nawet po autorytet w postaci posła na Sejm RP Wacława Mońko, ale ów zawiódł, gdyż, kiedy trzeba było zabrać głos, „wystąpił nie za bardzo”.
Zebrawszy dość dowodów na wrogą działalność Chechłowskiego, egzekutywa POP postanowiła udzielić towarzyszowi partyjnej kary upomnienia. W uzasadnieniu podano, że jego działalność przyniosła „szkodę moralną i polityczną organizacji [partyjnej]”. Teraz wniosek należało przedstawić na zebraniu ogólnym POP, co też faktycznie nastąpiło miesiąc później. 19 maja 1969 r. w wyniku głosowania (23 – za, 8 – wstrzymało się) upomnienie stało się faktem.
Motywacja była jasna: ktoś obłożony karą partyjną nie mógł sprawować funkcji społecznej tej rangi, co przewodniczący Rady Robotniczej. Mściwy towarzysz Sacewicz zamierzał obejść demokratyczny werdykt załogi i pozbawić Chechłowskiego funkcji. Ten ostatni nie składał jednak broni: już dwa dni później złożył odwołanie do Miejskiej Komisji Kontroli Partyjnej w Olsztynie.
Komisja zajęła się sprawą z dużym poślizgiem, bo dopiero w grudniu. Po burzliwych przesłuchaniach, jeden z członków Zespołu Orzekającego MKKP, tow. Kazimierz Tippe, powiedział coś, co de facto zakończyło sprawę: „[…] tow. Chechłowski jest wartościowym człowiekiem. Towarzysze, którzy kierują organizacją nie mają odwagi cywilnej mówić prawdy w oczy.” W efekcie kara partyjna dla tow. Chechłowskiego została uchylona, on sam oczyszczony ze wszystkich zarzutów. I spełnił swoje marzenie.
II.
Franciszek Plichta przez większość swojego życia w zasadzie nie miał stałego zajęcia. Trochę pomagał rodzicom na roli, trochę dorabiał jako najemny u większych gospodarzy. W pełnym żałości życiorysie barwnie opisywał nędzę rodzinnego domu. Przysięgał, że sytuacja odmieniła się wraz z przybyciem Armii Czerwonej. Niestety, potem przyszli Niemcy (w zasadzie: „niemcy”). Plichta zaangażował się w partyzantkę, ale nie za mocno. Po prostu nosił listy między oddziałami, których nazw ani nazwisk dowódców nie potrafił przytoczyć.
We wrześniu 1944 r. wstąpił w szeregi właśnie rodzącej się Milicji Obywatelskiej. Przez chwilę pełnił służbę w rodzinnych stronach, czyli na Podlasiu. Potem został przerzucony do Białegostoku, a zaraz potem kolejno do Giżycka i Rynu. Po krótkim przeszkoleniu przeprowadzonym przez Komendę Wojewódzką MO w Olsztynie, został komendantem posterunku w Rynie, gdzie też osiadł na dobre. Już w Rynie wstąpił do PPR, w grudniu 1948 r. automatycznie został też członkiem PZPR.
W tym czasie w Rynie działy się różne dziwne rzeczy. Np. któregoś dnia komenderowana przez Plichtę załoga posterunku zbuntowała się, zdemolowała lokal, zabrała broń i odeszła w lasy piskie. On pozostał. Czasem trudno było odróżnić milicjantów od bandytów, szabrowników od stróżów prawa, dobrych od złych. Za Plichtą przez lata np. ciągnął się zarzut szabrownictwa (był notowany) i złego traktowania „autochtonów”, ale przecież on sam wziął sobie za żonę Mazurkę i żył przy teściach – Mazurach.
