W parafii św. Arnolda w Olsztynie swoim świadectwem z Misji Ad Gentes w Ukrainie podzielili się Aleksandra i Krzysztof Maciejewscy z dziećmi. Od 9 lat są w Ukrainie, od 5 w Winnicy, gdzie prowadzą różne formy ewangelizacji z ramienia Drogi Neokatechumenalnej. Poniżej rozmowa, którą z nimi przeprowadziłem.
- Nie wiedziałem o takiej formie ewangelizacji w ramach Ad gentes, że do innego kraju jedzie cała rodzina z dziećmi. Sądzę, że to bardzo trudna decyzja właśnie z uwagi na dzieci. Dlatego na początek chciałbym zapytać, jak wyglądało Wasze życie przed podjęciem decyzji o wyjeździe z Polski?
Krzysztof: Byliśmy we wspólnocie neokatechumenalnej w parafii św. Tomasza na Ursynowie w Warszawie. Ja pochodzę z Olsztyna, wyjechałem w poszukiwaniu pracy do Warszawy i tam poznałem żonę Aleksandrę, warszawiankę. Zarówno ja, jak i żona mieliśmy trudne dorastanie. Byłem zbuntowany, przez kilkanaście lat uzależniony od narkotyków. Wyjechałem do Warszawy, żeby zmienić środowisko, ale to nic nie dało. Kilka razy podejmowałem próbę wyrwania się z przymusu brania narkotyków, byłem w kilku ośrodkach, w tym w Monarze, ale znów wracałem do nałogu.
Aleksandra: Chyba mamy to w genach. Oboje mamy syndrom DDA (Dorosłego Dziecka Alkoholika). Ojciec Krzysztofa i jego bracia pili, mama nie.
Krzysztof: Aleksandrę poznałem na mitingu anonimowych narkomanów w 2001 roku.
Aleksandra: Ale ja na szczęście brałam narkotyki krótko.
Krzysztof: Tam też na tych mityngach jeden z przyjaciół dał mi zaproszenie na katechezę. Byłem wówczas bardzo daleko od Kościoła.
Aleksandra: Ja jeszcze bardziej, bo moi rodzice w ogóle nie chodzili do Kościoła, a Krzysztofa – tak.
Krzysztof: Ja tak czuję, że Pan Bóg mnie uratował. Ja już nie chciałem brać narkotyków, ale był taki silny przymus. Wbrew nauce i terapii uzależnienia, która mówi, że wychodzenie z nałogu to długi proces, a tutaj Pan Bóg wyzwolił mnie z nałogu w jednej chwili. Założyliśmy z Olą rodzinę, urodziły się dzieci. Pracowałem.
Aleksandra: I pewnego dnia padło pytanie podczas Mszy w kościele św. Tomasza: „Czy ktoś czuje powołanie, żeby nieść Chrystusa?”, bo papież wysyła na peryferie świata Ad Gentes, na misje ewangelizacyjne. Było dużo ludzi na mszy i my od razu wiedzieliśmy, że tego chcemy. Tylko my wstaliśmy.
Krzysztof: W marcu 2015 roku zaproszono nas do Porto San Giorgio, gdzie mieści się Międzynarodowe Centrum Drogi Neokatechumenalnej. Tam zjechały wszystkie takie rodziny z różnych krajów, różnych stron świata, ponad 100 rodzin, które właśnie tak jak my wyraziły chęć pojechania na misję. Tam było spotkanie i losowanie miejsc, do których te rodziny miały pojechać.
Wcześniej z parafii też jedna rodzina mojego przyjaciela i kilka lat temu też, pojechali do Tajlandii. Ta idea, żeby posyłać rodziny wielodzietne zaczęła się za papieża Pawła VI. Entuzjastą był Jan Paweł II.
Aleksandra: Ja chciałam do Afryki, ale wylosowaliśmy Ukrainę.
Krzysztof: Nas na tym spotkaniu zaprosił ukraiński biskup rzymskokatolicki Leon Dubrawski.
