Przeczytaj wstrząsający reportaż Marcina Wyrwała na Onet.pl. Tego Onet.pl, który politycy PiS nazywali „Der Onet”, tego Onetu, który walił w rządy PiS jak w bęben, więc teraz SilniRazem nie będą w stanie podważyć relacji reportera, który dotarł do Kotliny Kłodzkiej w niedzielę wieczorem 15 września, kiedy w region uderzyła największa fala powodziowa. I ma wszystko nagrane i udokumentowane.
Wyrwał dowiedział się od mieszkańców, że nikt ze służb do tego powołanych, nikt z władz nie ostrzegł ich, że fala zatopi i zniszczy ich dorobek życia. Przeciwnie, byli uspokajani. Gdyby czekali na komunikaty SMS RCB, fala by ich potopiła, bo to SMSy otrzymali, gdy ich domy od kilku godzin były pod szalejącą wodą.
W pierwszych dobach po nadejściu fali powodziowej w zalanych miejscowościach Kotliny Kłodzkiej polskiego państwa nie było lub funkcjonowało ono szczątkowo. — Od lat żyjemy w Polsce C — powiedział mi jeden z mieszkańców, kiedy przemierzałem miasta i wsie tego regionu. Dlaczego 27 lat po poprzedniej wielkiej powodzi objęte wielką wodą rejony czują się porzucone przez własne państwo? - pyta reporter Onet.pl
Również po przejściu fali powodziowej mieszkańcy byli zdani tylko na siebie.
Cały reportaż przeczytasz po kliknięciu TUTAJ.
Czytaj póki nie zdejmą.
Czy antyterroryści też przyjdą po reportera Marcina Wyrwała, za sianie dezinformacji, jak przyszli po 22-letniego Sebastiana T. z Lądka Zdroju, który w sieci opisał sytuację w swojej miejscowości?
(as)
Na zdjęciu: zalane centrum Kłodzka, w kółku Marcin Wyrwał
Ekspert od zarządzania kryzysowego: Wolałbym, żeby następnym razem premier śledził akcję ze swojego gabinetu
(fragment wywiadu z prof. Januszem Zawiła-Niedźwieckim, dr hab. nauk ekonomicznych w dyscyplinie nauk o zarządzaniu, Politechnika Warszawska na wyborcza.pl
Trzeba zauważać też inne kwestie, które w tym kryzysie wypływają, a o których potem zapominamy i nie stają się stałym elementem docelowego programu.
Wytłumaczę na przykładzie. Lasy Państwowe, prowadząc pozyskiwanie drewna, w tej chwili dosyć masowo, budują szerokie ścieżki i wysypują je tłuczniem, bo tak jest im łatwiej zwozić drewno z głębi lasu. Ale tereny górskie powinny być wyłączone z takiej technologii, bo tam w ten sposób stwarza się koryto, którym przy dużych opadach jeszcze szybciej spływać będzie woda.
Chodzi o to, że Lasy Państwowe, wycinając drzewa, nie myślą o konsekwencjach powodziowych swoich decyzji dla tych terenów, i nie ma w tym złej woli, tylko nikt tego od nich nie wymaga, nie umieszcza ich bieżącej praktyki w ramach szerszych programów.
Zarządzanie kryzysowe, zwłaszcza w obliczu zmian klimatu, wobec których człowiek jest bezradny, powinno kompleksowo dotyczyć wielu dziedzin. Bo zarządzanie kryzysowe to zarządzanie ryzykiem. Ryzykiem w przyszłości.
W świetle teorii zarządzanie kryzysowe obejmuje identyfikację zagrożeń, analizę i ocenę wynikającego z tego ryzyka. Konsekwencją jest prewencja, a więc ustalenie, jak się mamy zabezpieczać przed zidentyfikowanymi czynnikami ryzyka, oraz reagowanie. Gdybyśmy stosowali takie podejście, przyspieszylibyśmy na przykład opracowywanie planów zagospodarowania przestrzennego na pewnych terenach. I ograniczyli budownictwo na terenach zalewowych czy innych, gdzie istnieje ryzyko katastrofy.
Czy państwo w ogóle powinno pozwalać budować na takich terenach?
- Powinno zabraniać. Ale jeżeli już ktoś tam się wybudował i stało się to za zgodą państwa, to jako jego obywatel powinien być przez państwo chroniony w razie kryzysu.
(...)
