Poniższy obszerny fragment felietonu Jana Maciejewskiego „Nasza klęska, nasza szansa” z ostatniego numeru (246) „Plusa Minusa” ma dla mnie dwie zalety: jest strzałem w dziesiątkę moich poglądów na rządy i porażkę Prawa i Sprawiedliwości, a ponadto – jak to u Maciejewskiego – został napisany doskonałą polszczyzną. O moim zaoszczędzonym czasie nie wspominając.
Dlatego postanowiłem się nim z Państwem podzielić.
Bogdan Bachmura
(…) Naprawdę nienawidzić można tylko tego, który się ode mnie nie różni. Jest wystarczająco podobny, by mógł mnie zastąpić, wyprzeć; oddalony nie dalej, niż na odległość wymierzonego na odlew ciosu. Tylko bliskość może zrodzić wściekłość. A obie te formacje stają się sobie coraz bliższe, bo też ukryty cel ich istnienia – zanik, ostateczne rozwiązanie kwestii polskiej – coraz wyraźniej rysuje się na horyzoncie. Więc przyspieszają jak biegacze na ostatnich metrach.
Nie silę się na stawanie z boku tego wszystkiego, przeciwnie. Choć Prawo i Sprawiedliwość w żadnym razie nie było moją partią, to jego przegraną odbieram jako osobistą klęskę. Nic bowiem nie mogę poradzić na to, że jako jedyna znacząca siła polityczna – obsługuje ona moje – mówiąc Oakeshottem – dyspozycje mentalne. I bardziej nawet może od tego, że jako takie traci władzę, boli fakt, że nic lepszego nie było w stanie PiS-u w tej roli zastąpić.
Że osiem ostatnich lat było ekspansją autodestrukcyjnej prawicowości. Nic nie udowadnia tego faktu lepiej niż to, że tak mało po tych rządach zostanie. No bo jak trzeba gardzić własnym narodem, żeby zaserwować mu telewizję publiczną w stylu Jacka Kurskiego? Schlebianie najniższym gustom „ludu” przez serwowanie mu patriotyzmu w rytmie disco polo było tylko innym wariantem, rewersem pogardy do „polskiego chama”, którą karmią się na równi z sojowym latte „młodzi, wykształceni, z wielkich ośrodków”.
I wreszcie, co innego niż gen autodestrukcji kierowało polską polityką zagraniczną, motywowało do tego całego beznadziejnego pobrzękiwania szabelką, zbijania „kapitału moralnego” (liczonego najwyraźniej w walucie nieuznawanej nigdzie poza Polską), czułego wsłuchiwania się się w szum husarskich skrzydeł, które zapomniano nawet przypiąć do pleców.
PiS jest mi ze wszech miar obcy, ale jego klęska pozostaje mi bliska. Bo tylko biorąc ją za własną, wypijając ją do dna, można się spróbować wyrwać z zaklętego kręgu autodestrukcji. Budować afirmatywny – chcący być, pragnący bytu, a nie chowający się przed nim ze strachu w kicz i cepelię – konserwatyzm.
Tak by kiedyś, gdy przy jakiejś kolejnej okazji Żeromski znowu zapyta: "kto tu nie przeklina imienia ojczyzny, kto tu nią żyje?”, podniosła się w odpowiedzi wystarczająca ilość dłoni.
Jan Maciejewski
Skomentuj
Komentuj jako gość