Aleksandra: Czasami jesteśmy odbierani jak sekta, ale wszystko co robimy jest w ramach Kościoła, na podstawie statutu Kongregacji Wiary, w każdym tygodniu mamy liturgię słowa, modlitwę…
- Czy jest jakaś forma sprawdzania, weryfikacja chętnych rodzin, czym tak naprawdę się kierują, czy nie jest to np. tylko chęć przeżycia egzotycznej przygody i czy podołają?
Krzysztof: Nasza wspólnota neokatechumenalna św. Tomasza Apostoła. ma swoich katechistów. I to katechiści decydują, czy dana rodzina nadaje się do wysłania na misje. Sprawdzają np., czy wyjazd jakiejś rodziny nie osłabi wspólnoty, bo czasami nam pomagają nawet materialnie. Potem jest spotkanie na szczeblu krajowym i po akceptacji chętnych rodzin następuje wyjazd do Porto.
- Jaka była pierwsza reakcja po wylosowaniu Ukrainy? W jakim wieku były dzieci?
Krzysztof: Łucja miała 3 latka, Janek 6 lat i Marysia 9 lat.
- No to Marysia już rozumiała, co oznacza dla niej ta decyzja, gdyż już chodziła do szkoły, a więc utrata koleżanek. No i w ogóle, to całkowita zmiana życia, przyszłości dzieci.
Aleksandra: - Ale myśmy powoli wprowadzali dzieci w naszą decyzję wyjazdu.
Krzysztof: Też miałem wątpliwość właśnie ze względu na dzieci, czy to nie będzie dla nich za ciężkie? Przed wylotem do Porto, a to było rok po aneksji Krymu przez Rosję i walkach o Donbas, któreś z dzieci Marysia albo Jasio, powiedziało: „Tato, żeby tylko nie Ukraina”. Wróciliśmy z Porto i Boże, jak o tym dzieciom powiedzieć? Wziąłem mapę i pokazałem dzieciom, „zobaczcie, tu jest Lwów a tu Donbas, odległość tysiąc kilometrów, wojna do nas nie przyjdzie”, bo najpierw, na półtora roku posłano nas do Lwowa. Dzieci się uspokoiły, no a teraz wojna też przyszła do Lwowa.
- Tak, rozmawiamy krótko po ataku rakietowym Rosji na Lwów, w środę 4 września rano, w którym zginęło siedem osób, w tym troje dzieci, ranne zostały 64 osoby. Moja córka jedzie na stypendium artystyczne do Lwowa na dwa miesiące i będziemy drżeli o jej życie.
Krzysztof: Jak wybuchła wojna 24 stycznia 2022 roku, to byliśmy już w Winnicy, do której nas przeniesiono po półtora roku pobytu we Lwowie, zapytałem dzieci, co mamy robić, wracać czy zostać? To już wówczas 16-letnia Marysia do mnie mówi tak: „Tato, przyjechaliśmy ewangelizować, przecież nic się nie zmieniło” (śmiech). „Czołgów tu jeszcze nie ma, trzeba zostać”.
Aleksandra: Biskup chciał, żebyśmy wynajęli we Lwowie mieszkanie w rejonie, w którym w ogóle nie było kościoła, ale tam nie było wolnego mieszkania. Znaleźliśmy obok rejon z 30 blokami tzw. „chruszczowkami”, małymi mieszkaniami. Byli z nami Hiszpanie, Włosi, też wielodzietne rodziny. Minął rok i nie dostaliśmy dekretu i wówczas przyszło zaproszenie od biskupa z Winnicy, który napisał, że przyjmie nas „z pocałowaniem rąk i nóg”.
- Skoro nie mogliście we Lwowie ewangelizować, to z czego się utrzymywaliście?
Krzysztof: Wspólnota z Warszawy dawała nam na czynsz. We Lwowie jest też polska wspólnota, pomagali nam.
- Czy opanowaliście ukraiński w tym czasie?
Aleksandra: Tak.
- Czy w tym czasie we Lwowie zetknęliście się z jakimś takim nastawieniem nacjonalistycznym ze strony Ukraińców?
