Kortau – obecne Kortowo, akademicka dzielnica Olsztyna, która kryje makabryczną tajemnicę z czasów II wojny światowej. To tu Armia Czerwona wyzwalająca Olsztyn dopuściła się zbrodni na lekarzach oraz pacjentach szpitala psychiatrycznego. Poniżej publikujemy fragment opowiadania, które przesłał nam Kacper Kozłowski.
Autor do opowiadania załączył list do redakcji olsztyńskich, w którym czytamy: "Zauważyłem, że jest to temat dosyć pomijany jeśli chodzi o historię Olsztyna, mało osób o tym wie. Nie wiem co jest przyczyną tego stanu rzeczy. Jednak Kortowo jest martylologią tego miasta, a przecież nie doczekało się żadnego miejsca upamiętnienia. W rejonach uczelni nie ma żadnej choćby ścieżki edukacyjnej na ten temat, ofiary zarówno eutanzji hitlerowskiej jaki sowieckiego "wyzwolenia" nie mają żadnego pomnika. Przez to Olsztyn zyskuje sobie miano "miasta z amputowaną historią". Niedawno, chcąc w jakikolwiek sposób przypmonieć tę tragedię napisałem krótkie opowiadanie na ten temat, które wygrało tegoroczną edycję konkursu "Opowieści znad Łyny".
"Diabeł w czerwieni"
(fragment opowiadania Kacpra Kozłowskiego)
Styczeń tego roku był wyjątkowo mroźny, miałem dużo pracy, prawie nie wychodziłem z kotłowni. Ogrzać tak wielki kompleks, najnowocześniejszy w całej Rzeszy, to nie lada wyzwanie. Dym buchał z tego komina jak z jakiegoś parowozu-ręka starego palacza leniwie powędrowała w górę. Miał on nas zawieść w lepszą przyszłość. Bez starości, bez cierpienia, bez trudów i zbędnych kosztów. Jego pasażerami było prawie ośmiuset pensjonariuszy- starcy, obłąkani, przeciwnicy polityczni. Doktor Kurt Hauptmann pełnił rolę maszynisty tego parowozu. Zawsze wierny rozkładowi jazdy z Berlina. Dobry, pruski formalista. W swoim zakładzie, zagubionym gdzieś w ostępach leśnych wschodniopruskiej prowincji, mógł w malowniczej scenerii i przy dźwiękach natury nadzorować procedurę "godnej śmierci ". Eksperymentować na "krzyżykach", bo w papierach ci ludzie już nie żyli. Doktor Hauptmann z natury był człowiekiem praktycznym, co nie przeszkadzało mu przechadzać się po korytarzach szpitala w czarnym mundurze SS i wciśniętym nań białym kitlu. Był też w końcu elegantem. Jednak w styczniu, kiedy słychać było już "katiusze", a porządek dni wyznaczały regularne ostrzały armatnie i bombardowania, Hauptmann zapodział gdzieś swój czarny mundur. Ot tak, po prostu, stał się lekarzem, takim najzwyklejszym. Do Kortowa ciągle dowożono nowych rannych z frontu wschodniego, więc tacy zwykli lekarze byli akurat przy nich potrzebni. Lazaret wojenny został wydzielony z jednego z pawilonów dla mężczyzn. Wcześniej, zanim jeszcze dyrektor Hauptmann zrzucił mundur, zadbał o wolne łóżka dla niemieckich żołnierzy. 100 zwolnionych miejsc.
