10 lat temu, 15 października zmarła Maryna Okęcka-Bromkowa, pisarka, animatorka kultury, folklorystka, ale przede wszystkim znakomita dziennikarka radiowa przez 26 lat związana z Radiem Olsztyn. Przeczytaj wspomnienie Bożeny Ulewicz o zmarłej. (Na zdj. w środku Maryna Okęcka-Bromkowa, po prawej autorka wspomnienia)
„Honestus rumor alterum est patrimonium”
(„Dobra sława jest drugim dziedzictwem”).
Napis na klasztorze w Jazłowcu
Uściług nad Bugiem, dziś na granicy polsko-ukraińskiej, Stadniki nad Horyniem, Jazłowiec na Podolu, Lwów, Katowice wreszcie Olsztyn, a na koniec Sąpłaty – a tam jej ukochany Marysin. Wszystkie te miejsca na mapie wytyczają jej ziemskie ścieżki. Dość typowe dla kresowian, którzy po utracie rodzinnych domów, zmuszeni do wojennej i powojennej tułaczki, szukali swoich miejsc na dalsze życie w granicach Polski, tych po roku 1945.
Spoglądając na te nazwy, na porozrzucane na mapie miejscowości, zrozumiałam, dlaczego tak ważna dla Maryny była zawsze często powtarzana przypowieść o ludziach ptakach, krzakach i pniakach. Człowiek ptak – to taki, co pojawi się na chwilę, przycupnie, rozejrzy i poleci hen, dalej. Krzak będzie próbował zaczepić się w nowe środowisko, z różnymi, trudnymi do przewidzenia skutkami. Pniak – to taki, co tkwi w swojej lokalnej społeczności nie dość, że od zawsze, to jeszcze z dziada-pradziada. Gdyby nie wojna i jej tragiczne dla ludzi kresów konsekwencje pewnie byłaby takim pniakiem, bo zawsze tkwiła w niej ogromna potrzeba stabilizacji, posiadania własnego, rodzinnego domu, otwartego dla przyjaciół. Domu, którego jej przez wiele lat brakowało.
Urodziła się 26 czerwca 1922 w Uściługu, w małżeństwie Bronisława Okęckiego i Heleny z Pomianowskich. Tyle z oficjalnych informacji np. na Wikipedii. Wikipedia nie pisze jednak o tym, że niespełna dwuletnia dziewczyna, na skutek rozwodu rodziców, trafiła ze swą siostrą do dworu w Stadnikach należącego do krewnej ze strony ojca, Jadwigi Mogilnickiej, owej słynnej babci Duszki, z którą mała Marysia związała swe losy – choć z przerwami – na wiele lat. Panna Mogilnicka prowadziła tam ochronę dla kilkudziesięciu sierot, półsierot – dzieci bliższych bądź dalszych krewnych i przyjaciół, w różny sposób doświadczonych przez niedawno zakończoną I wojnę światową. Pokaleczone przez wojnę i losowe wydarzenia maluchy znalazły tam nie tylko rodzinne ciepło, ale także miejsce, w którym rozumnie dbano o ich przyszłość. Tu pobierały podstawową edukację u guwernantek i rezydentów dworu, stąd szły do szkół. Maryna została posłana do Liceum Gospodarstwa Wiejskiego prowadzonego przez siostry Niepokalanki w Jazłowcu. Ta słynna miejscowość w równym stopniu słynęła z klasztoru i cudownego posągu z marmuru kararyjskiego przedstawiającego przepiękną Matkę Bożą, co ze stacjonujących tam ułanów, którzy obrali Matkę Boską Jazłowiecką za swą hetmankę.