Krzysztof: Raczej bezpośrednie, nie, nikt nam nic nie powiedział przykrego, wręcz przeciwnie. Jak się poszło np. na bazar coś kupić i jak sprzedawca usłyszał polski akcent, to pytał „pani z Polski? Moja babcia też była Polką”. Raczej reagowano na nas z sympatią. Natomiast dużo było widocznych symboli banderowskich czerwono-czarnych. Wybuch wojny wywołał bardzo silne nastroje antyrosyjskie, masowo zmieniali nazwy ulic, burzyli pomniki, język rosyjski jest zabroniony, bardzo bronią swojej narodowości.
W Winnicy na dworcu kolejowym jest tablica pamiątkowa po polsku i po ukraińsku. „W tym miejscu 16 maja 1920 r. spotkał się marszałek Józef Piłsudski z atamanem Symonem Petlurą”
- Jak dzieci się zaadaptowały w szkołach?
Aleksandra: Dobrze, najłatwiej miał Janek, bo on poszedł do pierwszej klasy. Marysia mi mówiła, że pierwsze pół roku to siedzieli i niewiele rozumieli. Dopiero jak zaczęli rozumieć ukraiński, było im łatwiej.
- I gdzie ulokowaliście się w Winnicy?
Aleksandra: Na peryferiach. Krzysztof dostał pracę w polskim konsulacie, ale konsulat zamknęli po napaści Rosji. Konsulaty i ambasady wszystkich państw się ewakuowały. Jedynie w Kijowie został dobrowolnie polski ambasador Bartosz Cichocki. Ministerstwo spraw zagranicznych chciało nas ewakuować, ale myśmy nie chcieli uciekać.
Krzysztof: W Winnicy są cztery parafii katolickie. Tam gdzie mieszkamy nie ma żadnego kościoła, więc w prywatnym mieszkaniu wynajęliśmy salę i odprawiamy liturgię słowa. Wieczorem w sobotę mamy eucharystie. W naszej misji mamy swojego prezbitera. Na początku to był Polak, teraz jest Ukrainiec. Żeby takich prezbiterów uformować powstały specjalne seminaria Redemptoris Mater. W Ukrainie są trzy takie seminaria,
Wrócę jeszcze do tego, co nas też skłoniło, żeby wstać w kościele św. Tomasza w Warszawie na wezwanie do wyjazdu na misję. Ja wcześniej dostaliśmy zaproszenie na cykl katechez, na początku jednej z nich usłyszałem, że „Bóg ciebie kocha”. Ja wiele razy to słyszałem, ale myślałem sobie, że Pan Bóg to przede wszystkim kocha tych ludzi prawie świętych. A tu usłyszałem, że nawet jak jesteś grzesznikiem, to tym bardziej Bóg mnie kocha i mnie to bardzo dotknęło i ja wtedy naprawdę w to uwierzyłem. Chociaż wcześniej wiele razy to słyszałem, ale nie rozumiałem, że to się do mnie odnosi. I to w zasadzie zmieniło moje życie. Pomyślałem sobie wtedy, że każdy powinien mieć szansę to usłyszeć. I dlatego właśnie po tej katechezie wstaliśmy, że zgłaszamy się na tą misję.
Aleksandra: Ja też byłam wcześniej mocno uzależniona. Rodzice umieścili mnie w ośrodku Monaru i po roku mi powiedzieli, że już ze mnie nic nie będzie. Wyszłam, a powinnam być 2 lata i miałam wewnętrzną potrzebę znalezienia Boga, po prostu takie wewnętrzne pragnienie. I wtedy właśnie poszłam do kościoła, potem na ten miting, na którym spotkałam Krzysia. I wtedy właśnie dostaliśmy zaproszenie na katechezę. Wiedziałam, że po prostu tylko Chrystus. A co się potem okazało? Moja babcia świętej pamięci powiedziała mi, że ona się wtedy bardzo intensywnie za mnie modliła. Dlatego myślę, że modlitwy wcale nie są bezskuteczne.
Chciałam jeszcze powiedzieć, że u mnie w domu nie było wiary. Mama do tej pory wierzy w różne energie, reinkarnacje, jakieś wierzenia indyjskie, horoskopy. Potem z tego biorą się depresje. Ja ciągle, jako dziecko, widziałam jakąś czarną postać. W domu się jakieś rzeczy gubiły, meble się przesuwały i poszłam do franciszkanina, egzorcysty. Uwolnił mnie od tych demonów. Franciszkanin modlił się nade mną i na koniec tych modlitw poczułam się wolna. Od tego momentu już nie widziałam żadnych czarnych postaci.