100 pensjonariuszy wysłanych do Euthanasienkommando Lange w Działdowie. "
Po tych słowach starego palacza moja twarz przybrała kamienny wyraz, a spojrzenie rzuciło się gdzieś w ciemną pustkę. Wstałem. Trzęsąc się i chwiejąc podszedłem do pieca i zacząłem przy nim mimowolnie, wręcz machinalnie grzebać, teraz już wiedziałem, że uruchamiam kocioł w dawnej, niemieckiej fabryce śmierci, nazywanej szpitalem. Upiór kontynuował swoją opowieść:
"Późnym wieczorem, kiedy mogłem trochę zwolnić z paleniem w piecu, postanowiłem przejść się na główny plac przed budynek administracji, żeby zobaczyć, jak idzie ewakuacja i czy ewentualnie nie potrzeba tam pomocy. Szedłem, grzęznąc prawie po pas w zaspach śnieżnych. Siarczysty mróz paraliżował moje ciało, a dodatkowo silny wschodni wiatr potęgował uczucie zimna. Jednak niósł on ze sobą coś więcej, każdy jego powiew przynosił huk armat i eksplodujących bomb, brutalnie przerywających nocną ciszę. Na plecach czułem zimny oddech przeznaczenia .Mantel, który miałem na sobie, nic mi nie pomagał. Mróz wdzierał się w wszystkie zakamarki mojego ciała. Przystanąłem, popatrzyłem w górę. Ciemne, bezgwiezdne niebo. Rozświetlały je tylko wylatujące w górę i wybuchające jak fajerwerki, pociski. A tam gdzieś na wschodnim krańcu nieba na tle łun jaśniała tylko jedna gwiazda. Czerwona. Wszedłem na nieco odśnieżony, oczywiście przeze mnie, plac przed budynkiem administracji i o dziwo nie zaobserwowałem żadnego ruchu. Czyżby wszyscy już się ewakuowali? Na odpowiedź nie musiałem długo czekać. Przez sieć megafonów rozciągniętych w Kortowie usłyszałem taki oto komunikat:
"Mieszkańcy miasta Allenstein, mówi nadburmistrz FritzSchiedat. Zachowajcie spokój. Niemiecka armia broni wrót Prus Wschodnich. Nigdy nie skapitulujemy!" Nadburmistrz nie zdążył dokończyć, kiedy nastąpił ogromny huk, upadłem z przerażenia w śnieg, ziemia zadrżał, a potem trzask tłuczonego szkła i rumor głucho walących się kamieni dobiegł do moich uszu. Czuć ogień, dym. Wstałem lekko ogłuszony, jednak nie na tyle, żeby nie usłyszeć silników oddalających się myśliwców. Zbombardowały jakiś budynek w pobliżu. Zegar na wieżyczce kaplicy bił dziesiątą. Chwilę potem na plac wpadła karetka Czerwonego Krzyża. Z niej wyskoczył Johannes Berg, młody lekarz pracujący w Kortau i zaczął krzyczeć do mnie o pomoc w przetransportowaniu rannego żołnierza do lazaretu. Chwyciliśmy razem nosze, śliskie od krwi tego żołnierza i ruszyliśmy w stronę pawilonu dla mężczyzn. A z megafonu znowu wydobył się metaliczny, syntezatorowy głos:
" Obywatele są rozsiewane plotki, że Sowieci znajdują się już w podolsztyńskich lasach. Nie jest to zgodne z prawdą. Nasze oddziały odparły Sowietów i przepędziły ich poza granicę Rzeszy. Nie istnieje żadne niebezpieczeństwo. Komisarz i gaulaiter Koch wydał w związku z tym następujące zarządzenie: Kto opuści swój dom i przez to wznieci zamieszki, zostanie ukarany śmiercią"
Ranny żołnierz podniósł się na noszach i obrócił ciężko głowę w stronę placu:
-Cały czas kłamią!-wyjęczał.
Po czym z powrotem opadł bezwładnie. Po drodze spotkaliśmy kilku pacjentów w luźnych białych ubraniach. Byli z zakładu psychiatrycznego, błąkali się bez celu po korytarzach szpitala, jak jakieś cienie.
-Z polecenia dr Powelsa otworzyliśmy cele. Jest tylu rannych, że nie mamy czasu zajmować się tymi przygłupami-objaśnił Berg.
Arthur Powels był zastępcą Hauptmanna, jego prawą ręką albo raczej rękawiczką na tę rękę.
-Szybko, szybko, bo zaraz nam tu zejdzie-pośpieszył mnie Johannes.