Nawiązywał dziwne przyjaźnie. Np. z niejakim Poubkiem, który do Rynu przyjechał z glejtem od starosty giżyckiego jako młynarz. Pewnego dnia komendant Plichta usłyszał wystrzały z broni. Pobiegł sprawdzić, co się dzieje. Trafił do mazurskiej chaty. Na miejscu zastał Poubka i jednego ze swoich milicjantów, ten pierwszy trzymał w dłoni pistolet. Po latach Plichta twierdził, że pistolet był wymierzony w niego. Między mężczyznami leżała zakrwawiona kobieta. Po krótkiej wymianie zdań tamci poszli sobie, zostawiając zwłoki i Plichtę koło nich. Czekał tam aż do powrotu męża kobiety.
Innym razem zignorował wezwanie z Urzędu Bezpieczeństwa. W którejś z podgiżyckich wsi był napad, łupieżcy umykali w lasy, byli uzbrojeni; ubecy chcieli aby oddział Plichty pomógł w pościgu. Nie pomógł. Bezpieczniacy byli wściekli, dorobili do działań ryńskiego komendanta ideologię, oskarżyli go o wrogą ustrojowi propagandę, podburzanie podwładnych. Być może to przesądziło o jego losie: utracił stanowisko, został wydalony z milicji. Ale zanim ktokolwiek się połapał, Plichta objął stanowisko sekretarza Komitetu Gminnego PZPR. Po fakcie olsztyńska instancja z bólem przyznała, że „wykorzystał brak czujności ze strony Komitetu Powiatowego w Giżycku”.
W czerwcu 1949 r. interwencje Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego wreszcie przynoszą efekt: Plichta zostaje wyrzucony również z partii. Co ciekawe, nigdy nie był sądzony, nigdy nie postawiono mu zarzutów prokuratorskich, a te przecież były najcięższej natury: szabrownictwo, szeptanka, sprzyjanie reakcyjnym bandom. Taki przebieg spraw każe z dystansem podchodzić do oskarżeń generowanych w partyjno – ubeckim obrocie papierowym. Dysonans musieli również czuć towarzysze z aparatu, skoro jeden z nich poddaje się dość bezradnym przypuszczeniom, że brak reakcji organów ścigania wynikał z faktu, że „takie były stosunki panujące w tamtym okresie”.
Plichta musiał czuć się bardzo niewinny i bardzo pokrzywdzony, skoro wykorzystał wszystkie możliwe drogi odwoławcze, z listem do „Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej ob. Bieruta w Warszawie” włącznie (1950 r.). Bez skutku.
Październikowy wiatr odnowy zawiał również dla Plichty. Postanowił skorzystać z szeroko reklamowanej rehabilitacji ofiar okresu stalinowskiego. Zwrócił się o przywrócenie mu „niesłusznie odebranych” praw członka. Sprawą zajmowały się kolejno: komitet powiatowy w Giżycku, komitet gromadzki w Rynie, znowu komitet powiatowy w Giżycku, w końcu komitet wojewódzki w Olsztynie. Podobnie, jak to miało miejsce w latach 1949/50, Plichta wykorzystał wszystkie możliwości, z tą różnicą, że tym razem warszawska centrala nie raczyła zareagować. Skutek również był ten sam: uchwałą WKKP z kwietnia 1958 r. podtrzymano decyzję o wykluczeniu z szeregów.
Być może Plichta popełnił błąd podejmując próbę rehabilitacji zbyt późno: minął ożywczy rok 1956, jego podanie trafiło do instancji we wrześniu roku następnego. Wersja skierowana do „komisji weryfikacyjnej w Olsztynie” (28 XII 1957 r.) pełna była żalu i ognia: „na skutek ożeczenia […] nie otrzymałem zaufania abym mógł należyć do PZPR o kturym tak marzyłem i dalej marzę.” Plichta nie pisze jasno, co myśli o odmowach z Rynu i Giżycka, ale już o członkach tamtejszych ogniw partyjnych zdanie ma wyrobione. Aluzje są dość oczywiste: „chciałbym wiedzić gdzie byli ci członkowie kturzy tak obecnie rządzą, gdzie oni byli podczas referendum i podczas głosowania oraz zaraz po wyzwoleniu jak trzeba było walczyć wlesie i w polu oraz na posterunkach z bandami kturzy szli przeciw polsce ludowej a ja walczyłem […]”. Ostatecznie zdanie Zespołu Orzekającego było jednak miażdżące: [Franciszek Plichta] od czasu wykluczenia z partii nie udzielał się społecznie i posiada złą opinię wśród członków partii i miejscowej tam ludności. Pracując w POM popełnił nadużycia finansowe jak również posiada skłonności do nadużywania alkoholu (jak pisał ryński komitet gromadzki „ma nałóg do pijaństwa”).
