Wielu liczyło, że prezydent Andrzej Duda w ostatniej chwili, jednym ruchem pióra, przerwie przygotowania do tego spektaklu. To zrozumiałe. Pomimo rozlicznych, zaprzeczających temu faktów, ludzie mają prawo liczyć, że w legislacyjnym chaosie „państwa prawa” istnieje jakiś punkt oparcia, filar, bez którego Konstytucja staje się świstkiem papieru.
Tymczasem Andrzej Duda, podobnie jak jego poprzednicy, „czuwa nad przestrzeganiem Konstytucji”, ale najpierw w imieniu partii, a dopiero później narodu. Po to go tam postawiono, aby o tej kolejności nie zapominał.
Powołanie Komisji ds rosyjskich wpływów to sprawa zbyt ważna, aby akurat teraz próbował wyznaczyć swój skrawek suwerenności.
Można bez końca wytykać obecnej władzy łamanie Konstytucji, lamentować nad dowolnym, instrumentalnym traktowaniem jej zapisów. Ale to gadanie przypominające przysłowiowy dialog o niebie i chlebie. Dla Jarosława Kaczyńskiego Konstytucja to slalom z przeszkodami, na końcu którego ustawił swoich arbitrów: Andrzeja Dudę i Julię Przyłębską.
Podobnie jest z ciągłym mieleniem słowa "demokracja". Wszyscy jak jeden partyjny mąż stają dzielnie w obronie bytu, który w Polsce przestał istnieć.
Szkoda więc czasu na polemikę z argumentami, że szykowany spektakl nie ma nic wspólnego ze zbliżającymi się wyborami, ale z realnym zagrożeniem rosyjskimi wpływami. Nie zamierzam też specjalnie czepiać się prezydenta Andrzeja Dudy. Naiwnością jest bowiem oczekiwać od wilka, że będzie działał wbrew interesom watahy.
Dzięki dobrze wyreżyserowanemu spektaklowi plemienno-partyjnej wojny, umiejętnie podsycanemu coraz to nowymi impulsami, w Polsce udało się zbudować system partyjno-oligarchiczny, legitymizowany demokratycznym rytuałem.
Bardzo wydajnym i efektywnym partnerem w budowaniu tej wojennej narracji jest Władimir Putin. Wystarczyło wypiąć się na żądanie wydania wraku Tupolewa, by z satysfakcją obserwować, jak „polaczki” kąsają się latami niczym wściekłe psy. To, co było zyskiem dla Putina, dawało również korzyść partyjnemu duopolowi. Gdyby nie „współpraca” Putina, nie powstałaby teoria smoleńskiego zamachu. A gdy goniony latami zamachowy króliczek zdechł z wyczerpania, Władimir znów nie zawiódł, wywołał wojnę, i nadal można szukać rosyjskich agentów.
Znów cieszy się więc Putin z Kaczyńskim, a przy okazji Tusk, który ma swoje Lex. Ale tą wspólnotą interesów Komisja pewnie się nie zajmie…
Według Franka Zappy „Polityka to jedna z gałęzi przemysłu rozrywkowego”. Problem w tym, że w Polsce granice tego spektaklu niebezpiecznie się przesuwają.
Gdy partyjne macki wrastają coraz głębiej w struktury państwa, żywiąc się jego organizmem, partie w obronie władzy sięgają po coraz brutalniejsze metody. Podczas gdy jednym coraz trudniej z władzą się rozstać, drugim niełatwo utrzymać wygłodniałe szeregi partyjnej opozycji z dala od państwowego koryta.
Niezależnie od tego komu będzie lepiej służyło w bieżącej wyborczej grze powołanie Komisji, jej autorstwo należy do Prawa i Sprawiedliwości. To do tej partii, a w szczególności na Jarosławie Kaczyńskim spoczywa odpowiedzialność za przesunięcie politycznego spektaklu poza dotychczas praktykowane granice.
