Rozpętanie przez Adama Michnika publicznie totalnej wojny z zarządem Agory, rodzi podejrzenie, że redaktor oszalał. Ale w jego szaleństwie, jak zawsze, jest metoda, która do tej pory okazywała się skuteczna.
„Bywały wśród nas spory i konflikty. Jednak nigdy nie był nikt traktowany jak śmieć” – napisał Michnik w odpowiedzi na List Zarządu Agory, a propos zwolnienia dyscyplinarnego dyrektora wydawniczego, po 28 latach pracy, Jerzego Wójcika.
Chodzi o niezależność czy o stołki i pieniądze?
No tak, do tej pory to Michnik traktował jak śmieci swoich przeciwników. Jeszcze niedawno jego kciuk wskazujący skierowany w dół, niczym u Cezara, kończył karierę ludziom, którzy ośmielili się mu sprzeciwić. Również jak śmieci traktował własnych dziennikarzy, którzy dopuścili się „myślozbrodni” jak Roman Graczyk, który był za lustracją.
Tym razem „myślozbrodni” dopuścił się Zarząd Agory. Na ich głowy posypały się ze strony Michnika najgorsze obelgi, którymi dotąd obrzucał tylko śmiertelnych wrogów politycznych. „Sięgają po chwyty z czarnej propagandy znane mi dobrze z Marca 1968 r. – oskarżył Michnik Zarząd, odpowiadając 26 listopada na łamach Wyborczej na ich List – z kampanii antysolidarnościowych w epoce stanu wojennego, z seansów nienawiści organizowanych w mediach związanych z obozem politycznym Jarosława Kaczyńskiego. To przecież metody podłe”.
Taka „parciana” retoryka to od dziesiątków lat codzienny język publicystyki politycznej Michnika, tym razem jego „cepy” spadły na głowy chlebodawców. Ta paranoja udzieliła się członkom antypisowskiej koalicji, która może wkrótce zacząć urządzać marsze, zamiast pod domem Jarosława Kaczyńskiego, pod siedzibę AGORY. Z ich listów i apeli wynika, że zamach na Wyborczą, to zamach na ostatni bastion wolnego słowa w Polsce, gdy on padnie, kraj nad Wisłą utonie w brunatnych odmętach.
Adam Socha
Skomentuj
Komentuj jako gość