Krzysztof: W Warszawie też podjęliśmy próbę ewangelizacji metodą Świadków Jehowy, chodząc od drzwi do drzwi. Proboszcz wskazał nam ulicę, żeby przed adwentem, przed kolędą, zapraszać na katechezy.
- I jak Wam poszło?
Krzysztof: Na Ursynowie słabo. Jedynie najbiedniejsi otwierali nam drzwi.
- Przenieśmy się do Winnicy. To wielka metropolia, jedno z głównych miast Ukrainy, ogromny ośrodek przemysłowy, przetwórczy, uniwersytecki. W jakim stopniu społeczeństwo tej metropolii zostało zateizowano w czasie sowieckim?
Krzysztof: Można powiedzieć, że po tym okresie sowieckim, to przestrzeń prawie całkowicie zateizowana. Ogromna wiara w znachorki, szeptuchy. Społeczeństwo w całej Ukrainie, nie tylko w Winnicy, ma mentalność sowiecką. Proceder surogacji to jest wręcz na skalę przemysłową. Aborcja jest powszechnym zjawiskiem. W przedszkolach, w szkołach, na palcach jednej ręki można policzyć dzieci, którzy mają biologicznego ojca i matkę. Małżeństwa szybko się rozpadają, wchodzą w nowe związki, rodzą się kolejne dzieci, kolejny rozpad... Nauczycielka naszego syna Jasia powiedziała nam, że od razu zauważyła, że jest wyjątkiem w klasie, że jest z normalnej rodziny. Widziała to po jego postawie, zachowaniu, np. dzieli się swoim śniadaniem z innymi dziećmi, jest uczynny, pożycza rzeczy.
- Rozumiem, że w Winnicy zaczęliście ewangelizować?
Aleksandra: Przez 2 lata chodziliśmy po domach. Ksiądz proboszcz wyznaczył nam bloki socjalne, czyli najuboższych.
- Jakie były efekty?
Krzysztof: Jestem dosyć zamkniętą osobą i dla mnie to było trudne. Ja się zawsze bałem tego i z taką tremą chodziłem, ale ci najubożsi otwierali się przed nami, mówili o jakimś swoim problemie. Podobnie jak w Warszawie, zamożniejsi nie chcieli z nami rozmawiać, jedynie biedni.
Mamy też takie wybrane miejsce w parku, gdzie przychodzi dużo ludzi jak jest ładna pogoda. W soboty tam ewangelizujemy. Stawiamy krzyż, pulpit, mikrofon. Jest gitara, śpiewamy pieśni, trochę tańczymy. Jedno z nas mówi o swoim doświadczeniu, potem jest krótka katecheza.
W piątki prowadzimy spotkania z młodzieżą, żeby ich zatrzymać w kościele po bierzmowaniu, bo to jest już ostatnie zetknięcie młodego człowieka z kościołem.
Pięć lat już jesteśmy w Winnicy. Ukraińcy się dziwią, że my chcemy u nich żyć, bo oni chcą się wyrwać na Zachód, tak jak my chcieliśmy się wyrwać z biedy w okresie PRL. Właścicielka mieszkania, który wynajmujemy mówi do mnie: „Krzysztof, mnie znowu sąsiedzi, pytali, co wy to robicie?" A ja mówię, no, przecież ci już mówiłem, pomagamy w budowie Kościoła. „Ja im to wszystko mówiłam, ale oni podejrzewają, że musi być jakiś ukryty cel, bo to jest tak niewiarygodne”. Polacy to jeszcze może jakoś jest do przyjęcia, ale jak była z nami rodzina z Brazylii z szóstką małych dzieci i rodzina z Hiszpanii też wielodzietna, to dopiero była sensacja!
- Jak wasze dzieci reagują na wojnę?
