Latem br. na portalu „Debaty” pojawił się krótki, anonimowy tekst pt. „Azyl Polska” sławiący postawę Polaków w sprawie. uchodźców z Azji i Afryki, postawę z gruntu odmienną od obowiązującej w krajach starej Unii Europejskiej. Wykorzystując tytuł publikacji oraz - częściowo - jej merytoryczną zawartość, chciałbym zastanowić się nad jedną z możliwych konsekwencji takiej postawy.
Łatwo jest snuć czarne wizje nieodległej przyszłości Starego Kontynentu (w tym Polski). Czyni się to często, bo zagrożeń na horyzoncie, często wcale nie odległym, jest mnóstwo. Te nazwane dotyczą sfer polityki, demografii, ekologii, kultury. Nienazwanych jest jeszcze więcej. Trudniej natrafić na - inne niż propagando- we – prognozy choć odrobinę optymistyczne. W gruncie rzeczy znam jedną: bazując na doświadczeniach Fatimy, wierzący chcą widzieć w naszym kraju miejsce nie tylko zachowania, ale i odrodzenia czegoś, co można by nazwać naszym światem.
W sumie jednak nie o optymizm czy pesymizm idzie, ale próbę spojrzenia na nas samych i nasze otoczenie z nieco odmiennej perspektywy. Będzie nią potraktowanie polskich odmienności jako szansy, a nie zagrożenia.
*
W latach 80. XX w. Polska była terenem ożywionej dyskusji na tematy ekologiczne. Jeden z jej wątków stanowił o unikatowym charakterze naszych krajowych rzek. Dekady zaniedbań rozwojowych, infrastrukturalnych oraz państwowa bieda sprawiły, że uniknęliśmy realizowanych na masową skalę w świecie zachodnim regulacji, czyniących z tamtejszych „cieków wodnych” niewiele więcej niż betonowe koryta o nudnym, jednostajnym biegu. To samo zacofanie, które zubożało gospodarkę narodową eliminując wody śródlądowe jako szlaki transportowe, niespodziewanie uczyniło z nas posiadaczy dóbr rzadkich. Staliśmy się obiektem zazdrości społeczeństw o wiele bardziej rozwiniętych oraz bogatszych, ale pozbawionych lwiej części rodzimego ekosystemu. Przynajmniej w tej mierze (chłopskie furmanki, bociany, dzikie łąki) Zachód cokolwiek zazdrościł Polakom, chociaż całą zasługą było tu zaniechanie. Nie byłby to ostatni raz, kiedy „zacofanie” chroni nas przed popełnieniem – być może – błędów natury zasadniczej.
*
Jako państwo, naród, społeczeństwo włączyliśmy się pod koniec ubiegłego wieku do naturalnego środowiska cywilizacji zachodniej (czy też powróciliśmy do niego) na prawach ubogiego krewnego. Taka pozycja sprawiła, że oczywistym nad Wisłą stał się model rozwojowy bazujący na strategii „modernizacji imitatorskiej”. Silne, nie tylko u rządzących, było przeświadczenie, że nie dysponując kapitałem finansowym, organizacyjnym, prawnym, gospodarczym itd., skazani jesteśmy na gonienie lepszych od siebie powtarzając drogę, którą tamci już przebyli. Na porządku dziennym było (i jest nadal) kopiowanie rozwiązań wymyślonych gdzie indziej. Odstępstwa od tego paradygmatu traktowane były jako objaw myślenia zaściankowego, ciemnogrodzkiego. Głosy krytyczne zbywano jako produkt mentalności sowieckiej (nikt np. w ogóle poważnie nie zastanawiał się, czy istnieje inne rozwiązanie dla PGR niż ich punktowa likwidacja). Blisko 40 milionów mieszkańców kraju postrzegano jako jedyny jego kapitał - ludzi tych traktowano zresztą w zasadzie wyłącznie jako siła robocza, masy konsumenckie, mięso wyborcze.