Mimo wszystko Plichta był dobrego o sobie zdania. Po odejściu z milicji imał się prac różnych, raczej nieefektownych: cieśla, instruktor w spółdzielni produkcyjnej. Posiadał ukończonych siedem klas szkoły powszechnej i spore ambicje. Dobijał się o stanowisko, słał skargi. Pewien urzędnik z olsztyńskiego komitetu wojewódzkiego z rezygnacją zauważył, że „[…] mamy cały szereg podobnych skarg, ludzie tacy jak Plichta mają aspiracje do kierowniczych stanowisk i nie przyjmują pracy powierzonej im przez komitety powiatowe”. Nie należało jednak tracić ducha: „nie chcąc przesądzać sprawy, poleciliśmy Komitetowi Powiatowemu w Giżycku skierować Plichtę do pracy”.
III
Wyobraźmy sobie, że jest rok 1972, 1962 albo jakiś inny nieefektowny, niehistoryczny („dziejowy”) rok PRL. Zajmujesz mało eksponowane stanowisko średniego szczebla: w aparacie państwowym, gospodarczym, czy partyjnym; niech będzie nawet, że jesteś dyrektorem szkoły. Co ci grozi, czego powinieneś się wystrzegać? W jaki sposób zaszkodzić ci może ktoś, kto ciebie nie lubi?
Większość tych historii to opowiastki banalne, raczej niegroźne; typowe bo zwyczajne. Ale właśnie one lepiej oddają realia Polski Ludowej. Nie te dramatyczne, wzniosłe, straszne, które się zdarzały i dziś stanowią znaki orientacyjne dla rozpoznania przeszłości. One są istotne, ale właśnie: zdarzały się; tymczasem moje historie – bez wyjątku prawdziwe – konstytuowały owo życie „od poniedziałku do piątku”.
Andrzej Gerszberg, zanim objął posadę kuratora wojewódzkiego, zanim wszedł w skład plenum Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Olsztynie, zanim zasiadł w jego egzekutywie, słowem: zanim stał się znaczącą personą, był jednym z wielu dyrektorów jednej z wielu olsztyńskich szkół. To jednak wystarczyło, aby budzić ludzką niechęć. Nawet więcej: na widok pana dyrektora, przynajmniej jednego z uczniowskich rodziców trafiał szlag. Albo inne uczucie, na tyle jednak mocne, by starczyło na wyprodukowanie niewprawną (może starczą ?) ręką sążnistej, pełnej detali epistoły.
Jeżeli ten donos w ogóle zasługuje na uwagę, to poprzez charakterystyczny wachlarz zarzutów jakie anonim stawia komuś, kto w jego mniemaniu jest – dygnitarzem. Typowe grzechy dygnitarskie: życie ponad stan („za co wybudował się i kupił samochód i traci na balach po 1000 zł ?”); nepotyzm („żona pracuje w tej szkole i jest faworyzowana otrzymuje co roku nagrody opuszcza dni w pracy”), autokratyzm („Proszę to wszystko sprawdzić a nie pytać nauczycieli bo oni tak boją się jego”).
Zarzuty nie są stawiane ot, tak. One są wysuwane z pozycji ideologicznych. „Jestem członkiem Partii od 1944 r.”, pisze donosiciel ustawiając się z miejsca w roli nosiciela wiadomych pryncypiów. Stąd cwaniactwo „pana Gerszbarka” i jego lewizny (wyprowadzanie ze szkoły gazu i bielizny pościelowej, nieksięgowane wpływy) to drobiazg w porównaniu z oszałamiającą wiedzą, że ów – od lat piętnastu członek PZPR ! – nadal regularnie uczęszcza na nabożeństwa („godz. 17”), posyła syna na religię, a nawet wyświęcił grób teścia.