Demokracja to ustrój masowy, więc szczucie i niszczenie przeciwników politycznych za pomocą medialnych narzędzi, przy wsparciu opanowanych przez partię instytucji państwa i mediów to już norma. Jednak Komisja ds. rosyjskich wpływów to precedens. To nawiązanie do haniebnego dziedzictwa, od którego ludzie Solidarności marzący o demokracji trzymali się z daleka. I jeżeli powtarzaliśmy wielokrotnie przez ostatnie kilkanaście lat rządów PO i PiS, że rewolucja znów pożarła własne dzieci, to teraz owa konsumpcja nabrała szczególnie gorzkiego smaku.
Nie chcę nikogo urazić takimi porównaniami, ale pokusa przed jaką stanęli przywódcy Rewolucji Francuskiej, a później Hitler i Stalin oraz jego spadkobiercy, przy zachowaniu właściwych proporcji metod i skali, miała ten sam diabelski powab, któremu właśnie uległ Jarosław Kaczyński i jego partia.
Mam na myśli smutne dziedzictwo wykorzystania parlamentarnej „tyranii większości” do tworzenia spec-instytucji, których ostrze skierowane jest przeciwko „wrogom ludu” i państwa. Jednak ostatecznymi sędziami nie są owe sądy kapturowe, lecz wyroki wydawane przez tłum na arystokrację i kler, Żydów, albo burżujów, kułaków czy innych wrogów klasowych.
Bez takiego zbiorowego wyroku wydanego na Ukraińców przez 80 proc. Rosjan Putin wojny by nie rozpoczął.
I tu dochodzimy do istotnych różnic, które powodują, że Kaczyński w swoich kalkulacjach grubo przelicytował. Uprawnienia prokuratorskie i sądownicze Komisji oraz zapewnienie jej członkom bezkarności to zbyt skąpy środek zastraszania i eliminowania przeciwników politycznych. Do tego potrzebny jest zorganizowany terror państwowych instytucji lub doskonałe panowanie nad posłusznymi masami ludzkimi. A najlepiej jedno i drugie. A tych atutów PiS-owi brakuje. Zamierzony skutek ma być osiągnięty za pomocą medialnego spektaklu. A z tym bywa różnie. Zjednoczyć opozycję już się udało. Donald Tusk stanie na czele marszu 4 czerwca w wymarzonej dla siebie roli prześladowanego przywódcy i obrońcy wolności, a dołączy do niego wiele osób, które tego dnia do Warszawy się nie wybierały.
Do szeregów PiS dociera powoli świadomość, że bat ukręcony na Tuska i opozycję może mieć swój drugi, bardzo bolesny koniec. Wizja Tuska krzyżowanego politycznie na oczach Polaków, Europy i amerykańskiego sojusznika przez dziewiątkę bezkarnych oprawców, wyrastającego na męczennika i obrońcę obywatelskich swobód, to koszmar, który już zaczął prześladować część działaczy partii.
Lepszego prezentu Tuskowi, zmagającemu się z sufitem 25-27 proc. poparcia dla KO, nie można było zrobić. Mniejsza o to jak do tego doszło. Z wiary we własną anty tuskową propagandę, czy z poczucia dziejowej misji partii Jarosława Kaczyńskiego. Każdemu, kto sięgnął po takie narzędzie działania życzyć dobrze nie można.
Trudno mi życzyć PiS-owi porażki, gdy w odwodzie pozostaje wizja rządów KO i jej potencjalnych sojuszników. Być może jednak nie ma innego wyjścia. Gdy „sprawa”, która ma jednoczyć miliony zaczyna dowolnie kreować swoje ofiary, to jesteśmy na równi pochyłej z której zawrócić może tylko radykalna zmiana. Być może Polska musi przejść przez czyściec krótkich mam nadzieję rządów skłóconej wewnętrznie i rozdartej sprzecznymi interesami opozycji, aby skończyć z trwającym od kilkunastu lat wojennym spektaklem, którego najgorszym aktem nie musi być Komisja ds. rosyjskich wpływów.
Będziemy mieć zatem przedstawienie, którego akcja dzieje się w realu. Realne są też zamierzone ofiary tego przedstawienia.
PiS uznał, że naród, a w szczególności elektorat tej partii, już jest na takie przedstawienie gotowy. Że lata urabiania umysłów do konsystencji spolegliwej papki
Bogdan Bachmura
Skomentuj
Komentuj jako gość