Sami Polacy też zresztą podzielili się na tych, którzy chcą / mogą gonić wzorce z Zachodu i całą, na ogół dość pasywną, resztę. Przez ostatnie ćwierć wieku Polska i Polacy zajęci byli nade wszystko nadrabianiem zaległości w sferze materialnej. Odbijaliśmy sobie mizerię dekad poprzednich kupując coraz to lepsze auta, coraz bardziej kolorowe telewizory, przeprowadzając się do coraz większych i bardziej komfortowo wyposażonych mieszkań. Zdobywając dyplomy. Polak, skupiając się na dorabianiu, pozostawił sferę świadomościową (duchową) tam, gdzie ona była na początku drogi. Funkcjonowała ona na zasadzie wsobnej – zarezerwowana dla potrzeb indywidualnych, osobistych, by nie rzec: intymnych. Oczywiście, że podlegała zmianom, ale nie zasadniczym: Polak (trochę z przymusu, trochę z wyboru) dbał głównie o siebie, o swoją rodzinę, o krąg najbliższych. Po prostu dlatego, że są to jedyne pewniki, prawdziwy fundament: każde kolejne badanie socjologiczne wykazuje, że wśród wartości najwyżej przez Polaków cenionych znajduje się stabilizacja i rodzina – pojęcia traktowane nieomal jako równoważniki. Stąd m.in. poważny niedobór aktywności obywatelskiej, a przy okazji i fakt, że nie starcza nam energii, czasu ani chęci na modernizację owych „wartości” w duchu europejskim.
To zresztą nie cały obraz, trzeba tu koniecznie dodać, że nadmiar energii buzujący w warstwach aspirujących rozładowała milionowa emigracja zarobkowa. Kolejne rzesze skorumpował korporacyjny system wyścigu szczurów. Całe pokolenie skute zostało łańcuchem kredytów mieszkaniowych. Poniżej uplasowana została liczna, pozbawiona nadziei reszta, zbawiana coraz głupszą telewizją i sieciowymi promocjami. Tak, czy inaczej, materialny głód Polaków został zagospodarowany.
Jednocześnie jego istnienie sprawiło, że „modernizacja imitatorska” w sferze mentalnej nigdy nie dotknęła Polaków w sposób masowy, a już na pewno nie była dogłębna. Postulaty rewolucji obyczajowej a nawet ontologicznej w wersji nowoczesnej, obejmujące takie zagadnienia jak aborcja, eutanazja, seksualizm, kształt rodziny, zasada antyreligijności życia zorganizowanego (itp.), zaraziły krzykliwą i wpływową, ale cieniutką jak politura warstwę społeczną w Polsce. Na pewno jednak nie przeorały mentalności ludu nadwiślańskiego.
Inaczej mówiąc, chociaż na pewno możliwe są tu dywagacje głębszej natury, byliśmy zbyt zajęci sprawami podstawowymi, przyziemnymi, aby przejąć się bredniami zajmującymi umysły znudzonych, przesyconych społeczeństw zachodnich. Różnice mają zresztą znacznie szerszą paletę: żadne z wiodących społeczeństw zachodnich nie posiada tak głębokiego, podwójnego doświadczenia totalitaryzmu, z kolei u nas nieobecne są np. kwestie zaszłości kolonialnych, które tak bardzo zatruwają mentalność ludzi Zachodu (sposób traktowania ludności niepolskiej w II RP stanowił by tu analogię, sądzę jednak, że fałszywą). Marek Migalski w złowróżbnym tekście1 pisze, że po przeszło dziesięciu latach od akcesji do struktur UE zaczyna nas różnić „wszystko” od krajów jej twardego jądra: od poglądów na kształt przyszłej Unii, poprzez ocenę wspólnej waluty, sytuacji wojennych imigrantów, roli mniejszości seksualnych aż po relacje z USA. Brzmi to groźnie, bo owe różnice ewoluować mogą aż do momentu alienacji III RP, zepchnięcia jej do szarej strefy wpływów geopolitycznych.
Jednak modernizacja cywilizacyjna Zachodu, kierunek obieranych tam dróg nie odbywa się bezkosztowo. Kolejne kry-zysy jedynie uwypuklają istnienie swoistych „wad rozwojowych” i już wkrótce może okazać się, że nie są to tylko potknięcia („kryzys” znamionuje chwilowe zawirowania w ogólnie sprawnym mechanizmie) ale początki generalnego krachu. Już dziś całkiem sporo jest osób tak właśnie definiujących sytuację.
Jest przecież aż nadto dowodów na to, że rozpad rodziny, napędzany m.in. poprzez już nawet nie afirmację, lecz wręcz propagowanie zachowań i związków „nietradycyjnych seksualnie” wcale nie staje się zaczynem nowej tkanki społecznej a raczej jej zanikiem. Legislacyjne wybryki w postaci np. zakazu „mowy nienawiści” nie budują świata wolnościowego i tolerancyjnego (a więc pozbawionego agresji i nienawiści), lecz raczej tworzą nowe kryteria wykluczeń, pola obłudy i pryncypialnych podziałów ludzi na lepszych i gorszych. Obłędna tolerantoza wykluczająca opór przed milionami imigrantów, przybywających również z terenów tradycyjnie już wrogich europejskiej cywilizacji, nie przyczynia się ani do umniejszenia wojennych cierpień w miejscach, gdzie wojny są toczone, ani nie poprawia sytuacji ekonomicznej państw, które owe miliony do siebie ściągają. Litanię błędów i obłędów można by ciągnąć w nieskończoność, pamiętając i o grzechach wyglądających dziś już nieomal jako poczciwe: to jest wypieranie zasad wspólnotowych na rzecz tradycyjnego dyktatu silnych, uprawianie gabinetowej polityki, niedobór demokracji struktur paneuropejskich.