Opracowaliśmy - jako grant zamówiony przez Narodowe Centrum Badań i Rozwoju, sfinansowany przez państwo za 7 mln zł - podejście metodyczne, które powinna znać każda gmina, każdy powiat, każdy wojewoda, każdy marszałek województwa. Napisaliśmy podręcznik „Zaawansowana metodyka oceny ryzyka w ochronie infrastruktury krytycznej państwa". Opisaliśmy procedury zarządzania kryzysowego, analizy ryzyka, identyfikacji zagrożeń, prewencji, reagowania.
Kiedy?
- W 2017 r. To wszystko jest dostępne.
Na papierze...
- Dlatego mówiłem, że mam nadzieję, że pan premier, teraz reagując prawidłowo, następnym razem nie będzie musiał rzucać wszystkiego, by się zajmować na bieżąco działaniami kryzysowymi.
Dlaczego teraz nikt z tego opracowania nie skorzystał?
- Nasze opracowanie to fundament metodyczny. Żeby można było go wykorzystać, żeby stał się operacyjnie użyteczny, trzeba wykonać dużo prac. Konieczne są szkolenia, trzeba zaangażować więcej ludzi... Mamy w Polsce 2,5 tys. gmin. Inna jest specyfika w Kotlinie Kłodzkiej, inna w Gdyni.
Poza tym nie chodzi tylko o powodzie.
Pożary, huragany, tornada...
- ...i trzeba być przygotowanym.
Kto te przygotowania zaniedbał?
- Działania od przypadku do przypadku to niestety nasza wspólna tradycja.
Teraz bardzo dobrym pomysłem jest powołanie Marcina Kierwińskiego na pełnomocnika rządu ds. odbudowy po powodzi. Ale wydaje mi się, że jego kompetencje powinny być szersze.
Uważam zresztą, że „odbudowa" źle brzmi. Bo czy odbudowa czegoś w miejscu, gdzie teren został tak dramatycznie zalany, ma sens? Przecież taka katastrofa się powtórzy. Trzeba się dobrze zastanowić, czy nie lepiej jest wesprzeć ludzi w decyzji, by się stamtąd wynieśli. Żeby zamieszkali gdzieś wyżej.
Przecież tak się robi na świecie, nie trzeba niczego wymyślać. Np. Holendrzy po strasznej powodzi w 1953 r., w której zginęło ponad 1800 osób, wyciągnęli wnioski i od tego czasu nie zginęła ani jedna osoba w wyniku zalewania tych terenów.
U nas ludzie protestują przeciwko zbiornikom retencyjnym, jakby nie rozumieli, że alternatywą dla ich budowy są zalania. Teraz wielu nie chciało się ewakuować, chociaż woda już dochodziła prawie pod dach. Jak ich namówić, żeby się przenieśli w inne miejsce?
- Niestety, nie we wszystkim może być demokracja. Doskonale pamiętam rok 1997. Kiedy szykowało się zalanie Wrocławia, ktoś wpadł na pomysł, że trzeba natychmiast wysiedlić wieś, która miała 30 domów, otworzyć tam wał, zalać ją i dzięki temu uratować Kozanów [wrocławskie osiedle, które szczególnie mocno ucierpiało przy powodzi w 1997 r.]. Ale mieszkańcy tej wsi stanęli na wałach i powiedzieli żołnierzom, którzy przyszli je wysadzać, że po ich trupie. Ich reakcja była zrozumiała, ale państwo musi czasami zadziałać nawet siłą. Trudno.
Więc jeśli komuś zalało dom, to nie wystarczy, że otrzyma 100 tys. zł z tego tytułu, że mieszka w zniszczonym domu do naprawy, tylko powinien dostać nowy dom o porównywalnych parametrach. Trudno, państwo powinno do tego dopłacać. Gdyby dopłacało, byłoby mniej oporów.
We Wrocławiu po powodzi z 1997 r. dalej budowano na terenach zalewowych. Nie tylko tam. Wedle raportu NIK z zeszłego roku w 9 na 11 skontrolowanych gmin pozwalano na zabudowę terenów zalewowych niezgodnie z prawem, bez konsultacji z Wodami Polskimi, choć miały taki obowiązek.
- Ludzie są bezmyślni, państwo nie reaguje tam, gdzie powinno. I to jest dramatyczne.
Cóż można powiedzieć... Państwo wymaga reformy w bardzo wielu aspektach. Przede wszystkim brakuje myślenia systemowego, problemem jest silosowość ministerstw, z których każde prowadzi swoją, osobną politykę.
