Anne Applebaum to nie jest byle kto. Znakomity historyk, świetne pióro, zdobywca Pulitzera, kobieta solidnie wykształcona, bywalczyni najlepszych salonów inteligenckich obu półkul, znająca osobiście tabun pierwszorzędnych postaci świata polityki, nauki, mediów. Prywatnie małżonka Radosława (dawniej Radka) Sikorskiego, dubeltowego ministra III RP. To ostatnie jest niezwykle istotne, jako że czyni z Applebaum członka nadwiślańskiej elity.
Opublikowana w ubiegłym roku książka "Matka Polka" (wydawnictwo OsnoVa) stanowi zapis megawywiadu (ponad 300 stron), który z Applebaum przeprowadził Paweł Potoroczyn, również postać nietuzinkowa. Dzięki owej publikacji dowiedzieć się można cokolwiek, a nawet całkiem sporo, o życiowej drodze owej polonizującej się w szybkim tempie Amerykanki oraz jej przekonaniach.
Gdyby te ostatnie dotyczyły jedynie autorki "Gułagu" i "Czerwonego głodu" mogłyby zostać zbyte jako ciekawostka, przypis do biogramu. Są jednak o wiele ważniejsze, bo znamionują sposób myślenia (oraz niemyślenia) całej klasy społecznej, emocje i typ mentalności grupy ludzi, których siła oddziaływania na rzeczywistość zdecydowanie przekracza ramy li tylko środowiskowe.
Anne Applebaum bez wątpienia należy do osób wybitnych. Nie sposób nie podziwiać jej pracowitości, odwagi intelektualnej, samodzielności w budowaniu konstrukcji myślowych, głębi zaangażowania w tematy, które podejmuje jako dziejopis. Jest w niej i twórczy brak pokory, gdy dobiera sobie "niechodliwe" tematy kolejnych książek, i ożywcza niecierpliwość wobec otępiałego świata, który wzbrania się przyjmować nieprzyjemne prawdy.
Jej twarde tezy dotyczące Rosji - tej dzisiejszej oraz tej przeszłej - idą w poprzek leniwemu wygodnictwu Zachodu. I chociaż dla Polaków, w ogóle dla ludzi cokolwiek przytomnych, nie ma tu tez zaskakujących, odkrywczych, to nie sposób nie docenić, że stawia je osoba szalenie wpływowa w amerykańskim establishmencie, najbardziej z wpływowych establishmentów globu. Jasne i dobitne wykazywanie odwiecznie wrogiej, zawsze niebezpiecznej, podstępnej natury kremlowskiej władzy, ma swój walor dodatkowy, jeśli czynione jest na zimno, z pełnym uargumentowaniem, przez osobę najmniej podejrzaną o uprawianie nacjonalistycznych interesów: Amerykankę żydowskiego pochodzenia.
Tą samą przytomność umysłu, tą samą klarowność osądu - zawsze podbudowaną latami doświadczeń życiowych i sumiennych badań naukowych - Applebaum wykazuje w kilku innych poruszanych wątkach - niezwykle celne są jej uwagi o nadzwyczajnej randze zagadnienia ukraińskiego albo o źródłach fenomenu anglosaskiej literatury historycznej, którego istnienia ona sama jest świetnym dowodem.
Jakoś tak się jednak dzieje, że owa tak fantastycznie wyposażona w wiedzę i intelekt kobieta, kompletnie traci poczucie rzeczywistości, kiedy tylko zaczyna wchodzić na teren polityki bieżącej. Zwłaszcza tej, wewnątrzpolskiej ("Ameryka mniej mnie irytuje niż Polska", s. 267). Kiedy tylko Applebaum zaczyna mówić o Kaczyńskim, Dudzie, Tusku i Komorowskim, natychmiast traci naukową busolę, znika jej dystans erudyty, intelektualny chłód osądu, w kosmos ulatuje umiejętność bilansowania racji i argumentów.
Powiedzmy otwarcie: ilekroć pojawia się temat "PiS", kończy się u niej myślenie a zaczyna atak wściekłych emocji. Nie dotyczy to zresztą wyłącznie krajowego podwórka: wrogami (właśnie wrogami!) są wszyscy, którzy nie należą do jasno określonej rodziny politycznej. A nawet jeszcze ściślej: do jasno określonego kręgu towarzyskiego Anne Applebaum. I nie chodzi o zaznaczenie rozbieżności sądów, nie chodzi o wykazanie różnic światopoglądowych. Chodzi o zrównanie z twardą glebą. A więc, jeśli owa światowej skali intelektualistka wspomina o prezydencie USA, to wprost nazywa go "debilem" (s. 253), jeżeli już musi wspomnieć o prezydencie RP, to czyni to per "Duda ... bredzi" (s. 253), jeżeli mówi o Lechu Kaczyńskim to czyni to ze staroświeckim wdziękiem: "...stary dziadek z początkami sklerozy. Dużo pił, bardzo dużo pił." (s. 207), jeżeli mówi o Jarosławie Kaczyńskim, to jedynie po to, by zrównać go z niezrównoważonym Hugo Chavezem (s. 239) albo - dla odmiany - z Putinem (s. 267).
