Na Campusie Polska Przyszłości w Olsztynie, moją uwagę zwrócił uczestnik, który na panelu poświęconym stosunkom państwo – Kościół miał odwagę wyłamać się z ogólnego, wiecowego ataku na Kościół. Po panelu prosiłem Andrzeja Porębskiego i jego koleżankę Ewę Ilczuk, o rozmowę. Poniżej jej autoryzowany zapis. (Kim są, czytaj pod wywiadem). Campus Odbył się w dniach 27.08-1.09.2021r. w Kortowie. Reportaż z Campusu ukaże się we wrzesniowym numerze miesięcznika "Debata"
- Co sprawiło, że przyjechaliście na Campus?
Ewa: Polityką zaczęłam się interesować stosunkowo niedawno. Chciałam uzupełnić braki w pewnym „obyciu politycznym”, wyrobić sobie zdanie o świecie polityki, dowiedzieć się o niej więcej bardziej od wewnątrz. Nie jestem zadowolona z tego, jak obecna władza rządzi, więc chciałam poznać tę drugą, opozycyjną stronę.
Andrzej: Ja z kolei już od jakiegoś czasu staram się być uważnym obserwatorem sceny politycznej. Dlatego za dużą wartość uważam takie wydarzenia, które starają się skłonić do debaty na aktualne tematy, także te trudniejsze. Jadąc, miałem nadzieję, że na Campusie będzie okazja do posłuchania wielu interesujących i doświadczonych osób wypowiadających się na sporne współcześnie tematy, a także do zabrania głosu w tej dyskusji. Jak dotąd wydaje mi się, że wielu uczestników jest bardziej nastawionych na wyrażenie swoich poglądów czy nawet na ich wykrzyczenie, a w mniejszym stopniu na wysłuchanie drugiej strony i odniesienie się do tego, co ona mówi. To jest minus, ale samo stworzenie pola do dyskusji jest już samo w sobie naprawdę dobrą rzeczą. Jadąc na Campus, liczyłem też na lepsze poznanie Olsztyna, w którym byłem dotąd raz, podobał mi się.
- Jak odbieracie ten manichejski podział na absolutne dobro uosabiane przez PO i absolutne zło uosabiane przez PiS, zaproponowany przez Donalda Tuska po powrocie do polskiej polityki i konsekwentnie realizowany, także podczas wystąpienia w dniu otwarcia Campusu, gdy mówił o przeciwnikach politycznych, że przekroczyli „granice podłości”?
Ewa: On taki podział proponuje, bo tak widzi rzeczywistość. Nic dziwnego, jest z opozycji, więc mówi rzeczy przeciwne do obecnej władzy. Daje na to przecież pewne argumenty, z którymi można się oczywiście zgadzać albo nie. Ja zwróciłam uwagę na to, że nie zawsze stawiał się po skrajnie przeciwnej stronie, gdy dochodziło do rozmowy na temat konkretnych propozycji. Umiał wtedy niuansować pewne kwestie i na tym bym się skupiała, na jego propozycjach rozwiązywania problemów, a nie na tym, że jest przeciw PiS-owi, bo to jest oczywiste, skoro uważa, że ich rządy są złe. A czy używa ostrych słów? Myślę, że granic nie przekracza.
Andrzej: Zwróciłbym uwagę na to, że to są rywale polityczni, a rywale muszą podkreślać kwestie, które ich różnią. To jest naturalne. Nie traktuję tego podziału jako takiego, który ma całkowicie kogoś wykluczać. Widzę go raczej jako sposób podkreślenia niezgodności obozu PiS z wartościami, które Tusk prezentuje – przynajmniej na poziomie deklaracji.
- Ja czuję się wykluczony przez Donalda Tuska, który potępia mnie, jako symetrystę, czyli dziennikarza obywatelskiego starającego się rzetelnie wykonywać swój zawód i być niezależnym od partii politycznych. Tusk każe każdemu opowiedzieć się: albo jesteś za PO, albo za PiS, tertium non datur.
Andrzej: Symetryzm nie musi zawsze oznaczać wstrzymania się od wyboru, gdy opcje są do siebie zbliżone, ale któraś jest lepsza. Ja symetrystą nie jestem, ale znam wielu symetrystów i wiem że wielu z nich potrafi ostatecznie dokonać wyboru, ważąc różne racje.
