Dzień 2 czerwca 2023 roku, to smutny dzień dla Szymona Marciniaka. Zapewne jeden z najgorszych w jego dotychczasowym życiu. Nie może być inaczej, gdy twardy facet musi dokonywać takich wyborów. Gdy trzeba wybierać między dorobkiem życia, sukcesem, na który ciężko zapracował, a upokorzeniem, złamanym sumieniem i świadomością własnej słabości, z którą będzie musiał żyć.
Skojarzenie oświadczenia, które wydał sędzia Szymon Marciniak z sowiecką praktyką samokrytyki nie jest ani przypadkowe, ani chybione. Do jej składania byli zmuszani nie tylko działacze partyjni, ale także uczeni, dziennikarze, twórcy kultury. Kajali się za swoje „grzechy” Jerzy Andrzejewski, Konstanty Ildefons Gałczyński, Tadeusz Borowski, Jacek Bocheński i wielu innych. Ale pomiędzy założycielską formą samokrytyki, a jej obecną, demokratyczną wersją, zaszła istotna zmiana. Chodzi przede wszystkim o arbitra decydującego o dalszym losie „grzesznika”.
Dawniej samokrytykę składało się przed Partią. To ona decydowała o ich całkowitym rozgrzeszeniu, przejściu przez czasowy czyściec ograniczonej niełaski lub zepchnięciu w polityczny albo twórczy niebyt. A kto zadecydował o dalszej karierze sędziego Marciniaka?
W tym cały problem. Naiwnością byłoby sądzić, że rozgrzeszenia, po pomyślnym przejściu przez czyściec samokrytyki, dokonało UEFA. Owszem, warunkiem istotnym było zdecydowane poparcie PZPN. Stowarzyszenie "Nigdy Więcej" twierdzi, że nie chciało pozbawić Marciniaka sędziowania finału Ligi Mistrzów. Dało mu tylko „szansę na odcięcie się”. I Szymon Marciniak z tej szansy skorzystał. Tylko kto zdecydował o wystarczalności i głębi złożonej samokrytyki?
Dzisiaj 4 czerwca. Nie mogła mi się trafić lepsza okazja do napisania tego tekstu. Wielu ludzi dawnej Solidarności, zapewne także z Olsztyna, wzięło udział w marszu organizowanym przez partię Donalda Tuska. Był to marsz przeciwko „państwu PiS”. A jednocześnie „miłości i tolerancji”. Ale czy na pewno w obronie wolności? Miarą liberalnej wolności, jej punktem odniesienia, nie jest PiS i jego stosunek do Konstytucji. W Konstytucji RP nic o PiS-ie nie ma. Jest natomiast o Marciniaku. O jego, o naszych, podstawowych prawach obywatelskich. Gwarantowanych przez Powszechną Deklarację Praw Człowieka.
Aby wykonywać swój zawód Szymon Marciniak zobowiązał się do ciągłego oglądania się za siebie. Do zachowania „rewolucyjnej czujności” dotyczącej miejsca swoich spotkań, ludzi w nich uczestniczących, tego z kim go uwiecznią na zdjęciu lub z kim zamieni kilka słów. Pod groźbą, że jakiś czujny wyznawca ideologii demokratyzmu da mu powtórną „szansę na odcięcie się”.
PiS się podłożył, więc Donald Tusk może przed całą Polską odgrywać rolę ofiary i obrońcy wolności. W jego obronie stanęła UE, Amerykanie, no i oczywiście „cala demokratyczna Polska”'.
Oglądam program Bogdana Rymanowskiego w Polsacie. Na pytanie o sprawę Szymona Marciniaka przedstawiciele opozycji mówią jednym głosem: dobrze, że będzie sędziował mecz, ale jeszcze lepiej, że złożył takie oświadczenie. O tym jakie byłyby dalsze losy Marciniaka gdyby tego nie zrobił, ani słowa. Bo i po co, to akurat wiadomo.
Dla mnie tegoroczny 4 czerwca ma oblicze Komisji ds. rosyjskich wpływów i samokrytyki Szymona Marciniaka. Co jest groźniejsze dla wolności? Nie mam wątpliwości, że to drugie. Obecne skutki powołania Komisji, która nie ma jeszcze członków, to już przestroga dla ewentualnych naśladowców.
Szymon Marciniak nie stanął przed osądem Partii i jej aktualnie obowiązującej linii. Zderzył się z terrorem Międzynarodowego Trybunału Dominującej Opinii. Ale to ciało-widmo. Nikt go nie ustanawiał, nikt nie ponosi za jego wyroki odpowiedzialności. Ma swoich licznych arbitrów politycznej elegancji, ale Proces toczy się sam.
Jego podstawowy cel to społeczna pedagogika. Wskazanie innym właściwej drogi „wolności”, która zbytnio nie doskwiera i łatwo przyzwyczaja. Jak dawka somy w Nowym Wspaniałym Świecie.
Ten swąd komunistycznego piekła, z jego obecną soft wersją cancel culture, trudno będzie rozwiać. Ideologia demokratyzmu zagnieździła się w głowach wielu ludzi przekonanych, że niosą, podobnie jak ich komunistyczni antenaci, jutrzenkę wolności. To kolejna postać genetycznej choroby, z którą boryka się Zachód od czasu, gdy „spowiły go ciemności oświeconego rozumu”. Znamy jej naturę, ale jeszcze nie wiemy, jak dolegliwy będzie jej przebieg.
Bogdan Bachmura
Skomentuj
Komentuj jako gość