Z nowego przedmiotu, czyli edukacji zdrowotnej zrezygnowało w Polsce 79 proc. uczniów. W olsztyńskich szkołach 72 proc. – Sukces, że ten przedmiot jest, porażka, że jest on nieobowiązkowy – skomentowała te doniesienia minister Barbara Nowacka.
Co prawda, to prawda. Decyzja Donalda Tuska, o nieobowiązkowym formacie nowego przedmiotu niewątpliwie podcięła skrzydła minister Nowackiej. Dlatego pani minister odpowiedzialnością za wysoki poziom rezygnacji z zajęć obarcza negatywną kampanię, która prowadził Episkopat Polski. Trudno powiedzieć, jaki odsetek rodziców kierował się względami światopoglądowymi, jednak takie oskarżenia brzmią mało wiarygodnie w ustach kogoś, kto likwidację prac domowych motywował zbytnim przeciążeniem uczniów.
Do tej pory malejąca frekwencja na nieobowiązkowych lekcjach religii wyzwalała masę komentarzy na temat upadku wiary i postępującego procesu laicyzacji. Nikt nie dociekał ile w tym rzeczywistej niechęci do religii jako takiej, a ile presji ze strony uczniów i rodziców na skrócenie zajęć o pierwszą lub ostatnią lekcję. Teraz, gdy sytuacja się odwróciła, winny jest Episkopat.
Tymczasem prawdziwy obraz umiarkowanego zainteresowania zajęciami nieobowiązkowymi, niezależnie od ich tematyki, jest mocno prozaiczny: zajęcia te nie są z konkretnych powodów bojkotowane, lecz zwyczajnie ignorowane. Najpierw przez uczniów, co jest odruchem ponadczasowym (zdziwionym dorosłym mogę tylko przypomnieć, że zapomniał wół, jak cielęciem był), a następnie przez rodziców, bo wpływ dzieci na ich opinie i decyzje dotyczące szkoły nie ma swojego odpowiednika w historii edukacji, o czym najlepiej wiedzą nauczyciele i dyrektorzy szkół.
Obowiązkowe lekcje edukacji zdrowotnej miały swoje uzasadnienie w ich rozmachu tematycznym i wynikającymi stąd ambicjami autorów. Na czoło wysuwa się tutaj marginalny ilościowo, ale znaczeniowo flagowy segment edukacji seksualnej. Trudno sobie przecież wyobrazić realizację takiego tematu jak „Odpowiedzialność za własny rozwój i kompetencje potrzebne do szczęśliwego życia” bez odpowiedniego treningu seksualnego, jak choćby „ćwiczenie mięśni miednicy w celu zapewnienia sobie lepszych doznań seksualnych”. Natomiast wzięcie na siebie ciężaru wskazania drogowskazów do szczęśliwego życia świadczy o niezwykłej odwadze, a przede wszystkim wiedzy o czymś, co bezskutecznie zajmuje umysły filozofów od wieków. Albo o grzechu pychy oraz ideologicznym zacietrzewieniu.
Połączenie marzeń i władzy rodzi tyranię. To ostrzeżenie Michaela Oakeshotta, wielkiego filozofa polityki, powinno być moim zdaniem mottem dyskusji o edukacji zdrowotnej. Z tej perspektywy bowiem kwestie dotyczące wychowania seksualnego, choć integralnie połączone, są istotnym, ale jedynie marginesem zamysłu przyświecającego autorom nowego przedmiotu.
Do niezmiernie pojemnego pojęciowo worka z napisem „zdrowie” wrzucono bowiem z jednej strony kwestie żywieniowe czy aktywność sportową, z drugiej zaś psychologiczne (np. „Dobrostan psychiczny – jak dbać o zdrowie umysłu i równowagę w codziennym życiu” lub „Potrzeby osób z zaburzeniami psychicznymi na różnych etapach życia”. Jeśli tak szerokie zagadnienia, spięte klamrą „szczęścia”, próbuje się pod wspólnym szyldem zdrowia oddać pod kuratelę państwa (a de facto wizjonerów jednego światopoglądu), to zasadnym wydaje się pytanie o kolejną formę „zakamuflowanego totalitaryzmu”. Minister Nowacka twierdzi, że wobec kryzysu zdrowia psychicznego jaki przeżywa dzisiejsza młodzież oraz jej zagrożeniem uzależnieniami i kontaktem z pornografią (…) Rolą państwa jest skuteczne działanie zapobiegawcze. A konkretnie co proponuje? Postawienie wozu przed koniem, czyli instruktarz dla dzieci, jak mają się chronić przed światem, który im stworzyli dorośli – w dużej mierze politycy.
Przy tak interdyscyplinarnej i skomplikowanej materii nowego przedmiotu nie sposób nie zapytać o kompetencje osób prowadzących zajęcia. Słusznie bowiem już zauważono, że zakres wiedzy jakim powinni dysponować to potencjał iście arystotelesowsko-renesansowy. To połączenie w jednym biologa, seksuologa, trenera personalnego, dietetyka, filozofa, etyka, psychologa itd. Krótkim kursem, na wzór marksizmu – leninizmu, ogarnąć się tego nie da, ponieważ trudnych, problemowych pytań uniknąć nie sposób.
Czy tak pojęta edukacja zdrowotna jest zadaniem państwowej szkoły? Jeśli edukacja seksualna to sposób na zatrzymanie demograficznej katastrofy Polaków - to zgoda przez aklamację! Jeśli pogadanki o sporcie i zdrowym żywieniu, zamiast dodatkowych lekcji wychowania fizycznego, odchudzą i poprawią sprawnościowe testy dzieci i młodzieży - to gromkie „tak”! Jeśli nauczyciele, sfrustrowani pracą w cyklicznie reformowanej przez polityków polskiej szkole, skutecznie przekażą dzieciom „jak dbać o zdrowie umysłu i równowagę w codziennym życiu”, wskazując im jednocześnie drogę do szczęścia, to klaszczemy w obie dłonie! Problem w tym, że w tej batalii o zastąpienie wychowania do życia w rodzinie edukacją zdrowotną zupełnie nie o to chodziło.
Nie przesądzam, czy minister Nowackiej i jej doradcom towarzyszą tak niebezpieczne, jak wspomniane powyżej, zamiary. Jeśli nawet nie, to grunt i narzędzia zostały przygotowane. Jedyna poważna luka to dobrowolność zajęć. Ale minister Nowacka obiecuje, że to się zmieni i dostępu do swojej wizji szczęścia oraz zdrowia nikogo nie pozbawi.
Bogdan Bachmura


Skomentuj
Komentuj jako gość