Musi być spójny system zarządzania. Zwłaszcza teraz.
Czyli Kierwiński powinien nie tylko koordynować odbudowę, ale też analizę ryzyka, gdzie można odbudować dom, mieszkanie, blok, a gdzie absolutnie nie?
- Tak, jest teraz ku temu właściwa okazja. Z reguły odbudowa domu jest bardziej kosztowna niż wybudowanie nowego. Może trzeba postąpić tak, jak postępują w „krajach górskich" - w Austrii, w Szwajcarii, we Włoszech, tam widać, że nikt nie buduje w dolinach rzek, ludzie mają domy na zboczach. Muszą odpowiednio wspierać ich fundamenty, ale dzięki temu nie ryzykują zalaniem.
Prof. Janusz Zawiła-Niedźwiecki, dr hab. nauk ekonomicznych w dyscyplinie nauk o zarządzaniu, inżynier organizator produkcji; dziekan Wydziału Zarządzania Politechniki Warszawskiej w kadencji 2016-19.
Bezpieczeństwo powodziowe nie zależy od IMGW, ale od zaufania do państwa [CO POKAZAŁA POWÓDŹ]
Spostrzeżenia Agnieszki Jędrzejczak z OKO.press
O tym, co się działo przed i w trakcie powodzi na Dolnym Śląsku, wiemy ciągle za mało. Ale publiczna dyskusja musiała się już zacząć. W tej chwili opinia publiczna skupia się na tym, jak wielkim błędem była uspokajająca wypowiedź premiera Tuska z piątku 13 września („Prognozy nie są przesadnie alarmujące; dzisiaj nie ma powodu, aby przewidywać zdarzenia w skali, która by powodowała zagrożenie na terenie całego kraju; nie ma powodu do paniki”),
jak bardzo w prognozach pomylili się hydrolodzy oraz czy mniejsze, niepokazywane w mediach miejscowości, dostały odpowiednią pomoc.
To pytania zasadne, ale chyba nie tu tkwi istota problemu.
Czy mieliśmy dobre prognozy hydrologiczne?
Prognozy IMGW były alarmistyczne od zeszłego tygodnia, ale wbrew temu, co wielu z nas wyniosło ze szkoły, takie prognozy szacują tylko prawdopodobieństwo – nie dają pewności, jak będzie. Czytać się je powinno jak sondaże przedwyborcze, które nie mówią, co się stanie, ale co może się stać.
Wiadomo też, że służby państwowe miały przed tą katastrofą w Polsce i w jej trakcie dużo więcej danych niż kiedyś (dla porównania popatrzmy sobie na Rosję, w której kryzys klimatyczny wywołuje podobne powodzie niemal co tydzień, a władze dysponują wyłącznie danymi satelitarnymi, podawanymi z wielogodzinnym opóźnieniem).
Rzecz jednak nie tylko w tym, ile danych jest, ale co z nimi państwo robi. A poza tym ile by tych danych nie było, zawsze pozostanie sfera niepewności. I to, jak państwo radzi sobie w tej sferze, jest kluczowe.
Czy władza centralna zrozumiała, że ryzyko jest wysokie?
Z tego, co teraz wiadomo, należy sądzić, że władza centralna na dane, które dostała, zareagowała w miarę poprawnie. Choć prognozy nie były zatrważające, premier nakazał służbom przygotowywać się do najgorszego (tak przynajmniej Donald Tusk twierdził w wywiadzie dla TVP Info 18 września).
Ale system ratownictwa nie zadziałał, jak powinien, bo informacje między służbami nie były przekazywane w trybie alarmowym, a ludzie nie uwierzyli w sygnały o możliwej powodzi. I to jest istota problemu.
Poziom zaufania do państwa jest zbyt niski. I to nie pozwala zareagować na alert RCB.
Ten stan rzeczy być może z czasem zmieni ustawa o obronie ludności – ale wcześniej musi zostać uchwalona i wdrożona. A jak mówi Dominice Sitnickiej prof. Hubert Izdebski, w wersji, w jakiej projekt trafił do Sejmu, za mało nacisku kładzie on na edukację obywatelską. Więc na zmiany przyjdzie sporo poczekać.
Czy małe miejscowości zostały opuszczone?
Katastrofa ma charakter w dużej mierze lokalny. Wielkie miasta dają radę. To małe miejscowości zniszczyła woda, która wcześniej rozwaliła tamę.
