Jeśli komuś się wydawało, że sytuacja na polsko – białoruskiej granicy szybko się uspokoi, może przestać się niepotrzebnie łudzić. Polska padła ofiarą wojny hybrydowej. Takiej, jaka dotychczas była udziałem m.in. Ukrainy. Scenariusz podobnych konfliktów jest zmienny i dostosowuje się do zastanych warunków. Metody pozostają te same. Na Krymie swoje zrobiły tzw. „zielone ludziki”. Wycelowaną w Warszawę bronią są migranci.
Obecna sytuacja to pokłosie planowanej od lat przez białoruskie służby specjalne operacji „Śluza”. Operacja powstała w 2010 r. po to, żeby wymusić na Unii Europejskiej przekazanie Białorusi pomocy finansowej na uszczelnianie granicy, którą nielegalnie mieli przekraczać migranci, a którzy byli po prostu przerzucani z Białorusi do Unii Europejskiej. Obecnie wyjątkowo się nasiliła. Prezydent Aleksander Łukaszenka dał zielone światło, żeby państwowe linie lotnicze zwoziły tłumy migrantów ekonomicznych z krajów trzeciego świata. Migrantom łatwiej wsiąść w samolot, przespać się w przygranicznym hotelu, a potem, z pomocą służb specjalnych, szturmować granicę UE. Odpada im wówczas długa, żmudna podróż przez pół Europy w poszukiwaniu lepszego życia. Łukaszenka wykorzystuje ich determinację, by z ich pomocą wywołać sztuczny kryzys polityczny w krajach, które dotąd silnie wspierały białoruską opozycję. To swego rodzaju polityczna zemsta Łukaszenki na Polsce i Litwie za brak uznania wyników wyborów prezydenckich z zeszłego roku.
Litwa bardzo szybko zamknęła swoje granice, a opozycja wsparła działania rządu. Polska opozycja z kolei dostrzegła w konflikcie szansę na ugranie swoich politycznych korzyści. Razem z usłużnymi jej mediami uderza w rodzimy rząd i urabia opinię publiczną. Narracja przeciwko rządowi pokrywa się z argumentami rosyjskiej i białoruskiej propagandy. Łukaszenka widzi, że jego działania odbijają się w Polsce szerokim echem i coraz mocniej próbuje rozhuśtać polską sceną polityczną. Ewentualny upadek polskiego rządu będzie oznaczał ostry kryzys polityczny, osłabienie Polski i odebranie nam możliwości szybkiego reagowania na poszczególne sytuacje kryzysowe na arenie międzynarodowej. Łukaszenka nie robi tego sam. Ma za sobą wsparcie Rosji, która chce się przekonać, jak Polska potrafi radzić sobie w trudnych sytuacjach, jak się zachowa UE i NATO i co warte są ich zapewnienia o wspólnym sojuszu i radzeniu sobie w kryzysie. Władimir Putin piecze dwie pieczenie na jednym ogniu. Chce doprowadzić do kryzysu w UE i przekonać się, jak bardzo jest zdeterminowana, by bronić swoich granic, jak również stara się odizolować na dobre Łukaszenkę od zachodu. Sam Łukaszenka z kolei wykorzystuje konflikt dla odwrócenia od siebie uwagi. Sfałszowanie wyników wyborów prezydenckich sprawiło, że rok temu Białorusini wyszli na ulicę. Łukaszenka wciąż nie może spać spokojnie, tym bardziej, że sama Moskwa po cichu chce, żeby oddał władzę. Naciskanie przez Kreml na zorganizowanie referendum konstytucyjnego ma doprowadzić do zmiany przepisów i osłabienia władzy prezydenckiej na Białorusi. Rok temu, żeby utrzymać się na stołku, Łukaszenka obiecał Putinowi wszystko, co ten chciał od niego usłyszeć. Ale nie odda władzy tak łatwo i dobrowolnie. Ewentualny konflikt z Polską i strzały na granicy automatycznie oznacza starcie z NATO. Putin będzie musiał porzucić plany pokojowego obalenia Łukaszenki i ruszyć mu z pomocą. Białorusini zaś, zamiast dywagować o usunięciu swego prezydenta, będą z niepokojem śledzić sytuację na granicy i przemarsz wojsk.