Marynia Okęcka, jak wiele panienek ziemiańskiego pochodzenia, odebrała tam wszechstronną, ale i praktyczną edukację, która miała być jej przydatna w dalszym życiu. A dalsze życie miało dopełnić małżeństwo z jakimś porządnym, miłym i najlepiej jeszcze przystojnym chłopcem z podobnej rodziny ziemiańskiej, któremu prowadziłaby dom, z którym dochowałaby się gromadki dzieci i wiodła dostatnie, szczęśliwe życie. Tak jednak się nie stało, bo na przeszkodzie stanęła wojna. Po jej wybuchu wróciła do ojca, leśniczego, pomagając mu w pracach domowych. Trwało to aż do straszliwego lata 1943, który przeszedł do historii, jako rzeź wołyńska. Ukraińscy nacjonaliści w ciągu paru miesięcy dokonali zmasowanego ludobójstwa na swych polskich sąsiadach, z którymi latami żyli na tej samej ziemi, w tych samych wsiach, w dobrych relacjach. Nieludzka absurdalność i bezwzględność tej zbrodni do dziś może zdumiewać. Zamordowali także, w sposób okrutny, ojca Maryny. Ona sama została ostrzeżona, jakże kuriozalnie, bo jak wspominała, przez młodego enkawudzistę, który nocą zastukał do klitki, gdzie się ukrywała i kazał uciekać. Uciekła, z jedną torbą, z pamiątkową broszką po babci Duszce i przygarniętym po drodze jamnikiem po zamordowanych sąsiadach, który od paru dni siedział na progu opustoszałego domostwa. Pieszo, czasami chłopską furą wiozącą dynie na targ, dotarła do Lwowa. Nie miała tam wprawdzie krewnych, ale kilka adresów znajomych. Przez parę miesięcy tułała się od jednej rodziny do drugiej, sypiała w przechodnich pokojach, w kuchniach, na kozetce, na podłodze. W dzień próbowała znaleźć jakieś zatrudnienie. Również dzięki znajomym udało się – bo w takich kategoriach oceniano wtedy zdobycie tej profesji – zostać karmicielką wszy w Instytucie Badań nad Tyfusem Plamistym i Wirusami profesora Weigla. Dawało to względne bezpieczeństwo i jakiś skromny obchód.
We Lwowie na 8 miesięcy trafiła do aresztu śledczego Gestapo. Warszawa miała Aleję Szucha, a Lwów ul. Łąckiego, gdzie mieściło się NKWD, a potem więzienie śledcze Gestapo. Od razu powiedzmy otwarcie, że nie była związana z AK. Została zwinięta z pewną rodziną, u której wówczas waletowała, po słynnej wsypie, która ujawniła, że część lwowskich rodzin przechowywała, bądź w inny sposób wspierała francuskich lotników. Francuzi, wracając z jakiejś akcji, wylądowali awaryjnie w okolicach Lwowa. Ochronę zapewniła im tamtejsza komórka Armii Krajowej, ale i sama wsypa wzięła się z donosiciela ukrytego w strukturach ruchu oporu. Ten pobyt w więzieniu, podobnie jak wcześniejsza śmierć ojca i ucieczka przed mordercami UPA, nie do zatarcia odbiły się na jej życiu, choć na co dzień była bardzo wstrzemięźliwa w dzieleniu się wspomnieniami z tamtych czasów. Będąc w więzieniu żyła praktycznie w cieniu śmierci, gdyż takie wyroki zapadły w toczącym się następnie procesie. Rozstrzeliwano również kobiety bez względu na wiek, bez względu na stan zdrowia. Maryna wspominała przejmujące świadectwo wynoszonej na egzekucję, na noszach, niepełnosprawnej żony oficera Wojska Polskiego ( nie przytoczę nazwiska, żeby nie popełnić błędu ). Żegnając się starsza pani uczyniła znak krzyża na czole każdej z dziewczyn i kobiet przebywających z nią w jednej celi. Nastoletnią przyjaciółkę Maryny, Marysię Bojko, późniejszą Obercową, która była w AK i na co dzień opiekowała się nieszczęsnymi lotnikami, od śmierci uchronili koledzy z AK, uprowadzając ją ze więziennego szpitala i przerzucając w okolice Warszawy.
Lwów opuszczała Maryna w roku 1945, w ramach wymuszonej tzw. repatriacji. Jak tysiące innych kresowian jechała w nieznane i to dosłownie. Tę podróż odbyła z kotem Bombkiem. Właścicielką zwierzaka była pewna tancerka, która wyjeżdżała wcześniej, z matką staruszką i tyloma kuframi, że o repatriację kota poprosiła koleżankę poznaną w czasie karmienia wszy u profesora Weigla. Szczęśliwie wszyscy dojechali do Katowic. Tam przez dwa lata pracowała w Bytomskich Zakładach Budowy Maszyn. Tam również dowiedziała się, że babcia Duszka, w wyniku powojennej zawieruchy trafiła do Olsztyna. Spakowała się i pojechała na, jak to się wówczas nazywało, ziemie odzyskane. Jeszcze nie wiedziała, no bo jak, że jedzie tam na zawsze. Zamieszkały wspólnie, aż do śmierci starszej pani. W Olsztynie Maryna znalazła pracę najpierw w banku, potem trafiła do rozgłośni. Okazało, że radio stało się jej najważniejszą życiową pasją