Wpadliśmy na oddział, a była to duża sala , w której zmieściłby się myśliwiec. Ale nie tej nocy. Leżało tam pół niemieckiej armii. Ledwo można było przecisnąć się z noszami, gdyż z powodu braku miejsca ranni żołnierze zajmowali również podłogę. Zewsząd otaczały nas zabandażowane głowy, ręce na temblakach, nogi w gipsie, zakrwawione, obdarte mundury. Temperatura w pomieszczeniu była wysoka, mimo że na dworze szalał mróz, a przesycone morfiną powietrze wprawiało w otumanienie. Do tego jeszcze te krzyki i jęki ludzi z pourywanymi kończynami, otwartymi jamami brzusznymi, popalonymi twarzami. Wśród nich byli też nadludzie w czarnych mundurach, którzy kwiczeli z bólu i błagali o większą dawkę morfiny. W końcu znaleźliśmy z Bergiem miejsce na naszego rannego, postawiliśmy nosze blisko przejściowego pomieszczenia, które łączyło dwie sale z rannymi. Było to prowizoryczny gabinet lekarzy, którzy musieli czuwać nad rannymi przez cały czas. Berg natychmiast przyskoczył do żołnierza i zaczął go opatrywać, krew przesiąkała już przez mundur, topiąc wronę na prawej piersi. Ja w tym czasie obserwowałem (jako że pomieszczenie lekarskie było w całości przeszklone, tak aby mieć ogląd na całą salę) co dzieje się w środku. Doktor Hauptmann, siedząc za biurkiem, zrzucił z niego nerwowym ruchem aparat telefoniczny. Powels krążył niespokojnie po pokoju. Wszedłem. Pod moim nogami zaszeleściły kartki papieru . Dokumenty były porozrzucane po całej podłodze.
-Dobrze, że pan jest-zaczął Powels.
-Chciałem pomóc przy ewakuacji szpitala-wytłumaczyłem się.
-Nie ewakuujemy się, dowództwo wydało rozkaz, że mamy czekać aż Rosjanie wejdą do miasta, wtedy dopiero nas ewakuują- powiedział zirytowany dyrektor
-Nie zdążymy nawet wszystkich wyprowadzić-zaprotestowałem
-A kto mówi o wszystkich? Cele z debilami już dawno otwarte, niech sobie idą, gdzie chcą, a lazaretów się nie atakuje-przekonywał Hauptmann.
-Ale my musimy być gotowi, żeby jak najszybciej, jak tylko przyjdzie pozwolenie, stąd wyjechać . Niech pan przygotuje auta dla nas-rozkazał mi Powels.
Myślałem wtedy, dlaczego Powels i reszta chcą uciekać, skoro są lekarzami i pracują w szpitalu. Tylko winni uciekają. Ale o ich zbrodniach przecież mało kto wiedział albo wiedzieli wszyscy, tylko milczeli, tak jak ja. Wojna jest kultem siły, słabi wówczas mało kogo obchodzą. Niemniej Rosjanie na pewno nie byli świadomi masowej eutanazji w Kortau, więc po prostu potraktowaliby ich jak zwykłych lekarzy, przydatnych zresztą. Czemu więc uciekali? Sowieci mogli nie wiedzieć o likwidacji chorych umysłowo, wystarczy, że oni sami wiedzieli, co zrobili.
Nagle przez drzwi zajrzał Berg:
-Panie dyrektorze, cywile proszę o schronienie.
Hauptmann, Powels i ja wyszliśmy na oddział i zobaczyliśmy grupkę lamentujących ludzi, ubranych w jakieś koce. To byli pogorzelcy, w bombardowaniu spłonął ich dom i prosili o schronienie.
-Uciekajcie z tego miasta, na co wy czekacie, nic was tu nie trzyma-dziwił się im Hauptmann.
-Nie możemy, przecież jest zakaz opuszczania miasta! A gdzie nam będzie bezpieczniej niż w szpitalu, pod Czerwonym Krzyżem?!
-Możecie wejść, ulokujcie się gdzieś i nie odzywajcie- ostatecznie zarządził dyrektor.
Po czym lekarze wrócili do swojego gabinetu, ja do garażów po mercedesy, a pogorzelcy, nie mając już do czego wracać ,usiedli pod ścianą.
