Wypada zacząć od informacji, że filmu Agnieszki Holland „Zielona granica” jeszcze nie oglądałem. Na użytek tego co chcę napisać wystarczą mi jego fragmenty, wypowiedzi samej twórczyni filmu, jego zwolenników oraz krytyków.
Reagowałem, kiedy poprawnościowa machina rozjeżdżała sędziego Szymona Marciniaka i nie zamierzam milczeć, kiedy partia, z gracją cepa, instrumentalizuje pojęcie interesu narodowego, a więc także mojego.
W interesie każdego wolnego człowieka leży możliwość nieskrępowanej konfrontacji kinowego obrazu i widza. Jeżeli jakakolwiek władza dochodzi do wniosku, że takie prawo może zagrażać interesowi narodowemu, a formą jego obrony ma być poprzedzający emisję filmu partyjny bryk, to nie mam wątpliwości, kto tu jest rzeczywistym zagrożeniem.
Z lewicowo-liberalną wizją świata Agnieszki Holland na ogół się nie zgadzam, ale uważam ją za osobę w swoich działaniach, zarówno artystycznych, jak i osobistych, niezależną. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak zgodnie z przypisywaną Wolterowi zasadą „oddać życie za jej prawo do swobody mówienia”.
Reżyserując kilka odcinków House of Cards A. Holland pokazała się jako zdecydowana antykomunistka, a jej spojrzenie na kwestię imigrantów może być interpretowane jako kolizyjne wobec interesu państwa polskiego, jak i wobec polityki UE. Holland mówi o wrażliwości na los imigrantów, a jej brak zarzuca zarówno polskim władzom, jak i politykom unijnym (o czym mówiła podczas odbierania nagrody na Festiwalu w Wenecji).
Jako twórca ma prawo do takiego, z politycznego punktu widzenia, naiwnego spojrzenia.
W podobnym duchu wypowiada się Kościół katolicki ustami papieża Franciszka, dla którego „Ratowanie imigrantów to obowiązek cywilizacji, to obowiązek człowieczeństwa”, o polskich hierarchach nie wspominając. Chrześcijańska zasada miłości bliźniego jest tu adekwatna do wrażliwości Agnieszki Holland, więc nie rozumiem dlaczego nauczanie przedstawicieli Kościoła, przynajmniej to emitowane w telewizji rządowej, nie jest poprzedzone lekcją interesu narodowego.
„Nie rozumiem” jest tu oczywiście figurą retoryczną, bo wiadomo, że cały polityczny zgiełk wokół filmu „Zielona granica” podporządkowany jest logice wyborczej.
Wbrew temu co twierdzą działacze PiS, jest to dla nich przedwyborczy prezent, pozwalający na kolejne zwarcie szeregów i odwrócenie uwagi od wizowej wtopy. W pełni świadomi byli tego politycy PO, próbujący wpłynąć na Holland aby odroczyła emisję filmu, ale ostatecznie zwyciężyła logika terminarza festiwalowego.
Politycy PiS doskonale wiedzą, że wrzawa jaką wywołali wokół filmu może znacznie przybliżyć „Zieloną granicę” do nominacji oskarowej lecz ważniejszy jest doraźny interes partii.
Można zatem powiedzieć, że bilans zysków A. Holland i PiS-u się zgadza, choć zapowiedź przymusowej emisji w kinach studyjnych spotów wyjaśniających linię partii zdaje się przechylać szalę korzyści na jej stronę.
Nadać filmowi statusu „półkownika” PiS nie może, więc robi rzecz jeszcze głupszą, chwytając się cenzury łopatologicznej. Władysław Gomułka podczas przemówienia w Sali Kongresowej nazwał Janusza Szpotańskiego „człowiekiem o moralności alfonsa”, a sąd PRL skazał go w 1968 r. na trzy lata więzienia za „sporządzanie i przekazywanie w celu rozpowszechniania opracowań szkodliwych dla interesów państwa”.
W „wolnej” III RP prezydent, premier i ministrowie, poświęcają swój cenny czas na walkę z filmem, używając dokładnie tych samych argumentów i tej samej „parcianej retoryki”. Jarosław Kaczyński nazywa twórców i osoby wspierające takie filmy „armią Putina”, a minister Kamiński stwierdza, że „Agnieszka Holland przyjmuje narrację Rosji i Białorusi”.
Problem w tym, że jednocześnie prezydent Wołodymir Zełeński, uznany autorytet w sprawach Rosji i Putina, zarzuca Polsce grę w ich interesie. Andrzej Duda uspokaja, że to tylko „incydent”, ale ja bym tak poważnego głosu nie lekceważył. Po to w końcu została powołana komisja ds. rosyjskich wpływów.
Jej przewodniczący Sławomir Cenckiewicz ma wystarczające kompetencje aby rozstrzygnąć czy partii która mu zleciła tę robotę bliżej jest do Władysława Gomułki czy do Władymira Putina.
Lech Wałęsa brał w latach siedemdziesiątych od partii pieniądze, ale partia ostatecznie słabo na tym wyszła. Jak będzie w przypadku autora jego biografii?
Bogdan Bachmura
Zdjęcie: Martin Kraft / Adam Guz/ KPRM - Kancelaria Premiera / Wikimedia Commons
Skomentuj
Komentuj jako gość