Nadto niezbędne jest pewne uzupełnienie. Wymieniony katalog różnic w ocenie szeregu zjawisk dręczących dzisiaj białą cywilizację generowany jest przez elity – głównie polityczne, medialne, uniwersyteckie – niekoniecznie zaś podzielany przez społeczeństwa Zachodu. Przeciwnie, w siłę rosną te grupy społeczne, które własnych elit nie rozumieją, ich poglądów nie podzielają, i chociaż - jak się może wydawać - dostrzegalny bunt dołów nie ma klarownej wizji własnych celów, to przecież jeszcze nie oznacza, że pozbawiony jest znaczenia.
Jeśli nasze rodzime „zapóźnienie” sprawia, że w Polsce wciąż spokojnie położyć się można w szpitalu bez obawy o uśmiercenie w majestacie prawa; jeżeli piłkarz nie musi w oznaczone odgórnie dni zakładać tęczowych sznurówek, a uczniowie w szkołach składać progejowskich deklaracji, jeżeli nie idzie się do więzienia za głoszenie poglądów nieprzychylnych muzułmanom; jeżeli w Poznaniu, Warszawie, czy Gdańsku wciąż jeszcze nie maszariackich patroli, a ciężarówki świętych bojowników nie taranują spacerowiczów na deptakach kurortów, to już wkrótce może się okazać, że Polska jest jednym z ostatnich w miarę normalnych państw Starego Kontynentu. Że tu znajdują się wszystkie odpowiedzi na pytania, które zadają zawiedzione własnymi elitami, wściekłe, wychowywane w postmodernistycznym nihilizmie społeczeństwa.
Samobójcze wariactwa Zachodu już pijarowsko wykorzystuje Moskwa. Reżim Putina nagle odkrył uroki wiary i Kościoła (we wschodnim wydaniu, oczywiście) a z nimi – konserwatywne walory familijnego życia. Wszystko to w autokratycznym, niewydolnym państwie, budowanym przez społeczeństwo (?) zdegenerowane jak chyba żadne inne. Rosja więc nie jest odpowiedzią. Nie może nią być.
Czy może nią być Polska ? Jest przecież większa i ludniejsza niż Czechy i Węgry. Lepiej zorganizowana i bogatsza niż Bułgaria i Rumunia. Przyjeżdżający nad Wisłę „zwykli” Niemcy, Francuzi, Włosi z ulgą i niejakim zdziwieniem dowiadują się, że u nas nie ma dzielnic niedostępnych dla policji, nie widzą na krzyżówkach miast wojskowych patroli z długą bronią, wiedzą też, że nie odbył się tutaj ani jeden zamach terrorystyczny. Na początek to chyba całkiem sporo.
Polska więc już dzisiaj może odgrywać rolę skansenu, do którego przyjeżdża się z przyjemnością aby bawić się w nostalgię, tęsknotę za tym co było. Niewątpliwie jednak może stać się czymś więcej, bo aż alternatywą. Wariantem nowoczesnego, bezpiecznego państwa dobrobytu (w politologicznym sensie welferstate) ale pozbawionym postnowoczesnych szaleństw socjotechniki.
Warunkiem jest uczynienie z własnych „zapóźnień” cnoty, a nie obiektu wstydu. Program pozytywny pozostaje do zrealizowania, ale jedno w tym zakresie wydaje się pewnikiem już od progu: nie możemy poddawać się bezmyślnej kalkomanii. W tym sensie rozległy kryzys Europy okazać się może zbawienny: nic tak nie hartuje jak trudy, nic tak nie doświadcza jak przeszkody do pokonania. Przecież lepiej się uczyć na błędach popełnianych przez innych.
Mariusz Korejwo
Dr historii, pracownik Archiwum Państwowego w Olsztynie
1. Marek Migalski, Unia nie chce już oswajać dzikich plemion, http://www.rp.pl, publikacja: 5 września 2017 r.
Skomentuj
Komentuj jako gość