Na dworze sypał śnieg. Bałem się, czy auto odpali. Przekręciłem kluczyk w stacyjce. Silnik się zatrząsł, a potem wydał z siebie warkot. Odpalił. Dobre, niemieckie mercedesy, one nawet w czasie wojny nie zawodzą. Gdy zajeżdżałem ostatnim na główny plac przed budynkiem administracji zauważyłem coś dziwnego. Z części szpitala, gdzie mieściły się cele dla obłąkanych, wyruszył pochód kilkudziesięciu ludzi. Szli nierówno, majacząc coś do siebie. Ubrani w luźne, cienkie, pasiaste piżamy, tylko niektórzy mieli na sobie jakieś narzuty. Jedni potykali się i przewracali w śniegu, drudzy wykrzykiwali jakieś niezrozumiałe słowa, a jeszcze inni po prostu się śmiali. Patrzyłem na to wszystko zza szyby mercedesa, chyba ze strachu przed tym marszem udręczonych. W końcu kolumna przecisnęła się pomiędzy barakami i dotarła na główny plac. Wtedy zauważyłem, że wśród tych ludzi idą także młodzi lekarze-praktykanci i pielęgniarki. Zatrzasnąłem drzwi auta i podszedłem bliżej.
-Co się dzieje panie Block?-zagadnąłem znajomego mi praktykanta.
-Przyszedł rozkaz, żeby wyprowadzić wszystkie najcięższe przypadki z zakładu -odpowiedział mi Dieter Block. Był u nas od wiosny. Przyjechał z Monachium i na początku miał na pieńku z Hauptmannem i resztą, ale zawsze lubiłem tego chłopaka za młodzieńczą siłę buntu. Ja takiej już nie miałem.
-Gdzie ich prowadzicie?
-Na dworzec główny, tam dostaniemy eskortę SS-odrzekł Block.
-Oni zamarzną, zanim tam dotrą. Są ubrani jak w lato, a jest minus 20.
-Doktor Hauptmann zabronił czegokolwiek brać. Mieliśmy natychmiast wyruszyć, a że większość pacjentów przyszła do nas wiosną czy latem, to mają tylko takie ubrania-mówił smutno Dieter.
Nagle jeden z pensjonariuszy rzucił się na śnieg i zaczął płakać:
-Ja nie chcę! Nie! Zimno mnie boli! To boli!
-Cisza! Wstawaj!-krzyknął jeden z młodych lekarzy i wyciągnął go ze śniegu.
-Musimy ruszać -oznajmił Block.
-Powodzenia…
-Niech pan uważa, Rosjanie są blisko- mówił to z wielkim bólem w głosie, a jego twarz była kompletnie pozbawiona wigoru. Block jakby postarzał się o parę lat. Kiedy upiorna kolumna udręczonych przekraczała bramę Zakładu dla Obłąkanych w Kortowie, pomyślałem, że Dieter stał się jednym z nich. Udręczonym. Coś lub kogoś zostawił za tą bramą. Maszerujący po chwili zniknęli w ciemności.
Wróciłem do kotłowni i zabrałem się do przerzucania węgla. W piecu ogień dogasał. Usiadłem na skrzynce pod otwartym okienkiem, którym wrzucano węgiel i przysnąłem. Obudziło mnie bicie zegara na wieżyczce kaplicy przyszpitalnej. Północ. Wyjrzałem przez otwór na węgiel. Między budynkami było pusto. Dalej taki sam spokojny, zaśnieżony las. Nagle coś poruszyło się w zaroślach. Śnieżny puch opadł z drzew. Pewnie jakieś zwierzę. Niedaleko też coś mignęło. Trzask łamanych gałęzi. Skrzypiący śnieg i z lasu wyłonił się łeb konia. Co on tu robi? Może komuś uciekł. W końcu cała sylwetka konia stanęła na skraju lasu. Miał na sobie jeźdźca. Siedział na jego grzbiecie, ubrany w waciak, z karabinem przewieszonym z tyłu, a na głowie miał futrzaną czapkę, pośrodku której tkwiła wielka, czerwona gwiazda. Rosjanie! Ułan podniósł szablę w górę i wydał z siebie przeraźliwy ryk:
-Riezat Germancow!
Po czym puścił się kłusem w stronę budynków, a za nim z lasu wylała się cała czerwona kawaleria. Pędzili prosto na szpitalne pawilony, wymachując pistoletami i szablami.
-Uraaaaaa, uraaaaa!-wołali, strzelając w górę.