- Też nie mam problemu z wyborem między dobrem i złem, natomiast w tych kategoriach nie postrzegam partii politycznych, a jako dziennikarz wybieram prawdę.
Andrzej: W każdym razie tego spotkania z Donaldem Tuskiem i Rafałem Trzaskowskim nie odbieram jako postawienie się przez nich maksymalnie po drugiej stronie sporu albo poświęconego wyłącznie „wiecowym” deklaracjom – np. takim, że coś zostanie zrobione natychmiast po przejęciu władzy, w stylu: „natychmiast wprowadzimy małżeństwa jednopłciowe”, „natychmiast wpuścimy do Polski wszystkich Afgańczyków”. Nie odbieram odpowiedzi Tuska na pytania jako mówionych całkowicie pod publiczkę, widziałem też realizm w niektórych poruszanych zagadnieniach, Tusk starał się pokazać wielowymiarowość niektórych problemów.
Osobiście nie będę oczywiście budował podziału, że jedni są całkowicie dobrzy, a drudzy całkowicie źli. To jednak nie oznacza, że nie jestem bardzo krytyczny wobec obecnie rządzących. Przede wszystkim nie spełniają oni pewnych standardów – jak np. trzymania się pewnych zasad kluczowych dla państwa demokratycznego – ale też nie posiadają zdolności do dyskusji, debaty.
- Wobec tego powiedzcie, co Was najbardziej denerwuje w obecnej polityce polskiej, budzi największy sprzeciw?
Ewa: Myślę, że brak poszanowania pewnych norm i zasad, które obowiązują władzę – nie bez przyczyny zresztą – np. reasumpcja ostatniego głosowania w związku ze sprawą tzw. lex TVN. Decyzja w zasadzie niczym nie poparta, a na pewno niczym sensownym. Dalej: zmiany w sądownictwie, w Trybunale Konstytucyjnym, które doprowadziły m.in. do podjęcia decyzji w sprawie aborcji w czasie, kiedy nie powinno się poruszać takich problemów (pandemia), mając na uwadze, że społeczeństwo jest bardzo podzielone w tej kwestii. Obecna władza ma za mało szacunku dla obywateli i dla społeczeństwa.
Andrzej: To, co jest najsmutniejsze, to ogólny regres kultury politycznej. Objawia się on na bardzo wielu polach: szacunku do zasad i norm, szacunku do instytucji i głosów ekspertów. Istotnym i świetnie widocznym elementem tego regresu jest również niechęć do dialogu z tymi, którzy się z „nami” nie zgadzają, niechęć do obmyślania i omawiania reform, a także choćby czasem pójścia na kompromis, nawet wtedy, gdy to „my” mamy władzę. Myślę, że to jest coś, co polska polityka przez ostatnie sześć lat straciła. Trudno mi sobie wyobrazić uważnego obserwatora sceny politycznej, który by tej straty nie zauważał – nawet jeśli nie zgadzałby się ze stwierdzeniem, że PO rządziła dobrze. Warto spojrzeć na z jednej strony drobiazg, a z drugiej – jeden z fundamentów demokracji: konferencje prasowe. Jaka jest obecnie częstotliwość względnie otwartych konferencji? Takich, na których każdy dziennikarz może zadać pytania i nie są one zbijane słowami: „to nie teraz”, „to nie na ten temat konferencja”, „proszę wysłać pytania e-mailem”. Jeśli porówna się tę częstotliwość, obecnie praktycznie zerową, niegdyś jednak wyższą, to łatwo zobaczyć różnicę jak w soczewce. Bez względu na to, czy popiera się rząd, czy nie, ma się prawo do informowania o motywach podjęcia decyzji, ich uzasadnieniu. Temu prawu odpowiada obowiązek władzy publicznej posiadania uzasadnienia swoich decyzji – nie dowolnego, tylko zgodnego z systemem akceptowanych norm.