Wrogami Anne Applebaum nie są jedynie wredni przywódcy, podstępni polityczni liderzy i cyniczni propagandyści. Wrogami są również wszyscy ci, którzy ich wspierają, nawet jeżeli chodzi o milionowe rzesze odpowiadające demokratycznej większości: "...nie wiem, jak można zagłosować na Dudę, czy Trumpa, bo to wbrew pojęciu szacunku" (s. 253). Profesor Applebaum była w ciężkim szoku, gdy dowiedziała się, że młodzi ludzie nie chcą głosować na "Radka...bo zagłosują na Konfederację albo Wiosnę" (s. 256) - ich postawę wprost nazywa "nieodpowiedzialną, jak halucynacje demagogów". A ponieważ ludzie głosujący inaczej, niż chciałby słynna pani historyk na szacunek nie zasługują, więc i go nie mają - wszystko to "nacjonaliści i ksenofobi" (s. 241) prostą drogą prowadzący nasz świat ku cywilizacji "wzajemnie wyrzynających się plemion, inkwizycji, przewrotów, zamachów, skrytobójstw, masakr, niekończącej się walki o władzę i stosów".
Ostrzeżenie to pada w książce wielokrotnie, z wciąż tym samym wektorem. Wszystkiemu więc winni są "nacjonaliści", ludzie odwołujący się do "wyimaginowanych kategorii narodowych" (s. 237). Zadziwiające, że słowa ta wypowiedziała właśnie Anne Applebaum, osoba, która jak mało kto przed nią, potrafiła wykazać, że np. sowieckie zbrodnie dyktowane były wielkoruskim szowinizmem. W książce "Czerwony głód" daje precyzyjny i bardzo soczysty opis, w jaki sposób pojęcie "nacjonalizmu" wykorzystuje się do stygmatyzowania politycznych i ideologicznych przeciwników.
Logika opuszcza amerykańsko - polską autorkę za każdym razem, gdy przychodzi jej analizować świat współczesny. Być może nie czuje się ona zresztą obligowana do jej przestrzegania: definiując samą siebie jako kosmopolitkę przyznaje sobie walor "wyższej tolerancji" (s. 237). Owa tolerancja obejmować musi najwyraźniej również i fundamentalne poczucie sensu wypowiadanych słów: "Spójrz na Polskę. Język jest skrajnie nacjonalistyczny ... i zarazem skrajnie lewicowy" (s. 239).
W rzeczy samej, ideą Jarosława Kaczyńskiego & Co jest wieszanie innostrańców oraz uwspólnienie żon. Zaprawdę, trudno jest przelicytować poziom aberracji profesorskich umysłów. I ich hipokryzji. Koronnym dowodem na panowanie w państwie Kaczyńskiego "narodowego socjalizmu" ma być ów sławetny transfer socjalny dopieszczający społeczne doły darmochą. Fakt niezaprzeczalny. Rzecz w tym, że analogiczny ruch - na niewyobrażalną dla Polaków skalę - przeprowadził w USA Barack Obama. No, ale on, jako "swój", krytyce nie podlega. Applebaum brakuje słów zachwytu, by opisać wspaniałość byłego prezydenta: "Kim był Barack Obama ?... po prostu wzorzec" (s. 269).
Przy tym wszystkim nie ulega wątpliwości, że Anne Applebaum ma prawo posiadać dowolne poglądy, tak jak nie ulega wątpliwości, że ma prawo dawać im wyraz, również głośno, również publicznie. Używany przez nią język budzi niesmak, ostatecznie jednak świadczy wyłącznie o niej samej, jej kulturze osobistej i typie mentalnym, który reprezentuje. Nie wyróżnia się tu niczym od innych zafiksowanych publicystów politycznych. Można by więc zbyć sprawę wzruszeniem ramion, podobnie jak jej - niegodną naukowca - metodę wybiórczego dobierania faktów: uderzając w obóz tradycjonalistyczny (miejscami bardzo celnie), starannie przemilcza wszelkie ułomności owego "postępowego" oraz "tolerancyjnego" świata, do którego reprezentowania się poczuwa.