Gdzieś w głębi lasu dostrzegłem błysk. Huk. Coś eksplodowało na głównym placu. Znowu Błysk z lasu. Huk. Potężna eksplozja. To artyleria ostrzeliwała szpital. Ponad lasem niebo przecięły rosyjskie myśliwce. Złowrogi warkot ich silników był coraz bliżej. Zniżały pułap i leciały prosto na mnie! Otworzyły ogień. Pociski ryły ziemię, a śnieg pryskał na wszystkie strony, ta seria zbliżała się do mojego okienka, ale w ostatniej chwili odskoczyłem od niego. Pociski odbiły się od ściany, sypiąc za sobą iskry. Samoloty odleciały w stronę miasta. Przyskoczyłem znowu do mojego okienka. Wtedy zobaczyłem, że w środku lasu zachwiało się drzewo i upadło, najpierw jedno potem drugie, potem kolejne. To radzieckie czołgi wjechały na przedpola, a za nimi podążała piechota. Noc rozbłysła od wystrzałów armatnich, bomb, serii karabinowych i pocisków. Ale jasno było tylko od strony lasu. Kortowa nikt nie bronił. Wtedy zrozumiałem, że rzeczywiście wojna to kult siły, a słabi wówczas mało kogo obchodzą. Dowiodły tego krzyki z lazaretu i pawilonów dla chorych umysłowo. Lament, krzyk, błaganie o litość, jęk, wycie i śmiechy radzieckich żołnierzy. Rosjanie zaatakowali szpital. Oparłem się o ścianę i obsunąłem na ziemię. Zaatakowali szpital. Nie powstrzymał ich znak czerwonego krzyża. Sowieci rozpoczęli rzeź. Diabeł w czerwieni zapraszał na ucztę. Siedziałem tak, dopóki nie poczułem zapachu dymu. Wstałem do okienka i wtedy ujrzałem łunę ognia i krąg płonących budynków Zakładu dla Obłąkanych w Kortowie. Wewnątrz tego piekielnego kręgu rozgrywały się iście dantejskie sceny. Chorzy wybiegali z płonących pawilonów na zimny śnieg, niektórzy boso. Z płomieni dostawali się wprost pod ostrzał czerwonoarmistów. Padali w śnieżne zaspy jak worki. Krzyczeli, bo nie wiedzieli, co się dzieje, o co chodzi tym żołnierzom. Do dzisiaj trudno to wyjaśnić, o co tak właściwie im chodziło. Ci którzy wydostali się spod ostrzału, rozpierzchli się po całym terenie zakładu, ale Rosjanie byli wszędzie. Jeden z pacjentów biegł w stronę zamarzniętego jeziora kortowskiego, w ślad za nim ruszył czerwony kawalerzysta. Spiął konia i wyciągnął szablę. Pacjent grzązł w śniegu, a ułan był coraz bliżej. Przemknął jak błyskawica, obrócił szablą w dłoni, zamachnął się… w tej chwili zrezygnowana ofiara, zatrzymała się po prostu i czekała. Rosjanin ciął z całej siły. Z szyi pacjenta chlusnęła krew, wysoko w górę, a potem opadła jak deszcz, czerwieniąc śnieg. Kawalerzysta odjechał z uśmiechem na twarzy. Ciało pacjenta, leżąc w zaspie, drgało. Nie wiem czy były to tylko pośmiertne skurcze, czy też okropne zimno. Budynki wokół głównego placu płonęły już na dobre. Z okien wyskakiwali podpaleni ludzie i z wielkim krzykiem rozbijali swoje głowy o twardy lód. Rosjanie wtargnęli tymczasem do lazaretu. Tam spotkały się dwie wrogie armie. Jedna kalek i inwalidów. Tam dopiero wzięto odwet. Słychać było tylko serie karabinowe i krzyki. Nagle przez okno wyleciała, wybijając przy tym szybę, jedna z pielęgniarek. Za nią wyskoczył gruby Rosjanin. Najpierw zerwał z niej ubranie i zaczął gwałcić, a gdy skończył, zza pasa wyjął bagnet, wziął zamach i wbił go prosto w jej nagie plecy. Potem wyciągnął i jeszcze raz wbił. Szlachtował ją tak jeszcze parę razy, aż w końcu przestała się ruszać. Wtedy schylił się i pocałował ją w tył głowy. Wstał i odchodząc chwiejnym krokiem, strzelał w niebo, śpiewając jakąś rosyjską piosenkę.