Być może jeszcze ciekawsze jest, że ów humbug wywołał zupełnie poważną reakcję właściwej instancji: Gerszberg drobiazgowo tłumaczyć się musiał punkt po punkcie: nie bierze na lewo pieniędzy (kwity w załączeniu); pogrzeb teścia nie on organizował, lecz (i tu precyzyjne dane osobowe); na balach nie bywa, a restaurację „Pod Żaglami” zna wyłącznie z nazwy; nagrody w oświacie przyznaje się z automatu; itp., itd. Jedno jest pewne: anonim kariery pana dyrektora nie złamał, największe awanse były dopiero przed nim.
Łatwo mogło stać się inaczej. Przekonuje o tym historia Jana Laskowskiego, o całą dekadę wcześniejsza. Zanim sąd partyjny wojewódzkiej rangi stwierdził, że „zarzuty były przejaskrawione, nie znalazły potwierdzenia w pierwotnym brzmieniu”, przeszedł ten człowiek przez piekło. Tzn. spędził równo rok poza szeregami.
Zaczęło się raczej banalnie. Będąc w stanie dalekim od trzeźwości, nawiedził późną nocą szpital powiatowy w Piszu, żądając natychmiastowej pomocy medycznej. Ponieważ tempo udzielania tej ostatniej nie przypadło mu do gustu, postanowił lekarzowi dyżurnemu uświadomić powagę swej osoby i urzędu, który reprezentuje. Szło o to, że Laskowski był personalnym tegoż samego szpitala i jednocześnie sekretarzem szpitalnej POP. Uświadamianie skończyło się awanturą i rękoczynami. Wezwano milicję.
Dalszy bieg wypadków miał tempo wartkie, a treść konkretną: 27 września 1959 r. zakładowe ogniwo PZPR pozbawiło Laskowskiego członkostwa, nazajutrz decyzję przyklepał piski Komitet Powiatowy, a 7 lutego roku następnego ostatecznie potwierdziła ją instancja wojewódzka.
Jednocześnie, na wniosek wspomnianej POP, zwolniono nieszczęśnika z pracy. Fakt, że to decyzja ogniwa partyjnego przesądziła o utracie przez Laskowskiego pracy nie musi dziwić. Podstawowe organizacje partyjne PZPR zupełnie formalnie odpowiedzialne były w PRL za politykę kadrową zakładów pracy – i nie musiało to dotyczyć wyłącznie stanowisk nomenklaturowych. Wniosek o „o zdjęcie [Laskowskiego] ze stanowiska personalnego” padł na jednym i tym samym wydechu, co wniosek o wykluczenie go z Partii. Obydwa przeszły jednogłośnie i dyrektor szpitala nie miał tu wiele do powiedzenia.
Interesująca jest dynamika z jaką kształtowały się zarzuty wobec kadrowca. Przypomina ona mechanikę powstawania kuli śniegowej. Nagle, niejako nazajutrz po nocnej awanturze, okazało się, że Laskowski jest prawdziwą czarną owcą ogniwa partyjnego i istną zakałą szpitala. Nie wywiązywał się z zadań służbowych, defraudował fundusze składkowe, gardził personelem pomocniczym, regularnie „wprowadzał się w stan nietrzeźwy”. Słowem: pijak, arogant i cham.
Swoje trzy grosze dorzucił sam I sekretarz KP PZPR w Piszu, Zygmunt Kowalczyk. Twierdził on, że w szpitalu panował „ogólny bałagan”, a Laskowski nic tylko „pogłębiał ten hałos”.
Katalog przestępstw nie byłby pełen bez wykroczeń natury czysto już partyjnej. POP kierowana przez Laskowskiego nie odbywała zebrań, a jej członkowie „w ogóle” nie płacili składek. Laskowski potrafił się wyrażać się wulgarnie o komitecie powiatowym (!). Dobili człowieka członkowie Zespołu Orzekającego, oceniając jego postawę jako „nieszczerą” i „zarozumiałą”.
