W niedawno opublikowanym na portalu "Rzeczypospolitej" artykule Marek Migalski pisze: "Ogromna część elektoratu PiS dokładnie tego chce – symbolicznego i fizycznego cierpienia swoich politycznych przeciwników. Chce zadawać im ból." Zaraz potem dodaje złowrogo: "nienawiść wylewa się zewsząd". I chociaż starannie topi wywód w symetryzujących hipotezach ("...czy gdyby dziś rządziła PO, to czy ... by się wyborcy tej partii oburzali, gdyby jakiś poseł lub posłanka PiS dostali po oczach gazem lub po plecach pałką [?] Śmiem wątpić."), to przekaz jest oczywisty: pisowscy wyborcy, a z nim cały "obóz prawicowy" (cokolwiek miałoby to znaczyć), to dzika tłuszcza żądna krwi.
Marek Migalski to niezwykle sprawny szermierz słowa, człowiek znany z buńczucznych wypowiedzi i blaskomiotnych teorii. W sferach publicystów uchodzi za dobrze zorientowanego a nawet za erudytę. Jego talentom nie sposób przeczyć: książka "Parlament ANTYeuropejski" (Warszawa 2014), to niewątpliwie jedna z najbłyskotliwszych publikacji literackich ostatnich lat. Niemniej nie sposób nie dostrzec, że owych walorów Marek Migalski używa raczej dla wzmożenia osobistej chwały, niż prób rzetelnego rozpoznania rzeczywistości.
Już sama droga życiowa poddaje pod wątpliwość profesjonalizm publicysty. Jeszcze przejście od zawodu politologa do czynnej polityki - Migalski był europosłem z ramienia PiS - nie budzi większych zastrzeżeń; podobne transfery stanowią chleb powszedni nie tylko polskiej polityki. Ale decyzja o powrocie z partyjnych szańców do zawodu politologa powinna wykluczać go z kręgu osób poważnych, odebrać jego politycznym komentarzom znamiona rzetelności. Tym bardziej czynić to powinna otwarta dezynwoltura wobec faktów: rzeczywistość kreowana mocą odsufitowych tez przy ignorowaniu ustaleń dokonanych metodą naukową po prostu kompromitują profesjonalistów nawet w dziwacznych dziedzin jak politologia.
Rzecz w tym, że istnieją rzetelne opracowania, które mówią coś dokładnie odwrotnego niż mówi Migalski. Z analizy Centrum Badań nad Uprzedzeniami Uniwersytetu Warszawskiego (badanie: „Polaryzacja polityczna w Polsce. Jak bardzo jesteśmy podzieleni?”) wynika bowiem niezbicie, że:
• Postawy zwolenników partii opozycyjnych wobec zwolenników PiS są bardziej negatywne niż postawy zwolenników PiS wobec zwolenników opozycji – wyborcy partii opozycyjnych żywią bardziej negatywne uczucia, w większym stopniu dehumanizują i mają mniejsze zaufanie do swoich oponentów politycznych niż zwolennicy partii rządzącej;
• Zwolennicy partii opozycyjnych mają bardziej negatywne postawy wobec zwolenników PiS niż wobec grup, które są najmniej lubiane w społeczeństwie polskim (tj. Żydów, muzułmanów, uchodźców, osób homoseksualnych i osób transpłciowych);;
• Zwolennicy partii opozycyjnych uważają, że są bardziej nielubiani przez swoich oponentów politycznych niż zwolennicy partii rządzącej;
• Zwolennicy partii opozycyjnych uważają, że są bardziej dehumanizowani przez swoich oponentów politycznych niż zwolennicy partii rządzącej.
To oczywiście jedynie fragment tekstu podsumowującego analizę, jej autorzy wyraźnie zresztą zaznaczają, że obustronna izolacja obozów politycznych pogłębia się i nieuchronnie zmierza do poziomu nieubłaganej nienawiści wzajemnej. Nikt też nie odbiera "zasług" w tym względzie położonych przez obóz rządowy - ma on tu aż zbyt wiele na sumieniu.
Ale mowy nie ma o symetrii: poczucie żalu i doznanej krzywdy są znacznie większe po "opozycyjnej stronie", a z nimi i gotowość do czynnego wyrażania owych uczuć. Postępująca od wiosny 2020 roku brutalizacja działań opozycyjnych widoczna jest gołym okiem: język ulicy ("Strajk kobiet") zdobywa niziny wcześniej nieosiągalne, pojawiają się nowatorskie metody oddziaływania na opinię publiczną (mistyfikacja zgonu protestującego pod parlamentem), bandyckie napady na kościoły też stanowią novum.
Marek Migalski sam musi uznać, czy włącza się do jednej z "baniek" sortujących społeczeństwo na wrogie plemiona, czy pragnie uchodzić za "niezależnego eksperta". Na razie jest tylko kolejnym "autorytetem". I może nim być jedynie tak: w cudzysłowie.
Mariusz Korejwo
Od redakcji:
Marek Migalski, politolog z Uniwersytetu Śląskiego, przez 10 lat starał się uzyskać stopień doktora habilitowanego. Gdy w 2009 roku został europosłem z listy PiS, na Uniwersytecie Jagiellońskim i Wrocławskim nawet nie pozwolono mu otworzyć przewodu. Instytut Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk, w 2013 roku, również większością głosów był przeciw. Dopiero, gdy Migalski przeszedł z obozu PiS do Platformy, z której startował w 2019 roku do Senatu (bez powodzenia), uzyskał stopień 18 lutego 2019 roku na UKSW.
(sa)
Skomentuj
Komentuj jako gość