Ten tekst piszę w niedzielę. Nie taką zwyczajnie odświętną, gdy wierni spotykają się w kościołach na wspólnej liturgii. Dla Olsztyna i okolic to niedziela szczególna, bo do swoich wiernych ze świecką wizytą duszpasterską przybył szef największego, partyjnego „kościoła” w Polsce, prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński.
Prezes Prezydenta RP oraz innych ważnych prezesów, z prezesem Rady Ministrów i prezesem Trybunału Konstytucyjnego na czele (chwilowo za wyjątkiem prezesa NIK).
Prezes, którego władza jest niczym pochodzące z góry Prawo Mojżeszowe. Wyprzedzającego swój czas, więc nic dziwnego, że Konstytucja o jego przewodniej roli dyskretnie milczy. Sprawa z jaką zawitał do nas na chwilę w ramach „cyrku objazdowego” prezes Kaczyński dotyczy pewnej październikowej niedzieli 2023 roku, kiedy to odbędzie się „gra o wszystko”, o te kilkaset tysięcy miejsc na wyżerkę przy państwowym stole. Dokładne, ilościowe szacunki nie są dokładnie znane, za to kwestia dostępności do nich wydaje się poważnie zagrożona.
Z tym cyrkiem to chyba nie przesadziłem, bo mądrości którymi raczy swoich zwolenników Kaczyński łatwo z tym przybytkiem rozrywki skojarzyć. We wtajemniczonych partyjnych kręgach zawsze mówiło się o poczuciu humoru prezesa, co zaprzeczało powszechnie panującemu wizerunkowi ponurego, partyjnego aparatczyka. I rzeczywiście, jest czego posłuchać. Sugestia, że podczas wojny na Bałkanach, Serbowie, Bośniacy i Chorwaci „trochę strzelali, trochę walczyli”, przybliża nie znane dotąd obrazy tej krwawej, bratobójczej wojny. O tym, co autor miał na myśli namawiając do palenia w piecach „wszystkim, poza oponami”, rozprawiała cała Polska, a wniosek dla wielu był taki, że oponami też można, byle w kawałkach, bo wtedy oponami być przestają. „To się pali, to dymi...jakoś ludzie tam żyją” – komentuje przy innej okazji prezes, choć nie o oponach tym razem mowa, lecz regionach, gdzie się wydobywa i pali węglem brunatnym.
W niedalekim Ełku, obok stałego zestawu wrogów Polski, dostało się także kobietom, które do 25 roku życia piją tyle samo co ich rówieśnicy, co przeszkadza im pozytywnie odpowiedzieć na demograficzne przesłanie programu 500+. Wprawdzie usłużny jak zawsze red. Jacek Karnowski wytłumaczył w Polsacie, że prezesowi chodziło o szerszy, cywilizacyjny kontekst demograficznej zapaści, ale „dające w szyję”, młode Polki pozostaną z PiS-em na długo, nie wiem tylko czy akurat przy wyborczych urnach.
Jakiś zamysł w tym wszystkim chyba jest, bo zebrani działacze partii dobrze się bawią, co przed czekającą ich batalią może im dobrze zrobić, a dziennikarze, publicyści i producenci memów mają na jakiś czas z rebusami prezesa zajęcie. Trochę to przypomina bon moty Janusza Korwin-Mikke, tyle że jego partyjnym kolegom zwykle później do śmiechu nie było.
W Olsztynie Jarosław Kaczyński oznajmił jednak coś naprawdę ważnego. Mianowicie, że w polskim ustroju trzeba wiele zmienić, aby władza mogła więcej zrobić dla obywateli.
W tym roku, w jego trzech pierwszych kwartałach, państwo zaopiekowało się nami na 21 841 stronach maszynopisu, na których zapisano 1419 uchwalonych aktów prawnych najwyższej rangi (ustaw, rozporządzeń i aktów międzynarodowych) co oznacza wzrost o 52 proc. w stosunku do analogicznego okresu roku 2021. Na każdy dzień w roku przypada 113 stron lektury.
Ale przecież obowiązku czytania nie ma, choć zewsząd do tego nakłaniają. Wystarczy zaufanie, że tak trzeba. Że władzy chodzi o więcej demokracji i wolności, zapisanych na kolejnych dziesiątkach tysięcy stron przez drużynę Kaczyńskiego, przez kolejne cztery lata. Dla dobra nas wszystkich.
Trudno się dziwić, że dziennikarze i publiczność skupiają się na podobnych „perełkach”, bo cała reszta – jak to na partyjnych zwieraczach szeregów – zawsze wygląda tak samo.
Jednak moją uwagę zwróciło coś, co ze stałego repertuaru spotkań z wiernymi Prawa i Sprawiedliwości zniknęło. Chodzi mi o katastrofę smoleńską. A właściwie o zamach, bo w takim kontekście ten temat zawsze się pojawiał.