Trudno jakoś racjonalnie wytłumaczyć, skąd młoda kobieta po szkole klasztornej, która miała zarządzać domem i gospodarstwem, bez specjalistycznych studiów, zresztą bez żadnych studiów, potrafiła w mig złapać radiowego bakcyla i wyrosnąć na jedną z najlepszych polskich reportażystek i znawczyń folkloru. To tylko dowodzi jak porządna była edukacja w dworze w Stadnikach, gdzie oprócz przedmiotów nieodzownych dla każdego ucznia, nasiąkała kulturą ziemiańską, kresową, ale polską, w której zawsze było miejsce na wartościową muzykę, na dobre lektury. Częstym gościem był jej starszy kuzyn, Jerzy Jełowicki, z urodzenia ziemianin, ale wykształcenia artysta malarz specjalizujący się w scenach batalistycznych. W domu Maryny na Niedziałkowskiego wisiał jeden z jego obrazów. Piszę to, żeby pokazać, że nie trzeba było studiów, wystarczyło dobre przedwojenne wykształcenie i wychowanie, a do tego ogromna wrażliwość artystyczna, pracowitość
i umiejętność słuchania drugiego człowieka. Te uwarunkowania, te cechy wykształciły Marynę Okęcką-Bromkową do jej pracy zawodowej, w której osiągnęła wszystko to, o czym marzy każdy dziennikarz radiowy. Z olsztyńską rozgłośnią związana była przez 26 lat, do 1982 roku. To tu powstawały reportaże poświęcone kulturze regionu Warmii i Mazur, innych regionów. W wielu swych audycjach przechowała okruchy wspomnień o kresach, tej cudownej krainie dzieciństwa i młodości, zawartych we wspomnieniach ludzi, do których docierała na trasie swych wędrówek po Polsce. Pamiętam, jak gdzie koło Wałbrzycha odkryła wieś prawie w całości zamieszkałą przez Polaków z rumuńsko-mołdawskiej Bukowiny, których przodkowie wyemigrowali tam za pracą jeszcze w czasach zaboru, a potomkowie wrócili do kraju po roku 1945. Mówili piękną, ale jakże archaiczną polszczyzną.
Maryna posiadała rzadką cechę odkrywania takich ludzi, słuchania ich historii, pozornie banalnych, ale w jej reportażach przemienianych w pasjonujące opowieści. Podobnie docierała do twórców ludowych. Znała chyba wszystkich najważniejszych w całej Polsce. Odkrywała nowych. Dzięki temu powstało unikatowe Archiwum Folkloru, takie muzeum zachowanej na taśmach muzyki i gawęd artystów ludowych, w których przetrwała pamięć dawnych czasów, obyczajów ludzi i ich pasji. Za swój dorobek, głównie za cykl audycji „Tropami ludzi i pieśni”, została wraz ze swoim mężem Bohdanem Bromkiem, nagrodzona najważniejszą nagrodą dla dziennikarzy radiowych - „Złotym Mikrofonem”( 1969 ) – w elitarnym gronie tak wybitnych twórców jak Zbigniew Kopalko, Karol Stromenger, Zbigniew Świętochowski, Jan Weber, Jerzy Wasowski.
Równolegle z dziennikarstwem radiowym zajmowała się pracą literacką. Pierwsza jej książka, to „Nad jeziorem bajka śpi”. Potem przyszły kolejne – zbiory bajek, poezji, reportaże i powieści, wśród nich chyba najlepsza „Sekretarzyk babuni”, w którym zawarła swoje wspomnienia o dworze w Stadnikach, o babci Duszce, o ludziach tamtych czasów. Osobiście cenię jej prostą, ale przejmującą „Opowieść o żołnierzu z Bartoszyc”, o przyjaźni olsztyńskiej rodziny państwa Kamińskich, z młodym alumnem, przyszłym męczennikiem i błogosławionym, ks. Jerzym Popiełuszką. Swoje zamiłowanie do kultury lokalnej, do folkloru realizowała także organizując izby regionalne, myśliwskie, a na koniec słynną Babską Izbę w Sąpłatach.
Po sierpniu 1980 roku aktywnie włączyła się w organizowanie struktur NSZZ „Solidarność” przy Rozgłośni PR w Olsztynie. Uczestniczyła w pracach Krajowej Komisji pracowników radia i telewizji. W stanie wojennym, negatywnie zweryfikowana przez zupełnie inną komisję, została zmuszona do przejścia na emeryturę. Myślę, że była to wielka szkoda dla radia, dla kultury, gdyż przy jej aktywności i inwencji mogła jeszcze wiele lat pracować i jeszcze wiele stworzyć. Do goryczy traumy związanej z okresem wojny, doszła jeszcze ta, odcięcie od możliwości twórczego realizowania się w pracy, która była pasją jej życia.