Na placu przed budynkiem administracji ścieliły się gęsto trupy w luźnych, białych piżamach. Z lazaretu wydostali się dwaj ranni Niemcy, jeden bez prawej nogi, szybko przemieszczał się o kulach, ale za nim w wejściu do lazaretu pojawił się sołdat. Podszedł do kuternogi i podciął go, ten upadł w śnieg. Czerwonoarmista wziął karabin, stanął nad nim i kolbą zaczął rozłupywać mu głowę. Trzask łamiących się kości czaski słychać było aż w mojej kotłowni . Uderzał do tego czasu aż z twarzy kuternogi pozostała tylko miazga. Potem spojrzał w dół i pokręcił głową, krew i kawałki mózgu oblepiły mu oficerki. Drugi Niemiec, widząc to, zaczął biec, ale gdzieś z płomieni wyskoczył kolejny Rosjanin ze sznurem w ręku. Szybko zarzucił go mu na szyję. Niemiec wierzgał się, ale tamten ścisnął z całych sił. Ranny żołnierz posiniał, otworzył usta, żeby złapać ostatniego tchu i gdy Rosjanin puścił sznur upadł twarzą w śnieg. Przez wybite okna czerwonoarmiści wyrzucali trupy. Bezwładne ciała upadały głucho w śnieżne zaspy w najróżniejszych pozach tak, że pod oknami tworzyły się całe stosy ludzkich zwłok -ofiar wyzwolenia Kortowa. Do pawilonu dla mężczyzn, w którym mieścił się lazaret, podeszło kilku Rosjan. Mieli coś dziwnego na plecach , coś w kształcie metalowej beczki. Na twarzy mieli założone maski, a w ręku trzymali rurę. Podeszli do wybitych okien lazaretu i nagle z rury tej buchnęła fala ognia. Jednym oknem wpadała, a drugim z wielką siłą wypadali płonący i wrzeszczący ludzie. Miotacze płomieni- pomyślałem. W końcu cały pawilon stanął w ogniu. To co wtedy widziałem, było tak bestialskie, że chciałem się oślepić. Wtedy zbawienna byłaby dla mnie utrata wzroku.
-Stąd ten brak źrenic?-zapytałem.
-Tak Joseph, tak. W tych oczach mógłbyś zobaczyć tylko śmierć-odpowiedziało widmo starego palacza.
Przez cały czas, kiedy słuchałem tej makabrycznej historii, próbowałem majstrować przy piecu, naprawić go, ale bez większego skutku.
-I przez cały czas siedział pan tutaj i wszystko obserwował. Rosjanie pana nie znaleźli?-dopytywałem.
-Nie, chociaż było blisko. Ale wracając-upiór rozpoczął dalszą część historii - przesiedziałem w kotłowni jeszcze parę dobrych godzin po ataku. Dopiero kiedy ucichły jęki umierających, śmiechy radzieckich żołnierzy i trzask płonącego ognia, wyszedłem wczesnym rankiem na zewnątrz. Poraził mnie blask słońca, ale też potworny fetor spalonych ciał, który unosił się nad stosami zwęglonych, miejscami niedopalonych zwłok. To był prawdziwy zapach Kortowa. Dalej pod ścianami zrujnowanych pawilonów i baraków leżały, przyprószone lekkim śniegiem trupy, na przemian w niemieckich mundurach lub białych piżamach. Wędrując tak w stronę placu przed budynkiem administracji, na horyzoncie widziałem kłęby dymu unoszące się nad miastem. Dookoła mnie spod zasp wystawały skute lodem ręce i nog,i od czasu do czasu ze śniegu wyglądała jakaś twarz skrzywiona makabrycznym bólem. Trzeba było ostrożnie stawiać kroki. Poszedłem też nad jezioro kortowskie, idąc potknąłem się o skostniałe ciało ofiary czerwonego kawalerzysty. Lód na jeziorze był załamany, a pomiędzy białymi krami unosiło się kilka, napuchniętych i sinozielonkawych zwłok. Jedno ciało już samoistnie się otwierało, wydzielając o wiele paskudniejszy fetor niż spalone trupy. Sowieci musieli ich tu zagnać i potopić albo sami w desperacji weszli na lód.
-Ten…ten zapach jeziora, myśli pan, że wziął się właśnie stąd?-zapytałem przerażony.
-Oczywiście, skąd by inaczej. Nikt nie sprzątał tych zwłok, poszły na dno. Dlatego to jezioro tak cuchnie.
