To było w czasach dość zamierzchłych, gdy Polską rządziła Akcja Wyborcza Solidarność. Spotkałem przypadkiem jednego z dawnych działaczy Solidarności, któremu najpierw udało się zaczepić o partyjne koryto w jednej z olsztyńskich instytucji, ale właśnie popadł w niełaskę (szczegółów już teraz nie pamiętam) i kolejny cykl partyjnej karuzeli usunął mu życiodajne miejsce z pola widzenia. Jego komentarz do tego co go spotkało był krótki: łatwo przyszło, łatwo poszło. Już wtedy, w czasach AWS, taka refleksja w ustach byłego beneficjenta partii była czymś odosobnionym. Dlatego, słysząc to, pomyślałem: chociaż tyle.
Wracam do tego zdarzenia w reakcji na tekst Adama Sochy „Kto naprawdę rządzi olsztyńskim okręgiem PiS?”. Nie ukrywam, że miałem poważne wątpliwości co do sensu jego publikacji. Prawdą jest, że podobnymi klimatami zajmowaliśmy się nie jeden raz. Mógłbym więc sobie powiedzieć, jak Pawlak do Kargula: Był czas przywyknąć przecież. Tymczasem w miarę rozbudowy partyjnego koryta i liczebności zasiadającej przy nim do kolejnej uczty klasy próżniaczej, moja złość i obrzydzenie rośnie. Ale nie tylko z powodu oczywistego, podzielanego przez przytłaczającą większość Polaków, odruchu moralnego sprzeciwu. Podobnie jak do wielu innych, uporczywych patologii demokracji, i do tej zdążyliśmy w jakiś sposób przywyknąć. Uznaliśmy partyjny klientelizm za część systemowego genotypu, bo tak naprawdę, dopóki jako naród podzielamy wiarę w mit demokracji, to nie mamy innego wyjścia.
Partyjny klientelizm jest dla partii niezbędną częścią życiodajnego obiegu. Bez niego ich czynności życiowe by zamarły. Ilość stanowisk do rozdania decyduje o istnieniu i dynamice partii, a skuteczność w ich obsadzaniu o statusie partyjnego samca alfa. Od góry, aż po sam dół partyjnych struktur.
Innego systemu przecież nie mamy. Ten mechanizm skrajnie negatywnego doboru kadr jest konsekwencją największej porażki demokracji, jaką jest masowa ucieczka od publicznej aktywności; powszechne zejście z agory. Nie przyjmowanie tego do wiadomości Jerzy Szmit w swoim stylu uznałby za pięknoduchostwo i brak politycznego realizmu. I jest w tym dużo cynicznej racji.
Mój problem z nadmiernym zajmowaniem się patologią partyjnego klientelizmu wynika ze świadomości, że partyjne przecieki na ten temat nie wynikają z ducha wewnętrznej odnowy, ale są próbą instrumentalizacji dziennikarzy i wyciągania ich rękami gorących kartofli z partyjnego ogniska. Problem byłby mniejszy, gdybym od tych samych ludzi nie słyszał ciągłych zapewnień, że akurat ich partia powstała do roli strażnika ducha wolności i patriotyzmu, a oni sami są tych wartości awangardą.
Nie jestem do tego stopnia naiwny, aby oczekiwać, że codziennością życia partii może być swobodna dyskusja przy otwartej, publicznej kurtynie. Dzisiaj takiej dyskusji trudno uświadczyć nawet za zamkniętymi drzwiami partii. Ale z drugiej strony jakiegoś minimum osobistego świadectwa głoszonych wartości musimy od „partyjnych” oczekiwać. Pan Krzysztof Kamiński dał ostatnio przykład, że jednak można. Nie wiem, czym była motywowana jego, zamieszczona ostatnio na naszym portalu, krytyka Jerzego Szmita za nieskuteczność w sprawie usunięcia „szubienic” (Dlaczego szubienice wciąż stoją?...Analiza polityczna”). Zapewne jakiś wpływ miała tu odwaga skakania na pochyłe drzewo. Nawiasem mówiąc, była to akurat krytyka całkowicie nieuzasadniona, podparta jedynie politycznymi ogólnikami, nic nie mającymi wspólnego z prawnymi uwarunkowaniami, jak i prawdziwą postawą Szmita w tej sprawie. Ale co do zasady Kamiński jakieś tabu przełamał.
Zdecydowanie wolałbym, żebyśmy mogli relacjonować wewnątrzpartyjny spór o zakres i zasadność istnienia partyjnych synekur, a nie o prawo do ich rozdzielania. A skoro i to pozostaje marzeniem, to chociaż pozwolę sobie zaapelować do nagle oderwanych od błogostanu koryta: kiedy milczycie, gdy łatwo przychodzi, nie lamentujcie, gdy raptem odchodzi. Mówcie: łatwo przyszło, łatwo poszło. Chociaż tyle.
Bogdan Bachmura
Skomentuj
Komentuj jako gość