I tylko pojąć nie sposób, jak to się stało, że podobny osobnik kierował organizacją przez okres kolejnych trzech lat.
IV.
W 1971 r. olsztyńska milicja prowadziła dochodzenie w sprawie nadużyć, które miały miejsce w lokalnych zakładach mięsnych. Zniknęło ok. 90 t mięsa. Wiadomo: surowiec strategiczny, rzecz była więc poważna. W trakcie rozpoznania okazało się, że w przetwórni działa prawdziwa szajka: aresztowano trzynaście osób, dalszych trzydzieści czekało na swoją kolej. Nic dziwnego - aby skutecznie wyprowadzić towar z zakładu potrzebni byli ściśle współpracujący ze sobą ludzie z różnych działów: od rozbioru mięsa, poprzez wagowych, majstrów, aż po magazynierów i transport.
Swój sukces śledczy zawdzięczali tyleż pracy operacyjnej (o czym za chwilę), co łutowi szczęścia. Dwie z pracownic, wkurzone na własnego przełożonego, opowiedziały milicjantom z detalami procedurę lewizny. Zachwyceni milicjanci nie tylko nie zachowali nowin dla siebie, lecz przeciwnie: natychmiast poinformowali szefostwo zakładów o wszystkim, zakazując jednocześnie stosowania wobec źródeł informacji jakichkolwiek szykan. Osobno zabronili dokonywania na osobach obu pracownic jakichkolwiek zmian stanowiskowych. Efekt był łatwy do przewidzenia. Wokół pań błyskawicznie „wytworzyła się atmosfera pogardy” i niechęci.
Następny etap sprawy był doprawdy zdumiewający. Oto kierownik produkcji, niepomny rozmowy z „organami”, przerzucił obydwie pracownice z roboty biurowej wprost na halę produkcyjną. Do brudnej roboty na akord. Żeby było ciekawiej, zmianę zaaranżowano bez udziału kadr, zmian w angażach, itp. Wiedzieli o niej wszyscy: nawet sekretarz komitetu zakładowego PZPR, bo osobiście powiadomił go o niej dyrektor przedsiębiorstwa. Nikomu po prostu nie przyszło do głowy, żeby rzecz sformalizować.
Jeszcze ciekawsza była reakcja organów ścigania. Milicja poinformowana została o roszadach w Zakładach Mięsnych przez tajnego informatora („notatka służbowa” opatrzona klauzulą „tajne” [egz. Nr 1] z 07.10.1971 r.). Notatka trafiła następnie wprost do … Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Olsztynie. Trudno powiedzieć, czym kierowała się MO wybierając akurat tę drogę w sprawie, bądź co bądź, czysto kryminalnej. Niewątpliwie jednak była to droga skuteczna. Miesiąc później do WKKP w Olsztynie przesłana została „notatka informacyjna” sporządzona w Wydziale do Walki z Przestępczością Gospodarczą KW MO w Olsztynie. Zawierała ona wszystkie podstawowe zarzuty wobec kierownika produkcji, które następnie nieomal dosłownie wpisane zostały do sformułowanego przez Zespół Orzekający partyjnego „aktu oskarżenia”. A więc: utrudnianie śledztwa; przesunięcia kadrowe, których miało nie być; ignorowanie „przepisów państwowych z zakresu ustawodawstwa pracy”.
Pozostaje pytanie: gdzie tu rola sądu partyjnego ? Co ma komisja kontroli partyjnej do norm kodeksu pracy? Otóż ma! Zgodnie z opinią Wojewódzkiej Komisji Kontroli Partyjnej, wspomniany kierownik produkcji naruszył dyscyplinę partyjną, ponieważ: „jako członek PZPR, zamiast czynić wszystko w zakresie utrzymania dyscypliny, przestrzegania przepisów i udzielenia pomocy organom ścigania przestępstw, postawą swoją naruszył zasady przewidziane przepisami, podjął decyzję krzywdzącą w odniesieniu do osób jemu podległych służbowo, które przyczyniły się do ujawnienia i tępienia nadużyć w gospodarce narodowej”. Wymiar sankcji: kara partyjna z ostrzeżeniem.