Aleksandra: Z początku nie zdawały sobie sprawy, dopiero jak nastąpił atak na Winnicę, na lotnisko, na wieżę telewizyjną, fabrykę, atak rakietowy w centrum miasta był najtragiczniejszy, bo rakieta trafiła w przychodnię, zginęło dużo ludzi, dzieci. Koleżanka Oli tam zginęła. Ja nawet nie biorę do głowy tego, że jest wojna. Nie chcę nawet o tym myśleć. Przeżywa syn, bo włączył telewizję i oglądał wiadomości, my nigdy telewizji nie oglądamy. W nocy nas obudził, bo on ma pokój u góry, my na parterze, bo usłyszał wielki wybuch, wielka pomarańczowa łuna na niebie. Okazało się, że trafili w magazyn paliwa. Codzienne życie jest stale w cieniu wojny, ciągle są te alarmy przeciwlotnicze. My sobie przygotowaliśmy plecaki. Z dokumentami, najniezbędniejszymi rzeczami, wodą, czekoladą. Przez pierwsze 2 tygodnie spaliśmy w ubraniach wszyscy razem, żeby się błyskawicznie ewakuować w razie konieczności Mamy piwniczkę, ale bez bez okien, chłodno i wilgoć, obłożyliśmy ściany styropianem. Nam przyszłoby na początku wojny takie busy pomocy humanitarnej, jedzenia.
Winnica po ataku rakietowym, fot. Wikipedia
Na początku wojny ludzie wszystko wykupili ze sklepów, nie było nic. Z Polski zaczęły iść transporty z żywnością. Do nas dotarł bus z Poznania z długoterminową żywnością kasze, ryż itp. Porozdawaliśmy ludziom. A potem ten człowiek z Poznania powiedział, że dostał SMSy z pogróżkami, żeby przestał wysyłać.
- Czy widać skalę ofiar jakie ponoszą Ukraińcy na froncie?
Krzysztof: W mieście jest bardzo mało młodych ludzi. Nie ma rąk do pracy. Mężczyźni albo na wojnie, albo wyemigrowali. Ile ludzi ginie, to widać po cmentarzu, pełno na grobach flag ukraińskich i banderowskich. Każdy pogrzeb żołnierza jest bardzo uroczysty, kondukt jedzie przez całe miasto, na syrenach z napisami, że zginął ten i ten. Mężczyźni zaczęli unikać wysyłki na front. Kupują sobie papiery, żeby wyjechać z Ukrainy. Na początku wojny wzywali do wojska powyżej 27 lat, potem obniżyli wiek do 25. Ostatnio czytałem o prowokacji ukraińskiej służby bezpieczeństwa. Ukazało się ogłoszenie w sieci, że za odpowiednią sumę dolarów można kupić zezwolenie na wyjazd. Zebrali dwa pełne autobusy chętnych, zawieźli ich na granicę i tam aresztowali.
- Jakie są nastroje społeczeństwa, czy gotowi są oddać Rosjanom zajęte ziemie, aby tylko był pokój?
Krzysztof: Tak, ludzie już mają dość, są bardzo zmęczeni wojną i ofiarami w ludziach. Jedna z sióstr w naszej parafii, Ukrainka, Pan Bóg ją boleśnie doświadcza, bo i zginął jej wnuk na wojnie. Nawet władze nie wiedzą gdzie, bo cały oddział przepadł. Dwa lata temu na raka zmarł jej zięć, syn też zmarł , zmarł pierwszy mąż, drugi mąż, a teraz jeszcze następne doświadczenie. Tuż przed naszym wyjazdem do Polski na wakacje, wiadomość, że u jej córki wykryli nowotwór, która ma czwórkę niepełnoletnich dzieci. To ona do nas mówi tak: „Mnie jest już wszystko jedno, jakie tereny zachowamy, jakie stracimy, byleby ta wojna skończyła". Ale druga siostra, też Ukrainka, mówi do niej: „To znaczy, że te ofiary i ta przelana krew, to wszystko było na darmo ?!”. Wykrwawienie jest straszne tego narodu. Tracą całe młode pokolenie młodych mężczyzn, najbardziej przedsiębiorczych, do tego katastrofa demograficzna.
- Gdy byliście w naszym kościele ze swoim świadectwem zauważyłem, że pan kuleje.