Sprawa konferencji prasowych to jeden z bardzo wielu aspektów, pokazujących, że zanika kultura polityczna – rozumiana jako szacunek dla obywatela, jako pamiętanie, że kompromis to nie jest grzech, a często przeciwnie, i warto wprowadzane zmiany obmyślać wraz z ludźmi, których będą dotyczyć, z ekspertami, z osobami krytycznymi. Nawet jeśli ktoś nie zgadzał się z polityką poprzednich rządów, to nie jest w stanie nie zauważyć, jak w coraz mniejszym stopniu władza chce informować obywatela, rozmawiać z obywatelem, wchodzić w dialog z obywatelem. Nie zawsze władza będzie zdolna lub będzie chcieć podejmować decyzje, jakich dana grupa obywateli oczekuje, ale samo umożliwienie dialogu już jest ukłonem w stronę reguł demokratycznych. Na przykładzie konferencji prasowych widać, jak władza się odgradza od obywateli, nie chce z nimi wchodzić w dialog, a próbuje to rekompensować za pomocą transferów pieniężnych. Jeszcze w kwestii tej niechęci do dialogu, świetnie pokazała ją sprawa tzw. lex TVN, projektu ustawy de facto uniemożliwiającego TVN zachowanie swojego obecnego profilu. Bez względu na to, co sądzimy o TVN, stacja ta nie jest powiązana z wrogim względem Polski państwem (jak zdawali się sugerować rządzący) i oczywiście powinna mieć prawo brać udział w debacie demokratycznej nawet jako medium wobec władzy krytyczne. Ważne, by debata polityczna była szeroka, dostępna dla wszelkich mediów.
Ze spraw, które niezwykle mnie bolą, chciałbym wspomnieć jeszcze o kwestii sądownictwa. Można się zgadzać – i większość prawników się co do tego zgadza – że reformy systemu sądownictwa są potrzebne. Ale reformy to nie znaczy wywracanie wszystkiego do góry nogami i mówienie „czas na wymianę elit sędziowskich”, czyli de facto „teraz nasi sędziowie”, „teraz nasze sądy”, „teraz to my będziemy podejmować decyzje w sądownictwie”. To nigdy nie prowadzi do budowy mocnych i trwałych instytucji publicznych, które wchodzą w dialog, potrafią uzasadnić swoje decyzje i do których obywatele mają szacunek. Obecnie jest z tym ciężko.
- Ja podzielam ocenę stanu państwa Rafała Matyi wyrażoną w książce „Wyjście awaryjne” z 2018 roku, że po 1989 roku nie zbudowaliśmy nowego państwa, tylko dokonaliśmy liftingu PRL-u, nie zbudowaliśmy nowej wspólnoty, narodu politycznego i nowych, służących jej instytucji.
Zlekceważono fakt, że PRL nie był normalnym państwem, i sprowadzono odbudowę do korekty kadrowej, a w przypadku partyjnych, skompromitowanych sędziów, nawet tej korekty zabrakło. Fundament ustrojowy pod nowe państwo w postaci nowej konstytucji miały położyć wspólnie partie PO i PiS, które pokonały partie postkomunistyczne w 2005 roku, partie, wyrosłe na krytyce słabości III Rzeczypospolitej. Zamiast wspólnej naprawy państwa obaj liderzy rzucili się sobie do gardeł i ta bratobójcza wojna trwa do dzisiaj, wciągając w nią niemal cały naród. Najpierw PO zawłaszczyła państwo, upartyjniła je, wprowadziła klientelizm, traktując administrację i spółki Skarbu Państwa jako należny zwycięzcy łup, a gdy do władzy doszło PiS, twórczo kontynuowało destrukcję instytucji państwa i praw, prześcigając mistrza.
Andrzej: Daleki jestem od diagnozy Rafała Matyi. Nie uważam, aby budowa III RP sprowadzała się tylko do korekty kadrowej. Zmiany były zdecydowanie głębsze, choć, jak pokazuje ostatnie sześć lat, najwyraźniej niedostatecznie przyjęły się w świadomości społecznej. To jednak materiał na dłuższą dyskusję.
Trudno jest mi uznać, że polityka Tuska i Kaczyńskiego ma taką samą szkodliwość. Platforma przez osiem lat swoich rządów nie wykonała wielu wyjątkowo szkodliwych kroków, które wykonał PiS. Nie wykonała, a przecież gdyby chciała w pełni zawłaszczyć państwo, instytucje, sądownictwo – miałaby na to sporo czasu. Niezależnie od ocen poszczególnych polityków, Polacy chcą, żeby sądy były niezależne, by rozpatrywały sprawę obywatela obiektywnie, niezależnie od tego, do jakiej partii należy, o ile do jakiejś należy. To, co robi PiS, jest moim zdaniem destrukcyjne dlatego, że PiS stara się uzależnić sądy od polityki, a to zawsze będzie krok w złą stronę. Często można się spotkać ze sloganem „PO miała osiem lat na zrobienie czegoś, ale tego nie zrobiła”. Można by go sparafrazować: PO miała osiem lat na zawłaszczenie (przynajmniej części) sądownictwa, ale tego nie zrobiła. PiSowi zajęło to niestety sporo mniej czasu.