Swą aktywność wykorzystała w działalności opozycyjnej – animowała działania kulturalne, organizując montaże muzyczno-poetyckie przy wielu olsztyńskich, i nie tylko, parafiach, kolportowała literaturę, pisma i znaczki Solidarności. Związała się z „Posłańcem Warmińskim”. Jej dom „Marysin”, w Sąpłatach, był miejscem, w którym w stanie wojennym spotykali się ludzie z opozycji. Była poważnie zaangażowana w pracę na rzecz przemian społeczno-politycznych, do których doszło w czerwcu 1989 roku. W jej domu nie tylko kolportowano książki, prasę bezdebitową i rozprowadzono znaczki „Solidarności”, tam także odbywały się posiedzenia wyjazdowe podziemnych struktur związku, m.in. Komisji Krajowej NSZZ Solidarność pracowników sądownictwa. Słynny „Marysin” był magicznym miejscem, do którego z nastaniem sezonu, gdy Dziedziczka, jak nazywaliśmy Marynę, przyjeżdżała wypakowanym po brzegi starym Trabantem i uchylała drewniane okiennice białego domku, ciągnęły tłumy znajomych i przyjaciół. Życie towarzyskie kwitło w sposób już dzisiaj chyba nie praktykowany. Kumulacja następowała w okolicach 15 sierpnia, dnia imienin, które świętowano tu czasami i przez tydzień. Myślę, że wszyscy, którzy kiedykolwiek zawitali w gościnne progi sąpłackiego domostwa w lesie, nad jeziorem, do dziś przechowują w pamięci okruchy tamtych jakże urzekających wydarzeń.
W roku 2002, za działalność dziennikarską, literacką i społeczną została odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Zmarła w Olsztynie 15 października 2003 roku.
W roku 2009 z wnioskiem o nadanie jednej z ulic imienia Maryny Okęckiej-Bromkowej wystąpiły do władz Miasta w imieniu środowisk dziennikarskich: Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich Oddział w Olsztynie oraz Polskie Radio Olsztyn. Poparcia tej inicjatywie udzielił Zarząd Regionu Warmińsko-Mazurskiego NSZZ „Solidarność”. W lutym 2010 r. podczas LVIII sesji Rady Miasta Olsztyna, rozpatrywany był wniosek prezydenta o nadanie jednej z ulic na Os. Generałów imienia zmarłej dziennikarki. Przeciwni takiej decyzji byli radni z Rady Osiedla Generałów. - Nazwa osiedla do czegoś zobowiązuje – powiedział niejaki Krzysztof Kacprzycki, przewodniczący rady. Rzeczywiście – generałem Maryna nie była, ale była osobą, która wniosła w kulturę Warmii i Mazur, w kulturę polską, nieoceniony dar – zawarty na taśmach przekaz pamięci o przeszłości tych ziem i ludzi, którzy złączyli z nią swe twórcze życie.
Ostatecznie radni uchwałę przyjęli – piękną laudację wygłosiła wówczas radna Anna Mackowicz, ale ulicy fizycznie do dzisiaj nie ma. Ma być, gdzieś między Złotą, a Srebrną, tylko, że tam nie ma jeszcze ulicy, bo nie ma domów. Jak na razie hula tam tylko wiatr, taki wiatr od jezior, gdzieś na skraju lasu. I może taka właśnie ulica byłaby najmilsza sercu Maryny? Może. Myślę jednak, że zasługuje nie tylko na naszą pamięć, ale i na wdzięczność. I mam nadzieję, że pośród ulic, których patroni już dawno powinni znaleźć się na śmietniku historii, znajdzie się wreszcie zmaterializowane miejsce Jej imienia. Ulica Maryny Okęckiej-Bromkowej, dziennikarki i pisarki, bardzo zacnej przyjaciółki.
Pierwsi laureaci nagrody im. Maryny Okęckiej-Bromkowej
Ewa Zdrojkowska – dziennikarka Radia Olsztyn i Włodzimierz Kowalewski – pisarz, współpracownik rozgłośni – zostali laureatami pierwszej edycji nagrody im. Maryny Okęckiej-Bromkowej.
Przyznano ją 9.10.2013r. za wybitne osiągnięcia radiowe. Jurorami konkursu byli członkowie Rady Programowej Radia Olsztyn, z których inicjatywy ta nagroda jest przyznawa i będzie będzie rokrocznie przyznawana.
Ewa Zdrojkowska została nagrodzona za cykl literacki „Atlas Warmii i Mazur”, a Włodzimierz Kowalewski za adaptację radiową swojej powieści „Powrót do Breitenheide”.
( Bożena Ulewicz, z wykorzystaniem informacji: Radia Olsztyn, Leksykonu Kultury Warmii i Mazury, a nawet Wikipedii )
Stoimy w czasie Mszy św. na dziedzińcu domostwa, którą pewnie odprawiał ks. Henryk Darasewicz. W środku śp. Maryna OKęcka-Bromkowa
Skomentuj
Komentuj jako gość