Im bardziej zbliżałem się do placu przed budynkiem administracji, tym na śniegu było coraz więcej krwi, a należałoby powiedzieć, że to właściwie śnieg był we krwi. Na placu stały dwa spalone mercedesy. Lekarze chyba się nie ewakuowali. Uniosłem głowę w górę, zmrużyłem oczy i spojrzałem na zegar na wieżyczce kaplicy przyszpitalnej. Ciągle wskazywał północ. Dziwne. Ruszyłem dalej na spacer po tym nowym, olsztyńskim cmentarzu. Chłodny wiatr walał jakąś płachtę. Chwyciłem ją. To flaga Czerwonego Krzyża . Podarta, zakrwawiona. Miała ich uratować. Miała. Zobaczyłem willę doktora Hauptmanna. Nie była spalona. Drzwi otwarte. Wszedłem. Na podłodze leżała zbita, porcelanowa zastawa. Mosiężne, drewniane meble w większości porąbano. Ze ścian poznikały wszystkie lustra i obrazy, właściwie z obrazów to tylko zdobione ramy znikły, bo płótna malarskie leżały pogięte na podłodze. Poszedłem do przedpokoju i tam na rzeźbionych, drewnianych schodach znalazłem doktora Kurta Hauptmanna. W lewej piersi miał wielką, czerwoną dziurę. Leżał tak rozciągnięty na ciemnych stopniach. Zakrwawiony kitel, jak peleryna, zawinął mu się prawie na głowę. Obok niego była kobieta w nocnej sukni i szlafroku-jego żona. Wyglądała jakby spała, delikatne rysy zachowała nawet po śmierci. Pomiędzy puklami jej złotych włosów, na jasnym i dumnym czole dało się zauważyć malutką dziurkę, z której ciekła zaschnięta strużka krwi. Umarli razem. Ruhe in Gott-powiedziałem i wyszedłem. Gdzie są pozostali lekarze? Ich wspólny dom był niedaleko willi dyrektora. Udałem się tam i zastałem podobny bałagan jak u Hauptmanna. Ale ciał nigdzie nie było. Wszedłem po stromych schodach na strych. Mimo że było rano, to na poddaszu panowała ciemność, musiałem ostrożnie stawiać kroki. Wszedłem do małego pomieszczenia i wyczułem jakąś szmatę pod nogami. Schyliłem się, podniosłem ten materiał bliżej do moich oczu i zauważyłem, że jest to biały kitel. Miał plakietkę z napisem: "A. Powels". Odłożyłem go z powrotem i wstając zahaczyłem o coś głową. Postanowiłem poszukać włącznika światła. Macając ściany, znowu o coś zawadziłem. Jakieś rzeczy najwyraźniej bujały się nad moją głową. Jest włącznik. Mała żarówka wyjaśniła wszystko. To o co zahaczyłem głową, to były ludzkie nogi. Z belki, podtrzymującej strop, zwieszały się grube sznury, a na nich huśtały się trupy lekarzy. Wśród nich byli: Johannes Berg i Arthur Powels. Jest zbrodnia, jest i kara. A kto ukaże Rosjan?-pomyślałem. Odpowiedział mi tylko wiatr, którego podmuch wdarł się na strych z lekka kołysząc wisielców, a potem pognał nad zniszczone pawilony i budynki Kortau, szepcąc: "Ruhe in Gott, Ruhe in Gott"
-Ludzie nie powinni czekać już na apokalipsę, ona nadeszła wtedy, a ja ją przeżyłem-zakończył duch starego palacza.,.