I już nie miało najmniejszego znaczenia, że obydwie panie pogubiły się w kolejnych zeznaniach kompletnie, bo jak się wydaje, o przesunięcia same zabiegały (akord umożliwiał powiększenie zarobków), a kierownik po prostu poszedł im na rękę. Tak, czy inaczej, po kolejnych trzech latach, kara została zatarta i człowiek ten został przywrócony do łask (z uwzględnieniem „poprawnego zachowywania się” i „społecznego zaangażowania”).
V.
Na koniec jeszcze dwie historie, z zarzutami nieco innej natury, z grozą w tle dużo już realniejszą. Bo i z innej epoki pochodzące.
Kolejarz Jan Sikora miał sytuację idealną. Pochodzenie właściwe (robotnicze), wykształcenie odpowiednie (7 klas szkoły powszechnej), historię okupacyjną wręcz książkową (roboty przymusowe w Niemczech), a pookupacyjną jeszcze lepszą (członek TPPR, PPS, PZPR i Frontu Narodowego – obwodowy komitet nr 22). I wciąż nie poprzestawał: szkolenie partyjne II. stopnia w 1950 r.; I rok historii KPZR w 1955 r., potem jeszcze szkolenie z zakresu II. roku ruchu robotniczego.
Przełożeni, i ci partyjni, i ci służbowi, byli zachwyceni. Towarzysz był „dość dobrze wyrobiony politycznie”, do „obecnej rzeczywistości ustosunkowany lojalnie”, obowiązkowy, zdyscyplinowany, niepijący i w ogóle „moralnie bez zastrzeżeń”.
Byli jednak ludzie, którzy najwyraźniej uważali inaczej. Sikora bowiem, najoględniej rzecz ujmując, nie cieszył się sympatią kolegów. „[.] Jeżeli chodzi ojego zachowanie się do podwładnych tonigdy nieodnosił się uprzejmie tylko brał takiem podejściem reakcyjnym jak przed 39 r. nieliczył się stym czy kto żonaty czy kawaler każdemu muwił na ty.”
Problem w tym, że grubiaństwo nie było karalne nawet za Polski Ludowej. Zarzuty należało wzmocnić. Na swoje nieszczęście, Sikora miał koszmarny etap w biografii: był w II RP zawodowym podoficerem. Drugi pech Sikory polegał na tym, że należał on do partyjnej komórki przy Służbie Ochrony Kolei, którą ze wszystkich sił – z sobie tylko znanych powodów – zwalczał sekretarz Komitetu Zakładowego Węzła Kolejowego.
Na zabraniu POP padły przeciw Sikorze oskarżenia dotyczące szkalowania innego z towarzyszy. Potem zrobiło się poważniej: „Jako pracownik SOK po wyzwoleniu prowadził rozbijacką robotę, czytał prasę Mikołajczykowską, naśladował członków PPR [?], oraz wyrażał się, że da rękę odciąć niż zapisze się do Komunistycznej Partii. Na skutek redukcji w SOK przypadkowo zapisał się do PPS, gdzie w dalszym ciągu prowadził rozbijacką robotę.” Charakterystykę tę w całej rozciągłości potwierdził sam I sekretarz Komitetu Miejskiego PZPR w Olsztynie.
Przeciw Sikorze wykorzystano nawet wadę wymowy, twierdząc, że „pluje na dawane mu zarzuty” (w rzeczywistości chodziło o niekontrolowany ślinotok). Słowem wbito człowieka w ziemię. Efekt był z góry przesądzony: relegowanie z szeregów. Dopiero pięć lat później – w marcu 1956 r. – ktoś doszedł do wniosku, że wszelkie zarzuty „są zmyślone i nieprawdziwe”. A jedyne, co zostało potwierdzone, to trudny charakter towarzysza.