- Przed chwilą uczestniczyliście w panelu pt. „Kościół, religia, państwo: partnerzy czy rywale?”, na którym prof. Magdalena Środa, stwierdziła, że „Kościół jest szkodliwą instytucją” i „religia jest czymś szkodliwym”. Młodzież nagrodziła te słowa brawami i dołączyli swoje ataki, głównie na hierarchię kościelną. Jedynie Twój głos wyróżnił się w tym chórze, a mimo to też dostałeś brawa.
Andrzej: Do kwestii braw bym się nie przywiązywał – na Campusie są one rozdawane hojnie, czasem chyba odruchowo, w reakcji na mnóstwo nawet sprzecznych względem siebie wypowiedzi. Tylko w umiarkowanym stopniu można na podstawie oklasków próbować wyczytać poglądy klaszczących.
Natomiast co do mojej wypowiedzi, to nie opowiedziałem się w dyskusji ani za przymierzem państwa z Kościołem, ani za miękkim czy twardym rozdziałem. Raczej podniosłem kwestię że jest bardzo wiele osób w Polsce, dla których Kościół jako instytucja, nawet z problemami i wadami, to jest coś ważnego, to jest jakaś część ich tożsamości. Dlatego lekkomyślnie jest zamykać się w debacie o miejscu Kościoła we własnym gronie i tylko wzajemnie potwierdzać własne opinie – że Kościół jest zły. Jeśli z jakichś względów ta opinia jest uprawniona, to i tak trzeba pamiętać, że sprawy państwowe dotyczą wszystkich obywateli i rozstrzygając je, trzeba też wziąć pod uwagę poglądy tych osób, które z nami się nie zgadzają. Nie przesądziłem więc w wypowiedzi, czy rola Kościoła w państwie jest ważna, czy nieważna. Zauważyłem natomiast, że jest wielu ludzi, którzy jednoznacznie uważają, że jego rola jest ważna. I o nich także trzeba pamiętać, projektując rozwiązania i relację Kościoła i państwa. Moją wypowiedź należy jednak interpretować przede wszystkim jako krytykę pseudodyskusji, w której nie odnosi się do głównego tematu i problemów, które się z nim wiążą, tylko adoruje dominujące w grupie poglądy.
Jeśli chodzi o mój pogląd na relację państwa i Kościoła, to myślę, że nie powinna być przymierzem tronu z ołtarzem – to się nigdy nie kończyło dobrze ani dla tronu, ani dla ołtarza. Tak nas uczy historia. Z drugiej strony wydaje mi się, że przejście do najbardziej radykalnych form rozdziału obecnie nie jest wykonalne, gdyż znaczna część polskiej populacji wciąż jest z Kościołem blisko związana, a jego pozycja w tkance społecznej nadal jest wysoka – szczególnie na wsi.
- Patrząc na statystyki, to katolicy już są mniejszością wyznaniową w Polsce, W 2019 r. było 36,9 proc praktykujących regularnie katolików, polska młodzież obecnie należy do najszybciej laicyzującej się grupy w Europie. Niedługo Kościoły w Polsce, tak jak na Zachodzie, opustoszeją i problem rozdziału sam się rozwiąże, więc czy politycy nie straszą Kościołem dla celów politycznych?
Ewa: Sądzę, że problemem nie są zwykli ludzie, którzy chodzą do Kościoła, chociaż podczas panelu mówiono, że także od nich należy wymagać pewnych zachowań. Problemem raczej są hierarchowie, jak biskupi, kardynałowie, którzy są głosem Kościoła, wydają oświadczenia, wypowiadają się i to do nich było na panelu najwięcej zarzutów, a nie do szeregowych wiernych. Więc raczej dla tej kwestii nie ma znaczenia, czy w kościele na mszy jest 50 wiernych, czy 20.