Co oznacza, że choć generalnie – z perspektywy władzy centralnej – jest lepiej, niż być mogło, to są miejsca, gdzie ludzie stracili absolutnie wszystko.
A pomoc dociera tam z opóźnieniem, bo nie ma dróg, a helikopterów jest po prostu za mało.
Czy jednak z faktu, że sztab kryzysowy z premierem obraduje we Wrocławiu, wynika, że te małe miejscowości zostały opuszczone? Nie, bo do ratowania i pomagania nie jest potrzebny premier. Katastrofy, pożary, trąby powietrzne i powodzie zdarzają się w Polsce cały czas. W ten weekend wichura spustoszyła miejscowości na Mazowszu, koło Radomia. Ma tam jechać premier i wszystkie telewizje, żeby ludziom dało się pomóc?
Do czego służy premier?
Warto pamiętać, że państwo ma duże możliwości niesienia pomocy. Sprawna odbudowa to coś, czego powinniśmy oczekiwać, bo taki jest nasz standard. Od kilkunastu już lat pomoc w sytuacji katastrofy naturalnej wygląda tak, że ludzie natychmiast, tego samego dnia albo nazajutrz, dostają pieniądze (kilka tysięcy zł) na przeżycie, potem zbierane są informacje o tym, czego brakuje i co jest zniszczone. I rusza odbudowa. Dlatego o tych wszystkich miejscach zniszczonych przez podtopienia, wichury i trąby powietrzne tak mało słyszymy.
Wiadomo też, że jeśli katastrofa jest rozległa, to żeby pomoc ruszyła natychmiast, bardzo wielu urzędników musi się przełączyć na pracę w trybie kryzysowym.
I temu służy obecność VIPa na pobojowisku czy wałach, najlepiej w stroju nieurzędowym. Jeśli jeszcze w tle widać lokalnego przejętego pod-VIPa, to administracja poznaje, że tradycyjna, żmudna, zgodna z procedurami praca przestaje punktować. Trzeba działać inaczej, a za niedopilnowanie, czy są „wszystkie załączniki do wniosku”, nikt głowy nie urwie.
Ale – odnotujmy to – przełączenie służb państwowych w tryb alarmowy tą metodą następuje po katastrofie, a nie wtedy, gdy mamy jej spore prawdopodobieństwo.
Tusk jako dzwonek alarmowy
Premier musi koordynować zespół ludzi wyłapujących z zarządzania kryzysowego to, czego nie da się załatwić niżej. Ma też ważne zadania symboliczne. Musi pokazać, że państwo jest, że widzi i się stara. Niestety, obecnie polega to na kolportowaniu komunikatu, że „premier się wściekł”. Po pierwsze – dlatego, że media kochają „wściekłego premiera”, jako że zapewnia bowiem cenne kliki. A po drugie – cóż – żyjemy w kulturze folwarcznego zarządzania.
Ale dopóki oglądać będziemy na ekranach publiczne połajanki w czasie posiedzeń sztabów kryzysowych, nie możemy czuć się bezpiecznie. Bo takie zarządzanie jest widowiskowe, ale niekoniecznie skuteczne.
I niszczy zaufanie do państwa i jego instytucji – a zaufania nam brakuje.
Z drugiej strony zauważmy, że po tygodniu od zapowiedzi premiera, że jakoś to będzie, prognoza ta się sprawdza. Sztab kryzysowy pracuje coraz sprawniej, przetwarzając kolejne szczegółowe problemy. Odbywa się to publicznie, więc jest edukacyjne. Choć uczestnicy narad są coraz bardziej zmęczeni, ale pokrzykiwania jest coraz mniej.
Czy państwowe służby się sprawdziły?
Nie, zapewne się nie sprawdziły i to w wielu miejscach. Ale w wielu – dały radę. W cytowanym wyżej tekście Dominika Sitnicka pisze o urzędnikach Wód Polskich, którzy nie przekazywali samorządom pilnie potrzebnych informacji. Być może trudno było im się przyznać, że odpowiedzi na pytania nie znają – choć to też jest cenna informacja.
Państwo więc nie używało dobrze informacji, jakie miało.
Jednak warto najpierw zauważyć, że w tym kryzysie państwo – pierwszy chyba raz w historii – zadziało jako całość. Trochę kulawo, ale jednak.