Krzysztof: Ja w ogóle mam wodogłowie, którymi stwierdzono już w wieku dorosłym, ale prawdopodobnie to się zaczęło od tego, że w wieku 4 lat, jak byłem dzieckiem chorowałem na zapalenie opon mózgowych. Pozostałości po tej chorobie zostały i mam wodogłowie. To była też ciekawa historia. To było w momencie, gdy odebraliśmy w Watykanie krzyż misyjny od papieża Franciszka i mieliśmy ostatnie wakacje przed wyjazdem na misje. Sprzedaliśmy mieszkanie w Warszawie, kupiliśmy samochód, zapakowaliśmy walizki i wtedy dostałem telefon ze szpitala z Olsztyna, że mam termin zabiegu, na który czekałem ponad rok. Mówię do Oli, „To Ty zostań tu z dziećmi, w tym Józefowie, a ja pojadę, zrobią mi zabieg, za parę dni wrócę i pojedziemy na Ukrainę". Miałem ogromne ciśnienie w głowie jak mi otworzyli czaszkę i przy wybudzaniu miałem udar i atak padaczki. To był całkowity paraliż prawostronny, nie ruszałem ani prawą ręką, ani nogą, twarz zniekształcona, trudno było mi zrozumieć, co do mnie mówią i a innym, co ja mówię. Jeszcze 9 miesięcy mieszkaliśmy w Olsztynie i dopiero pojechaliśmy po rehabilitacji. w kwietniu 2016 roku.
Aleksandra: To był cud. Po pierwsze cud, że przeżył, bo ten lekarz powiedział, że nie mogą tego medycznie wytłumaczyć, jak mógł w ogóle przeżyć i funkcjonować z takim wysokim ciśnieniem w głowie. A potem to, że usiadł na wózek i nie było takich rokowań, że zaraz będzie chodzić.
Krzysztof: Lekarze powiedzieli, że paraliż może ustąpić, a może nie ustąpić? Przynieśli mnie na oddział rehabilitacyjny i tam zaraz po tygodniu, już mi zabrali wózek, żebym chodził. Jeździłem do szpitala na rehabilitację i już na wiosnę postanowiliśmy, że jedziemy na Ukrainę.
- Jak oceniacie efekty swojej pracy ewangelizacyjnej, po tych 5 latach w Winnicy, czy to nie jest „syzyfowa praca”?
Krzysztof: Trochę tak. Owoce których za bardzo nie widać, ale mamy też ograniczone możliwości działania, bo jest stan wojenny, zakaz zgromadzeń. Napisaliśmy prośbę do rady miejskiej o zezwolenie. Miejska rada to umyła ręce i odesłała nas do policji. Okazało się, że zastępcą jakiegoś tam naczelnika jest parafianka z kościoła rzymskokatolickiego. I nam pozwolili. Zawsze jak ewangelizujemy w parku to przychodzi dwóch policjantów. Czasami jest tak, jak jest zła pogoda, że słuchają nas tylko bezdomne psy i ci dwaj policjanci.
- Nie macie chwil zwątpienia, zniechęcenia?
Krzysztof: Nie, nie mamy. Miałem takie doświadczenie. Spotkaliśmy seminarzystę i on do mnie mówi: „Ja was pamiętam z parku”. I później wstąpił do seminarium. Zawsze trzeba mieć wiarę, że nasze słowo w kimś wykiełkuje.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Adam Jerzy Socha
Na zdjęciu Krzysztof Wojechowski stoi obok księdza a przed nim żona Aleksandra, arch. prywatne Wojciechowskich
Jeśli chcesz wspomóc dzieło ewangeliacji, misję AD GENTES św. Ambrożego i Urbana w Winnicy (Ukraina), wpłać datek na konto fundacji HODIE: 98 1240 6292 1111 0010 8469 7649 z dopiskiem „misja ad gentes Winnica”
https://www.debata.olsztyn.pl/wiadomoci/polska/9387-misja-ad-gentes-w-ukrainie-wierzymy-ze-nasze-slowo-w-kims-wzejdzie-najnowsze-slajd-kafelek.html#sigProIdeca133997f
Skomentuj
Komentuj jako gość