Andrzej: Problem w tym sensie jest faktyczny, a nie tworzony przez polityków, że przywileje Kościoła – a raczej niektórych jego części – faktycznie występują, na wielu polach. Ludzie mówią o tych przywilejach, dyskutują, czy one mają rację bytu. Nawet jeśli ten problem sam kiedyś by się rozwiązał, to od „teraz” do tego „kiedyś” mamy ileś lat i w tym okresie trzeba podjąć kroki, żeby dostosowywać zmieniającą się mentalność do regulacji prawnych, do poglądów i oczekiwań społecznych. Czekanie na to, aż problem rozwiąże się sam, byłoby ze stratą i dla państwa, i dla Kościoła, który będzie tylko pogłębiał swój kryzys, z tego względu, że nie będzie się do tych intensywnych dynamicznych procesów w żaden sposób odnosił. Ja tego problemu nie postrzegam jako wykreowanego przez polityków. Można jego odzwierciedlenie znaleźć w społeczeństwie, w rozmowach znajomych, w dyskusjach przy rodzinnym stole. Politycy czasem oczywiście nastroje podsycają, taka niestety natura polityki.
- W jakim państwie chcecie żyć?
Andrzej: W demokratycznym, w pełnym tego słowa znaczeniu. To można wytłuścić.
- Czy teraz nie żyjemy w państwie demokratycznym?
Andrzej: W Polsce ścierają się różne koncepcje demokracji, ludzie różne rzeczy rozumieją przez demokrację. Niektórzy uważają, że żeby demokracja występowała wystarczy, że mają miejsce wolne wybory. To jest nawiązanie do tzw. koncepcji demokracji minimalistycznej sformułowanej przez Josepha Schumpetera. Według niej, jeżeli odbyły się wybory i rządzi wybrany, to już ma miejsce demokracja. Ja utożsamiam się z koncepcją demokracji bardziej wymagającą, koncepcją demokracji liberalnej, ale też z demokracją deliberatywną. W demokracji liberalnej, po pierwsze, rządząca większość musi liczyć się z prawami mniejszości, po drugie, są zapewnione takie prawa i wolności, które gwarantują, że występuje szeroko rozumiana wolność polityczna, która pozwala na uczciwe, równe współzawodnictwo w procesie wyborczym. Koncepcja demokracji deliberatywnej podkreśla z kolei potrzebę docierania się poglądów i rozwiązań w dyskusji, ścieraniu się różnych poglądów. W państwie demokracji deliberatywnej nawet jeżeli ostatecznie ktoś postawi na swoim, to będzie miejsce na wysłuchanie i zważenie różnych poglądów. Na marginesie, nawet dla długotrwałego istnienia demokracji minimalistycznej tak naprawdę nie wystarczy sam proces wyborczy. Jeśli wybrani będą korzystać z pełni władzy, w dowolny sposób, to pierwsze wybory będą jeszcze uczciwe, ale kolejne już nie – bo nie będą istnieć niezależne, silne instytucje, które byłyby w stanie kontrolować ich prawidłowość.
Wracając do uznawanych przeze mnie koncepcji demokracji: żeby wypełnić ich cechy, muszą występować niezależne sądy, które będą w stanie ocenić prawidłowość wyborów, musi występować wolność mediów, które będą w stanie kontrolować ten proces i informować obywateli o poczynaniach władzy, musi istnieć realna wolność wyrażania poglądów (dla której konieczne jest zarówno istnienie niezależnych sądów, jak i wolnych mediów) itd., itd. Jeśli spojrzymy na ten cały obraz, to widzimy, że koncepcja demokracji liberalnej, która jest bliska mnie i – mam nadzieję – większości Polaków, to jest coś więcej niż tylko same wybory. Polska ma poważne problemy z demokracją rozumianą w ten nieminimalistyczny sposób. Ponieważ władza polityczna stara się zawłaszczyć sądownictwo i zmniejszyć jego niezależność, ponieważ media publiczne są bardzo silnie prorządowe itd., itd. – można by wymieniać bardzo długo. Swoją drogą, nawet z demokracją w minimalistycznym rozumieniu Polska ma już problemy: np. raport OBWE po wyborach prezydenckich w 2020 r. wskazywał na szereg problemów z uczciwością całego procesu wyborczego, wspominając m.in. o skrajnie jednostronnym przekazie mediów publicznych.
Ewa: Dodam tylko, że chciałabym żyć w państwie, w którym obywatele bardziej się interesują sprawami publicznymi. Żeby był kładziony nacisk na edukację, taką która by wspierała postawy obywatelskie, postawy zainteresowania otaczającą rzeczywistością. Metaforycznie mówiąc, postawy odwagi wychodzenia poza własny ogródek, zamiast czekania, aż wejdą do mojego domu, nawet jeśli wcześniej może po sąsiedzku palić się i walić.