Rząd i jego służby, samorząd terytorialny wszystkich szczebli i trzeci sektor – organizacje pozarządowe, wszyscy razem. A poza tym nie byliśmy obrażeni na Unię, więc wpięła się w to UE.
Współpraca polega na zbieraniu informacji lokalnych, diagnozowaniu potrzeb i szukaniu rozwiązań. Informacje przepływały w obie strony, z góry na dół i z powrotem, co można poznać po tym, że irytujące fałszywki i informacje nieprawdziwe szybko były dementowane (jak o zbiorniku w Mietkowie).
Tego nie da się porównać z powodzią z 1997 r., bo wtedy były tylko słabe gminy, 49 województw i potężny rząd, który miał jednak tylko ogólną wiedzę o sytuacji. Społeczeństwo obywatelskie dopiero się tworzyło, o Unii można było pomarzyć.
W ciągu ostatnich pięciu lat przeszliśmy jednak dwa kryzysy, w których państwo nie działało jako całość.
Kryzys pandemiczny
PiS próbował rozwiązać go z poziomu rządowego. W tym systemie kluczowe było to, co powie premier (w tamtym przypadku – były premier Kaczyński), bo to on ostatecznie o wszystkim decydował. A premier właściwy, Morawiecki, skupiał się na dzieleniu wielkich pozabudżetowych funduszy w trybie awaryjnym. A były one tak wielkie, że trudno o to, by nie kusiły do złego.
Obywateli władza nie słuchała, ale ich przeganiała. Tak jak protestujących wobec polityki lockdownów przedsiębiorców wiosną 2020 roku, czy kobiety, którym władza odebrała decyzją TK Przyłębskiej podstawowe prawa, licząc, że dzięki pandemii jej się upiecze. Zarządzające kryzysem centrum musiało brać pod uwagę także swoje interesy polityczne: czy ogłaszać stan nadzwyczajny, skoro osłabi to szanse na reelekcje prezydenta Dudy, czy promować profilaktykę przeciw covid, skoro to się nie spodoba kilku skrajnie prawicowym posłom, od których zależy rządowa większość w Sejmie?
To był system bardzo nieskuteczny – z dramatycznym skutkiem nadmiarowych zgonów.
Inaczej już było już w 2022 roku, po pełnoskalowym ataku Putina na Ukrainę
Wtedy w Polsce organizowana była pomoc dla uciekających przed ostrzałem. Rząd jak zwykle też planował, że zajmie się sprawą sam. I powstrzymywał nawet samorządy przed działaniami. Ale ludzie rzucili się do pomocy pierwszego dnia, wciągając w to władze lokalne i wszystkie samorządowe zasoby. Jednak tylko w niektórych miastach od razu powstawały sztaby kryzysowe, w których urzędnicy współpracowali z aktywistami. W większości miejsc obywatelska i samorządowa pomoc organizowana była oddzielnie, choć w przyjaźni.
Po raz pierwszy działa całe państwo
Z tego punktu widzenia to, co stało się teraz, jest godne odnotowania: teraz wszystkie struktury państwa się spięły.
Rząd zauważył, że istnieją ustawy o zarządzaniu kryzysowym – więc ich użył, zamiast skupić się na twórczości legislacyjnej i celebrowaniu polityki (plan zwołania nadzwyczajnego posiedzenia Sejmu w celu pilnego przyjmowania ustaw pojawił się 16 września, ale na planie się na szczęście skończyło).
Zadziałała też konstytucyjna zasada pomocniczości państwa. Centrum włączało się do pomocy tam, gdzie było potrzebne – jak w wypadku dwóch miast, gdzie centrum przejęło zarządzanie kryzysowe.
Perspektywa centrum („nie jest generalnie najgorzej”) uzupełniona została o perspektywę lokalną („tu są ludzie w dramatycznej sytuacji”). Samorządy lub służby wojewódzkie od 15 września tworzyły huby pomocowe, do których trafiała pomoc – by nie zapychać lokalnych dróg TIR-ami, które być może nie wiozą rzeczy akurat najpilniejszych.
Włożono dużo wysiłku w to, by się koordynować i wymieniać informacjami. Uzupełniać tam, gdzie to potrzebne.
Organizacje pozarządowe, które nauczyły się namierzać problemy na wojnie w Ukrainie, zbierały informacje o potrzebach i przekazywały kontakty. Kto ma łodzie? Kto wie, jak przez Czechy dojechać do zalanych miejscowości? („Wiemy, jak to się robi, umiemy dotrzeć wszędzie, bo docieraliśmy z pomocą na front w Ukrainie”)? Kto ma kontakty z magazynami żywności czy środków higienicznych?