Restrykcyjna obrona własnego kręgu rodzinno-środowiskowego - do bliskich sobie ludzi Applebaum zalicza m.in. Clintonów, Obamów, Bronisława Komorowskiego, Kazimierza Marcinkiewicza oraz... Romana Giertycha - to odruch ludzki, idealnie zgodny z tak potępianą przez Applebaum "potrzebą identyfikacji, z jakimś plemieniem" (s. 238). Najwyraźniej nie jest prawdą, że podobna identyfikacja "nic nie daje, a wiele zabiera", skoro ona sama poświęciła jej co drugą z wypowiedzi w omawianej książce.
Ogrom hipokryzji prezentowanej przez Anne Applebaum przekracza jednak miary niespójności w zakresie prezentowanych poglądów osobistych. Obejmuje bowiem również, a może przede wszystkim, generalną wizję białej cywilizacji jej autorstwa. I tu już obłuda zdobywczyni Pulitzera przybiera rangę klinicznego wręcz zaślepienia. Nie sposób bowiem przyjąć do wiadomości, aby chodziło jedynie o cynizm. Ten wyklucza groteskę, a Applebaum wypowiedziami własnymi, starannie zredagowanymi i na pewno autoryzowanymi, czyni z siebie postać nieskończenie groteskową.
Jako genetyczny, duchowy, intelektualny - słowem pełnowymiarowy - liberał zamartwia się o przyszłość ludzkości upatrując głównych, niebagatelnych dla niej zagrożeń, w rozległym kryzysie demokracji. Demokracja - tłumaczy Applebaum - upada skutkiem deficytu poczucia wspólnoty, znamionowanego zanikiem przestrzeni porozumienia ("żyjemy w dwóch różnych światach", s. 240), atrofią debaty publicznej ("Nie ma wspólnego namysłu, nie ma wspólnej narracji...", s. 242). W wyniku tego procesu normalne różnice istniejące między ludźmi pogłębiają się aż do poziomu, w którym nie ma już społeczeństw, bo ich miejsce zajmują wzajemnie wrogie sobie plemiona. Znika też obywatel jako pełnoprawna, autonomiczna jednostka - teraz zastąpił go wróg; uprzedmiotawianie i dehumanizacja każdego, kto myśli inaczej, stało się rutynowym narzędziem politycznym.
Pomówienie (kalumnia) zastąpiło dyskurs, emocje namysł ("rozum [przywraca]... kultura dialogu bez uprzedzeń", s. 209), wrzask rozmowę a plotka (fake news) rzetelną informację ("dostęp do rzetelnej informacji ... staje się przywilejem elity. A reszta społeczeństwa go nie ma i nawet nie rozumie, do czego jest potrzebna...", s. 227). Polis umarło - dziś mamy już tylko szczelnie odgrodzone od siebie obozy wypełnione osobnikami gorąco utwierdzającymi się w posiadanych racjach ("[polityczna polaryzacja] szczególnie niebezpieczna dla liberalnej demokracji", s. 227). Przepowiednie Alvina Tofflera sprawdziły się z naddatkiem.
Jakim cudem, jakim sposobem, osoba potrafiąca tak trafnie, tak żywo, tak przekonywująco zdefiniować cywilizacyjny regres, nie potrafi skonfrontować z nim swojej własnej postawy ? Przecież sama Applebaum co i rusz przypomina o fundamentalnej potrzebie wiarygodności (np. s. 228, 244), tak jak i szczególnej roli inteligencji, w tym właśnie historyków, w dziele bronienia ładu, wolności i prawdy. Tym samym oczekiwać należało by oczekiwać od niej nie tylko odporności na "teorie spiskowe, kampanie dezinformacyjne, i fake newsy uczestników zamkniętego networku, bańki pozbawionej przez algorytmy dostępu do wiedzy" (s. 242), ale przede wszystkim oczekiwać by należało od niej odstąpienia od roli współkonstruktora tej niszczącej maszyny. Na razie, niestety, autorka jak najbardziej wpisuje się w poczet owej destrukcyjnej, przez siebie potępianej elity, trudniącej się "kwestionowaniem tradycyjnie pojmowanej kultury politycznej" (s. 242). Jeżeli nic tu się nie zmieni, faktycznie już za chwilę "nie będziemy w stanie obronić demokratycznych wyborów i uczciwości w sferze publicznej", (s. 244).
Anne Applebaum mówi: "Jako demokratka, wierzę że wartości demokratyczne - tolerancja, praworządność ... okażą się trwalsze niż niedorozwinięty gniew..." (s. 244). Najwyższy czas uwierzyć we własną wiarę.
Mariusz Korejwo
Skomentuj
Komentuj jako gość