-Niewiarygodne. Ciągle nie mogę zrozumieć jak panu się udało?-pytałem niedowierzająco
-Tamtej nocy Rosjanie byli w mojej kotłowni, ale ukryłem się przed nimi. Schowałem się… schowałem się w tym piecu -zjawa wskazała tę kupę złomu, której nie mogłem naprawić. Wszedłem do środka i uszkodziłem zawór wewnętrzny, żeby mnie nie spalili, gdyby przyszła im ochota na uruchomienie kotła. Teraz już wiesz, co trzeba naprawić, prawda? Pamiętaj, kiedy nie znajdujesz przyczyn zewnętrznych, to znaczy, że trzeba poszukać we wnętrzu. Tak samo jest z ludźmi. Tak samo jest z tragedią Kortau. Masowej eutanazji i masakry dokonanej przez Rosjan nie da się wyjaśnić okolicznościami wojny, względami praktycznymi, bo przyczyna tkwi we wnętrzu człowieka, który był do tego zdolny i dalej jest. Pamiętaj o tym! Dobrze, Joseph czas na zmianę warty. Napraw ten piec i pracuj tu, ja już swoje odpokutowałem-po tych słowach duch starego palacza ruszył wprost na mnie. Chciałem coś powiedzieć, ale nie zdążyłem. Poczułem dziwny dreszcz w całym ciele, obróciłem się za siebie i zobaczyłem pusty korytarz. Zjawy już nie było. Uruchomiłem piec, byłem zadowolony, ale wychodząc z kotłowni, ciągle myślałem o tej całek historii, którą opowiedział mi duch. Czy to była prawda? Przecież zawsze mówiłem sobie, żeby nigdy nie wierzyć w ludzi. Ale to nie był człowiek. Może to wszystko mi się przywidziało. Gdy wyszedłem na zewnątrz, zobaczyłem tę synkretyczną, małą koparkę . Stała nieruchomo nad wykopanym dołem, a wokół dziury zebrali się milicjanci i odsuwali ludzi z aparatami, chyba dziennikarzy. Dostrzegłem Klausa.
-Co się dzieje?
-Cholera, czekamy na prokuratora. Wygrzebali jakieś zwłoki- usłyszawszy to, zachwiałem się.
-Joseph, co z tobą?
To była prawda. Pobiegłem szybko nad wykopany dół, przepchnąłem się przez milicjantów.
-Tam nie wolno!- wykrzyknął jeden z nich.
Stanąłem nad dziurą i zobaczyłem pełno zwłok. Trupy w niemieckich mundurach i białych piżamach! To oni! Z dołu do moich nozdrzy buchnął potworny fetor rozkładających się ciał. Prawdziwy zapach Kortowa.
Kacper Kozłowski
W latach 1886 – 1945 istniał w Kartau, oddalonym kilka kilometrów od Olsztyna, Zakład dla Obłąkanych. W czasach I wojny światowej była to placówka na miarę „niemieckiej solidnej firmy”, później, zgodnie z programem eugenicznym, pozbywano się w niej bezużytecznych chorych, którzy zaśmiecali społeczeństwo Rzeszy Niemieckiej. W ten sposób zwolniło się miejsce potrzebne na lazaret wojenny, który istniał w Kortowie w czasie II wojny światowej. W ramach akcji T-4 wymordowano około tysiąca kortowskich pacjentów zagazowując ich bądź rozstrzeliwując. Losy wielu podopiecznych są nieznane, zaginęli bez wieści w czeluściach budynków z czerwonej cegły.
W styczniu 1945 roku Armia Czerwona zajmowała Olsztyn i niszczyła wszystko co napotykała na swej drodze. Tuż przed jej wkroczeniem wywieziono psychicznie chorych na Dworzec Zachodni i załadowano do pociągu, który dojechał do oddalonych o kilka minut jazdy Naterek. Niestety historia nie zostawiła po nich śladu. Być może pozamarzali w stojących na bocznicy wagonach, byli przecież ubrani tylko w piżamy. Budynki lazaretu wraz z pacjentami spalono. Świadkowie widzieli jak ludzie wyskakiwali z okien. Ci, którzy przeżyli, byli dobijani z broni ręcznej. Losy pacjentów podzielili też lekarze. Znaleziono ich powieszonych na strychu domu przy ulicy Warszawskiej 107. Dyrektor zakładu wraz z żoną zostali zastrzeleni w swojej willi.
W latach 50. XX wieku rozpoczęto rozbudowę budynków po szpitalu, przeznaczając je na Wyższą Szkołę Rolniczą w Olsztynie. Robotnicy znajdowali zbiorowe mogiły, prawdopodobnie z pacjentami lazaretu oraz sanitariuszami. Doliczono się ponad 277 ciał. Nadal nie wiadomo czy ziemie kortowskie skrywają jeszcze jakąś tajemnicę.
Historię Kortowa opisał Stanisław Piechocki w książce pt. „Czyściec zwany Kortau”. Uzupełnia ją 59 fotografii oraz streszczenie w języku niemieckim.
Skomentuj
Komentuj jako gość