Wszystko to odbywało się w porozumieniu ze strukturami samorządowymi.
Ustawa o zbiórkach z 2014 roku zadziałała też lepiej niż dawniej. Bo już nie chodziło o to, by zbierać – ale by robić to z sensem. Zalecenia aktywistów, by nie wysyłać butelkowanej wody z Gdańska na Dolny Śląsk, pojawiły się już w poniedziałek 16 września i były kolportowane między wszystkimi, którzy chcieli pomagać.
Ważne okazały się wspólnoty lokalne – z wójtkami i sołtyskami. I świetlice wiejskie, miejsca do organizacji i koordynacji pomocy. Budowane w ostatnich latach i słabo zauważalne, są elementem infrastruktury krytycznej tak samo jak wały. Na samym dole przedstawiciele centrum (strażacy, policjanci), pracowali z samorządowcami i mieszkańcami, a wolontariusze dowiadywali się, co mają robić.
Zamiast wzmożenia ogólnego i czysto symbolicznego, mieliśmy wzmożenie z tabelkami, w których rozpisane były zadania ze wskazaniem, kto, za co odpowiada.
Ponieważ wszystko to dzieje się to pierwszy raz, błędy są oczywiste. Ważne jednak, by czytać je w tym właśnie kontekście – bo wtedy system może się naprawiać.
Jak się odbudować?
Pozostaje kwestia odbudowy nie pojedynczych domów, ale całych społeczności. Bo żeby wszystko pozostało po staremu, naprawdę bardzo dużo musi się teraz zmienić. I to nie na szczeblu lokalnym.
Czy wszyscy będą się chcieli odbudowywać tam, gdzie mieszkali? Jak zabezpieczyć Ziemię Kłodzką przed coraz częstszymi katastrofalnymi deszczami. Czy w ogóle da się to zrobić i jakim kosztem? Jak przekonać mieszkańców, że konieczne są inwestycje kosztem ich domów? I czy takie inwestycje w ogóle mają sens? Naukowcy przedstawiają już różne argumenty za tym, że wobec zmian klimatycznych dotychczasowe zabezpieczenia nie wystarczą. Że musimy w ogóle zmienić myślenie o tym. Pokazuje to w OKO.press Szymon Bujalski:
Żeby jednak argumenty naukowców stały się częścią debaty publicznej, sprawy ekologii i zmian klimatu trzeba wyjąć z politycznej nawalanki. Są na to sposoby, ale u nas niepraktykowane centralnie.
Owszem, np. Gdańsk organizował u siebie panel obywatelski o tym, jak dostosować miasto do zmian klimatu (taki panel to narzędzie angażujące ludzi w podejmowanie trudnych decyzji. Najpierw reprezentatywna grupa mieszkańców zapoznaje się z wiedzą ekspercką, a potem dyskutują, jakie rozwiązania w danej sytuacji są najlepsze). Na poziomie ogólnopolskim taki panel – też na temat ekologiczny, bo o kosztach energii – zrobiła dwa lata temu Fundacja Stocznia. Pokazał dużą akceptację dla zielonej transformacji, o ile ludzi się potraktuje poważnie i tak z nimi porozmawia.
Jednak władza centralna z narzędzi partycypacyjnych nie korzysta tak, jakby mogła.
Po blisko roku rządów nowej koalicji widać, że choć już rozumie znaczenie społeczeństwa obywatelskiego, to z wykorzystaniem społecznego kapitału i debaty ma ona kłopot. Owszem, proces stanowienia prawa poprawia się – w końcu konsultacje społeczne i publiczne stały się w rządzie wymogiem (przed miesiącem zmienił się regulamin Rady Ministrów), a Sejm wdraża (od początku września) wiele zmian, które otworzą proces legislacyjny na obywateli. To jednak w obliczu tak wielkich kryzysów, jak ten, który dotknął Dolny Śląsk, za mało – bo takie zmiany proceduralne zauważą tylko najbardziej zaangażowani. Reszta nie włączy się w debatę.
A trzeba przecież odpowiedzieć sobie na pytanie, co wszyscy możemy zrobić, by na Ziemi Kłodzkiej dało się nadal żyć. I Tusk sam z siebie, choćby najbardziej wkurzony, tego nie zrobi.
Skomentuj
Komentuj jako gość