Nie sposób nie powiązać tego nagłego wyparcia żelaznego zawsze punktu programu spotkań z elektoratem PiS z reportażem dziennikarza TVN24 Piotra Świerczka „Siła kłamstwa”. Argumenty jakie tam padły, świadczące o manipulowaniu wynikami badań amerykańskiej agencji NIAR oraz niektórych członków podkomisji smoleńskiej, nie doczekały się żadnego, wiarygodnego wytłumaczenia ze strony jej przewodniczącego Antoniego Macierewicza, ani też reakcji prawnej. Nie miejsce tutaj na analizę tego, czego dowiedzieliśmy się z samego reportażu oraz późniejszych komentarzy ekspertów i dziennikarzy. Można się z nimi łatwo zapoznać.
Dotychczas głównym zarzutem dotyczącym kłopotów z wyjaśnieniem przyczyn katastrofy w Smoleńsku było oddanie przez Donalda Tuska śledztwa w ręce Rosjan. Dzisiaj, wobec dowodów świadczących o manipulacjach amerykańskim raportem, a także ukryciem raportów trzech zachodnich ekspertów, którym Macierewicz zlecił badania, niewątpliwy błąd Tuska nabiera innego znaczenia. Powstaje bowiem pytanie, czy jakikolwiek raport, zlecony niezależnej, międzynarodowej komisji, którego wynik podważałby tezę o zamachu na prezydenta RP, zostałby przyjęty z pokorą i bez zastrzeżeń? Czy w takiej sytuacji Podkomisja do spraw Ponownego Zbadania Wypadku Lotniczego pod kierunkiem Antoniego Macierewicza by nie powstała?
Po tym, czego się ostatnio dowiedziałem, śmiem twierdzić, że takich szans nigdy nie było.
Jeżeli ktoś uważa inaczej, to proszę wsłuchać się dobrze w słowa Jarosława Kaczyńskiego wypowiedziane podczas ostatniego marszu z okazji miesięcznicy katastrofy smoleńskiej: Dziś wiemy o tym na pewno. Doszło do zamachu smoleńskiego (...). Dojście do prawdy zostało dokonane. Znamy już prawdę, choć jeszcze niecałą. Nie wiemy dokładnie kto, nie wiemy w jakich okolicznościach, ale wiemy, co było przyczyną tej katastrofy.
Czy można sobie wyobrazić międzynarodową komisję, której wyników nie można w ten sposób skwitować? Czy „prawdzie” dostępnej jedynie prorokom świeckich religii, udało się kiedykolwiek przeciwstawić jakieś racjonalne argumenty?
Wobec narastających jeszcze przed reportażem TVN wątpliwości co do zamachowej wersji katastrofy tupolewa od dawna używano argumentów odwołujących się do emocji. W tym dwa kanoniczne: że Rosjanie są zdolni do wszystkiego, a TVN zawsze kłamie. Przebiegłość z jaką politycy PiS rzucają swoim wyznawcom takie koła ratunkowe polega na sugestii, że prawdomówność, która nigdy nie zaliczała się do cnót politycznych, nagle, jakby w drodze wyjątku, stała się ich drugą naturą. Że w tym konkretnym przypadku, splotu narodowej i osobistej tragedii Jarosława Kaczyńskiego, kłamstwo, jako odwieczne narzędzie politycznego rzemiosła, zostanie wyjątkowo odłożone na bok. Zszokowani i przytłoczeni poranną wiadomością 10 kwietnia 2010 r. nie wyobrażaliśmy sobie, że może być inaczej.
Nie zamierzam rozgrzeszać ludzi opętanych nienawiścią do Prawa i Sprawiedliwości ze wszystkich świństw, niegodziwości i chamstwa jakie wkrótce ujrzały światło dzienne. Ale obyczajowość tłumu, wcześniej podzielonego teatrem wojny plemiennej, jest zawsze taka sama i nie ona, choć tak boleśnie objawiona, ma decydujące znaczenie.
Trudno bowiem wyobrazić sobie bardziej dobitne, symboliczne wezwanie Opatrzności do tego, choćby chwilowego sojuszu prawdy i polityki, jak okoliczności katastrofy smoleńskiej. Przecież Polska delegacja, z prezydentem RP na czele, leciała na obchody 70 lecia zbrodni katyńskiej! Tragedii, której prawdziwemu przebiegowi i winie zaprzeczali komuniści aż do końca swojego panowania. Ukrywając dokumenty i manipulując faktami. Jednak przy powszechnej wiedzy, jak było naprawdę. Szkoda że ci, którym dzisiaj za cały dowód na rosyjski zamach wystarczą narodowe cechy Rosjan, zdążyli zapomnieć, że podobnych argumentów, tyle że pod adresem zbrodniczych Niemców, używali prawdziwi winowajcy zbrodni katyńskiej oraz ich zwolennicy.