Łukaszenka ma swoje do ugrania i jest bardziej zdeterminowany od Putina. Broni się przed odejściem i walczy o swoje polityczne życie. Wie też, że nie może uderzyć pierwszy na pełną skalę, bo zostanie to potraktowane jako atak na terytorium Paktu Północnoatlantyckiego. A przynajmniej tak sprzeda to Polska, która miałaby wówczas pełne prawo, żeby powołać się na artykuł 5 NATO. W myśl jego zapisów każdy atak na któregoś z członków Traktatu powinien być interpretowany przez pozostałe państwa członkowskie jako atak na nie same. Dlatego też strony Sojuszu zgadzają się, że jeżeli taka zbrojna napaść nastąpi, to każda z nich, w ramach wykonywania prawa do indywidualnej lub zbiorowej samoobrony [...] udzieli pomocy Stronie lub Stronom napadniętym, podejmując niezwłocznie, samodzielnie, jak i w porozumieniu z innymi Stronami, działania jakie uzna za konieczne, łącznie z użyciem siły zbrojnej.
Białoruś zatem będzie po prostu szarpać i prowokować. Używanie do tego migrantów jest dla niej politycznie wygodne. Nie musi angażować do tego bezpośrednio własnych żołnierzy. Wystarczy jej, że zwiąże polskie siły cudzymi rękami. Rosyjska propaganda tylko czeka na to, aż komuś omsknie się palec na spuście i padnie pierwszy strzał. Tym bardziej, że medialnie Polska w ogóle sobie nie radzi. Nie mamy pomysłu, jak sytuację na granicy ograć propagandowo i pozwoliliśmy Białorusi zbudować własną narrację. Naprawdę niewiele trzeba, żeby służby Łukaszenki sprowokowały niebezpieczną sytuację i przypięły nam łatkę agresora. Na wschodzie i tak mamy już twarz czarnego luda. Na zachodzie narracja Putina i Łukaszenki wpisze się po prostu w obraz Polski jako tej złej i niepraworządnej. Tu, i wschód, i zachód mówi akurat jednym głosem. Jeśli polski żołnierz odda pierwszy strzał, natychmiast podniesie się medialny wrzask o agresywnej postawie Warszawy. Rosja będzie miała pretekst, żeby na stałe przerzucić swoje wojska bliżej granicy NATO. Na arenie międzynarodowej będziemy biczowani jako agresor i Moskwa będzie nawoływać do nałożenia na nas sankcji. To osłabi głos polskiego rządu, który próbuje ukazywać Rosję jako sprawcę wszelkich politycznych nieszczęść. Sytuacja ulegnie odwróceniu i to na nas spadną wszystkie gromy. Zachód już krytykuje nas za chęć zbudowania muru na granicy. Polska zdecydowana reakcja może być pretekstem do tego, żeby zachód nas obarczył odpowiedzialnością za całą sytuację i wykręcił się od pomocy NATO. Zostaniemy sami na arenie międzynarodowej, z przypiętą łatką agresora i migrantami szturmującymi granicę. Gdybyśmy zaś, w odpowiedzi na krytykę zachodu, postanowili pozbyć się problemu i przerzucić migrantów do Niemiec, Berlin zamknąłby natychmiast granicę. Wykorzystałby to też jako kolejny argument przeciwko nam. Nie ma się co łudzić, że doczekamy się jakiejkolwiek pomocy. Zamknięcie przez Irak na początku listopada białoruskich konsulatów, wydających migrantom wizy do Europy, to kropla w morzu polskich potrzeb. Wszelkie działania, osłabiające pozycję Polski, będą mile widziane zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie.
Nie mamy pomysłu, jak to właściwie rozegrać. I tak samo, nie będzie miał pomysłu Joe Biden, Amerykańskiemu prezydentowi niepotrzebna zawierucha w Europie, zwłaszcza gdy ma do załatwienia sprawę z Chinami. Izrael coraz natarczywiej dopomina się o interwencję wobec Iranu. Jerozolima głośno mówi o wojnie. Rosja przerzuca sprzęt na granicę z Ukrainą, a Chiny rozpoczęły wojskowe manewry. Niewykluczone, że niemrawa postawa Warszawy może mieć związek z naciskami z Waszyngtonu, żebyśmy w tej sytuacji wybili sobie z głowy jakiekolwiek marzenia o powoływaniu się na artykuł 5 NATO. USA nie przyjdzie nam z pomocą, jeśli samo jeszcze nie wie, na czym dokładnie stoi. Europa nie będzie umierać za podlaskie bagna, bo jej się to zwyczajnie nie opłaca. Jeśli zachód będzie mógł się wykręcić od pomocy ewentualną winą Polski za wybuch konfliktu, to zrobi to bez wahania.
Łukaszenka będzie się starał odwlec to, co nieuchronne. Czując miecz Damoklesa nad głową, postara się o to, żeby przedłużyć trwanie swojej władzy. A gdy zrobi swoje i przestanie być Moskwie do czegokolwiek potrzebny, Putin wyrzuci go na polityczny śmietnik. Póki co, ranny lew jest najgroźniejszy.
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego
Skomentuj
Komentuj jako gość