O ile o kolejarzu Sikorze można powiedzieć, że padł ofiarą intryg ludzi mu nieprzychylnych, o tyle nieposiadający żadnego konkretnego zawodu Jan Jaskólski stał się ofiarą jednej z wielu bieżących kampanii wewnątrzpartyjnych. Faktem jest, że niesławna uchwała KC PZPR „w sprawie wzrostu i regulowania składu partii” pochodzi z grudnia 1951 r. ale faktem jest też, że sformułowany w niej nakaz śledzenia życiorysów towarzyszy realizowany był wówczas od dawna. Należało wykrywać ukrytych wrogów i należało ich napiętnować. A skoro przykazanie było jasne, jego realizacja była obowiązkiem. Niezależnie od okoliczności.
Nieco dziwne, że padło na człowieka, który najwyraźniej w nowych warunkach odnajdywał się nienajgorzej. Po zakończeniu wojny pracował jako sekretarz w urzędzie gminy, sekretarz rady narodowej, potem w Państwowych Nieruchomościach Rolnych oraz zarządzie PGR. I znowu na stanowisku sekretarza gminy (tej administracyjnej, nie partyjnej). Co więcej, w styczniu 1950 r. został wybrany na stanowisko sekretarza KG PZPR w Mrągowie. I tu jego kariera ulega załamaniu – cztery miesiące później był już poza partią.
Zastanawiająca jest zbieżność dat: 15 stycznia Jaskólski obejmuje funkcję I sekretarza. Pierwsze „komprmateriały” pojawiają się już dwa dni później. Następne po trzech tygodniach. Ktoś nagle odkrył, że dwa lata wcześniej Jaskólski był aresztowany w Lublinie pod zarzutem kolaboracji. Do procesu nie doszło, sprawę umorzono. Nie miało to najmniejszego znaczenia: tamte, oddalone zarzuty odżyły w Mrągowie z nowa siłą. „Podczas okupacji niemieckiej utrzymywał ścisłe kontakty z niemcami i banderowcami ukraińskimi. oprócz tego, wydawał niemcom i policji ukraińskiej polaków, którzy należeli do partyzantki polskiej, kturych później wysyłano na Majdanek względnie rozstrzeliwano”. „Następnie, podczas pracy za niemców jako sekretarz gminy Kryłow, pow. Hrubieszów, nie pozwalał mówić po polsku, jak również ściągał od ludności polskiej kontyngenty. Ponadto ww. jeździł na różne obławy wspólnie z niemcami.”
Tłumaczenia zainteresowanego nic nie pomogły. Dobito go oskarżeniami o „utrzymywanie potajemnych stosunków z kobietami”; sensacyjnie brzmiały też doniesienia z Giżycka: „otrzymaliśmy materiały kompromitujące, że pochodzi z rodziny ukraińskiej”.
Jest czymś niesamowitym partyjna opinia o Jaskólskim („zdradzał zły stosunek do Partii oraz do obecnego ustroju. Na terenie gminy nie cieszy się zaufaniem wprowadzając niejednokrotnie zamęt między członkami Partii oraz bezpartyjnymi”) wyrażona przez organ, który chwilę wcześniej musiał go na stanowisku sekretarza KG nie tylko zatwierdzić, ale i na nie wysunąć! Nie sposób wytłumaczyć tego inaczej, niż jako asekurację towarzyszy z Komitetu Powiatowego wobec UB, które całą tę akcję informacyjną wszczęło.
W przypadku Jaskólskiego brak happy endu: odwołania nie było, partyjnej klątwy nigdy nie zdjęto.
Mariusz Korejwo
Tekst oparto na materiałach źródłowych z zasobu Archiwum Państwowego w Olsztynie; sygn.: 1141/10372, 1141/10712, 1141/10752, 1141/10905, 1141/12120, 1141/12199.
1 We wszystkich cytatach zastosowano oryginalną pisownię źródeł archiwalnych.
Skomentuj
Komentuj jako gość