Szkoda, że Jarosław Kaczyński, dając wolną rękę Macierewiczowi, nie zauważył tej smutnej analogii. Że w tej jednej sprawie nie powstrzymał się przed pokusą poświęcenia prawdy dla wzmocnienia partii i utrzymania władzy.
Z prawdą o Katyniu i Powstaniu Warszawskim komuniści nie poradzili sobie nigdy. Prymitywne kłamstwo o tych dwóch ważnych dla Polaków, symbolicznych wydarzeniach, ciążyło im nieustannie, jeszcze bardziej alienując ich społecznie i politycznie.
Obawiam się, że z teorią smoleńskiego zamachu będzie inaczej. Nawet jeśli zejdzie do niszy eksploatowanych przez partię mitów, to przetrwa w świadomości zbiorowej jako kolejna z teorii spiskowych, żywionych drożdżami społecznych podziałów.
Nie wiem czy Jarosław Kaczyński naprawdę uwierzył w kłamstwa kreowane przez Macierewicza, czy też uznał, że ich wykorzystanie będzie właściwym, pośmiertnym testamentem brata i polityków PiS, którzy zginęli w katastrofie. To, co naprawdę irytuje i zdumiewa jednocześnie, że „zorganizowane kłamstwo”, znów zdaje się triumfować. Tylko w innej, od nowa przemyślanej wersji, która nie pozwala z jednej strony uszanować tajemnicy śmierci, zostawić poza tym światem tego, co do niego nie należy, z drugiej strony godnie upamiętnić prezydenta, bo nazywał się Lech Kaczyński.
Wracam do tematu tragedii smoleńskiej, choć dla mnie manipulacje Macierewicza nie są żadnym zaskoczeniem i tylko potwierdzają poglądy jakie w tej sprawie wielokrotnie wyrażałem na łamach „Debaty”. Jeżeli coś mnie jeszcze zdumiewa, to gładkość i spokój z jaką wyborcy prawicy, zwykle chrześcijanie, przeszli nad tym do porządku dziennego. To zobojętnienie, zdolność relatywizowania i wypierania ze świadomości najbardziej traumatycznych wydarzeń i doświadczeń, w imię bieżących celów jakie podsuwają nam politycy, to miara ich panowania nad umysłami.
Olsztyn jest na mapie tej zbiorowej schizofrenii miastem szczególnie widocznym. To tutaj rządzą ludzie, którzy bardziej jak niepodległości bronią pomnika, który jest apoteozą komunizmu, wybudowanym na zlecenie Mieczysława Moczara, przez uznanego artystę-kolaboranta, który umiłował rzeźbić wizerunki komunistycznych oprawców, bo widzą w nim przede wszystkim „świadka historii”. Ulica Dąbrowszczaków, symbol zbrojnego narzędzia w rękach Stalina, także im nie przeszkadza, a w każdym razie nie bardziej, niż kłopot z wymianą pieczątek.
To często te same osoby, które głęboko w sercu mają Konstytucję. Nauczyli się jej na pamięć i prawią o konieczności przestrzegania jej litery. O duchu jednak zapomnieli, więc wszystko robią, aby symboliczny ślad po prezydencie, który tragicznie zginął w Smoleńsku w naszym mieście nie zagościł. Bo to nie był ten prezydent z Konstytucji, tylko z PiS-u. I nie tak się nazywał.
Ten pisany z przerwami tekst kończę 11 listopada. Przed chwilą wysłuchałem pięknego kazania ze Świątyni Opatrzności Bożej. Tyle wzniosłych słów i celnych myśli! O Józefie Piłsudskim, Romanie Dmowskim i Ignacym Paderewskim, którzy w chwili próby potrafili zachować jedność. O potrzebie chrześcijańskiego rozumienia wolności. Solidarności nie tylko w czasie walki o niepodległość, ale także w czasie jej trwania. Patrzę na twarze obecnych tam, prawicowych polityków, z prezydentem RP na czele. Czy słysząc z ust kapłana postulat św. Jana o unikaniu zwodzicieli adresują go także do siebie, czy tylko do opozycji i Zachodu? Jak ich postrzegać? Jako ofiary, równościowego, ciągnącego wszystkich w dół systemu, czy jego aktywnych uczestników i kreatorów? A dlaczego przede wszystkim o nich, prawicowych politykach piszę? Bo słuchając tego, co z ich ust wzniosłego płynie, trzeba od nich więcej wymagać. Albo unikać, jak wszystkich pozostałych, demokratycznych „zwodzicieli”.
Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta
Skomentuj
Komentuj jako gość