- Jak to osiągnąć? Społeczeństwo jest od 2005 roku zakładnikiem duopolu PO-PiS. Obie strony oferują nam wyjście zawsze oznaczające upokorzenie opozycji, a w konsekwencji upokorzenie dużej części obywateli, obie strony karmią nas emocjami bliskimi pogardy i zemsty. Kto Waszym zdaniem proponuje realne wyjście z tej sytuacji: Donald Tusk, Rafał Trzaskowski, Szymon Hołownia, Władysław Kosiniak-Kamysz, Konfederacja? A może zmiana musi polegać na zmianie imaginarium, przebudowie świata politycznej wyobraźni – jak proponuje Rafał Matyja – opowiedzeniu wszystkiego – historii, państwa, tożsamości narodu politycznego, polityki – od nowa, własnym języka, uwolnionym od języka symboli narzuconych nam przez duopol?
Ewa: Jest to bardzo trudne pytanie. Zmiany w jakości polityki na pewno wymagają zmian w myśleniu i postawach podzielonego obecnie społeczeństwa. Jeśli chodzi o wspomniany tzw. duopol to teoretycznie nasuwa się od razu odpowiedź, że władzę powinien przejąć ktoś spoza PiS i PO – ale nie jest to takie proste. Duże partie mają to do siebie, że mają struktury, ekspertów, polityczne know-how. „Antysystemowcy” z kolei zaczynają od zera, co tworzy zagrożenie, że ich projekty skończą się tak, jak ten Pawła Kukiza – spektakularną porażką, zanegowaniem wartości, z którymi miał iść do polityki. Są też inne pytania: czy faktycznie nie ma możliwości naprawiać Polski bez przełamywania „duopolu”? Czy to on, a nie brak świadomości politycznej obywateli, jest głównym problemem polskiej polityki? Czy „duopol” faktycznie ma miejsce, czy nie ma wyboru wśród występujących obecnie partii? Nie wydaje mi się.
Andrzej: „Zmiana imaginarium” pięknie brzmi, ale nie da się tak po prostu „opowiedzieć wszystkiego od nowa”. Jako ludzie jesteśmy zakorzenieni w przeszłości, a żyjemy teraźniejszością, nie można się od nich po prostu oderwać, nawet „opowiadanie wszystkiego od nowa” jest w pewnym sensie wewnętrznie sprzeczne: musiałoby bazować na porównaniach i kontrastach do znanej, nie-nowej politycznej rzeczywistości. Nie ma prostych recept. Myślę, że realne wyjście wymaga od szerokiego grona obywateli angażowania się w tworzenie polityki takiej, która opiera się na pewnych wartościach. To angażowanie się może polegać przecież nawet na głośnym krytykowaniu najbardziej cynicznych zagrań władzy i niezgadzaniu się na nie, traktowaniu ich jako dyskredytujących opcję polityczną. Może polegać po prostu na wymaganiu spełniania standardów. Może polegać na interesowaniu się, byciu obywatelem świadomym. Ale jak taki stan społeczeństwa obywatelskiego osiągnąć? Długa droga przed nami. Nie ma prostych recept.
Rolą odpowiedzialnych polityków jest natomiast samoograniczać swoją władzę i siebie. I przekonywać obywateli do polityki opartej na wartościach, tych demokratycznych.
Dziękuję za rozmowę
Adam Socha
Ewa Ilczuk z Krakowa: Absolwentka psychologii na UJ. Zaangażowana w projekty społeczne poświęcone edukacji (w tym obywatelskiej) i odporności psychicznej. Aktywnie działająca naukowo, zainteresowana psychologią społeczną, behawioryzmem, psychologią edukacji. Działała m.in. w Ośrodku Interwencji Kryzysowej.
Andrzej Porębski z Krakowa: Absolwent informatyki i ekonometrii na AGH i prawa na UJ. Aktywnie działający naukowo, szczególnie zainteresowany relacjami między nowymi technologiami a prawem i społeczeństwem, logiką i językiem debaty publicznej. Zawodowo zajmuje się statystycznymi analizami danych, jest współpracownikiem Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.
Skomentuj
Komentuj jako gość